Pociągi
to w Chinach podstawowy środek transportu podczas podróży na
dalsze odległości. Korzystają z nich tłumy ludzi, są zawsze
pełne, a i dworce zatłoczone pasażerami. Cecha charakterystyczna
kolei w Państwie Środka to olbrzymie różnice w standardzie.
Chińczycy chlubią się słusznie torpedami, pokonującymi
przestrzeń z prędkością 300 km/h (nowoczesne, czyste, drogie –
czyli ceny biletów na polskim poziomie – a i tak zawsze pełne),
podstawowa masa podróżnych korzysta jednak z tzw. wolnych pociągów
– tanich i często obskurnych, spędzających w trasie po
kilkanaście godzin. Do tego wyrazisty kontrast pomiędzy klasą
pierwszą i drugą, w Chinach to prawdziwa przepaść. Europejczyka
zadziwiają jeszcze korowody z wsiadaniem do pociągu, o czym już
pisałem. Osobny problem to kupno biletów. W dniu odjazdu są już
często niedostępne, do tego całkowity brak znajomości języka
angielskiego wśród personelu kolejowego oraz tablice informacyjne
wyłącznie w „krzakach”. Zapowiedzi tylko po chińsku.
|
Jedna z chińskich "torped" |
Ponieważ
uprzedzano nas o tym wszystkim, najważniejsze dla nas bilety
sypialne na trasach Pekin – Xi'an oraz Szanghaj - Pekin kupiliśmy
już w Polsce, przez internet. Nocne przejazdy pozwalają oszczędzić
czas oraz nie martwić się o noclegi. Poszło to sprawnie, jedyny
minus polega na tym, że przydzielony i opłacony bilet należy i tak
odebrać osobiście w kasie dworca, najpóźniej 2 h przed odjazdem
(przy czym nie ryzykowałbym pozostawienia sobie aż tak małej
rezerwy). Weterani piszą, że z tym odbiorem bywały kiedyś
olbrzymie problemy, obecnie serwis internetowy załącza do kupionego
biletu tekst po angielsku i po chińsku, z wyjaśnieniem istoty
sprawy. Należy to sobie wydrukować jeszcze w domu i potem pokazać
przy okienku. Wtedy wszystko idzie sprawnie.
W
Xi'an kończył się jednak „przygotowany” logistycznie szlak
naszej wyprawy, odtąd mieliśmy poruszać się „elastycznie”,
nie związani rezerwacjami hoteli, pociągów i statków. Dziesięć
dni na dotarcie do Shuzou, gdzie czekać miały kolejne, zamówione
noclegi i przejazdy. Decyzja o tej „elastyczności” okazała się
słuszna już pierwszego dnia. Nie udało się szybko zwiedzić
grobowca Pierwszego Cesarza, rzucić okiem na samo miasto (zresztą
bardzo ładne i warte uwagi turysty), a wieczorem ruszyć w dalszą
drogę. Zostaliśmy na noc, przekładając wyjazd o jeden dzień.
Upatrzyliśmy sobie nocny pociąg do Chengdu, stolicy prowincji
Syczuan, skąd zamierzaliśmy najszybciej jak się da przejechać do
oddalonej o ok. 100 km. miejscowości Emei (a właściwie „wioski”
Baoguo na przedmieściach), punktu startowego wspinaczki na
Emei-Shan, świętą górę buddystów. W jaki sposób to uczynić,
nie mieliśmy jeszcze pojęcia. Zobaczy się na miejscu. Sama decyzja
o wyruszeniu na tę górę też miała ostatecznie zapaść dopiero w
ostatniej chwili, wszystko zależało od pogody, a prognozy zmieniały
się z dnia na dzień.
Tutaj link do całkiem przyzwoitej strony z aktualną prognozą pogody (i co najważniejsze stronka działa w Chinach!).
|
Baoguo tutaj zmierzamy... |
Pierwszy
krok stanowiło jednak zdobycie miejsca we wspomnianym, nocnym
pociągu do Chengdu. Zajęliśmy się tym wieczorem, pierwszego dnia
w Xi'an, po pomyślnym znalezieniu noclegu. „Kupno biletu na stacji
to prawdziwa męka”, poinformował pocieszająco przewodnik,
doradzając skorzystanie z usług kilku biur pośrednictwa dla
turystów. Nie chcieliśmy jednak tracić czasu ani na ich
poszukiwanie na mieście, ani też pieniędzy na prowizje. A dworzec
mieliśmy tuż przed nosem. Z perspektywy późniejszych doświadczeń
uznaliśmy, że opinia przewodnika była tylko częściowo słuszna.
Prawda, gdy cudzoziemiec podejdzie do kasy i poprosi po angielsku np.
o bilet na najbliższy pociąg do Pekinu, wywoła popłoch.
Kasjer/kasjerka wpadnie w stupor i jedyna czynność, którą zdoła
ewentualnie wykonać, to ucieczka lub wezwanie na pomoc
kolegi/koleżanki. Później obywa się zbiorowe konsylium nad tak
trudnym przypadkiem jakim jest "biały turysta", często z prośbą o konsultacje u sprowadzonych
na tę okoliczność sław medycznych. Zazwyczaj pacjent nie zdoła
tego przeżyć, czyli biletu i tak nie kupi. Powtarzanie słów Pekin
(czy raczej Beijging – bo tak nazywają to miasto Chińczycy) albo
„train” lub „ticket” nic nie da. O ile nawet ktoś to
zrozumie, to przecież pociągi są bardzo różne, wolne i szybkie,
miejsca sypialne lub siedzące (a nawet tylko stojące, ale takich z
założenia Europejczykowi się nie proponuje), do tego przepaść
pomiędzy klasą pierwszą i drugą. Kasjer musi o to wszystko
zapytać, zanim sprzeda bilet i przeszkoda ta staje się niemożliwa
do pokonania.
|
Wejście do świątynnego parku w Baoguo |
Ada
opracowała jednak skuteczną procedurę postępowania. Pierwszy krok
polega na zapoznaniu się z rozkładem jazdy (oczywiście, przez
internet, bo tylko tam zamieszczono wersję angielskojęzyczną).
Tutaj załączam link do strony z rozkładem pociągów w Chinach, darmowy internet z reguły (reguła ta ma odstępstwa) dostępny jest na stacji kolejowej. Wybieramy pociąg i spisujemy sobie jego numer oraz godzinę odjazdu
– to jedyne, zrozumiałe dla przybysza wskazówki podawane na
tablicach informacyjnych dworca oraz ekranach komputerów w kasach –
reszta w „krzakach”). Do tego na translatorze Ada układa w możliwie
prostych słowach życzenia co do rodzaju miejsca oraz klasy wagonu,
w nadziei, że program zdoła to przetłumaczyć. W krytycznym
momencie podsuwa to wszystko pod nos pani w okienku, dodając na
zachętę po polsku: „Miśka, spójrz tutaj, chcę dwa bilety na
ten pociąg. Widzisz? Nie, nie tu, na dole masz przetłumaczone na chiński żebyś nie musiała się męczyć.” Potem
wpatrujemy się z nadzieją, widząc niemalże, jak pracują tryby w
głowie nieszczęsnej urzędniczki, której przytrafił się taki
klient. Chińczycy stojący za nami w kolejce mają pecha, no ale
przecież mogli wybrać sąsiednią. Nie zauważyli, że tutaj
ustawił się „trudny przypadek”? Gdy pani wyciągnie rękę i
wypowie magiczne słowo: „Passport”, niekiedy dodając nawet
„please”, wiemy, że partia została wygrana! Sprzedadzą nam
bilety! Dodam, że bez dowodu osobistego (w przypadku miejscowych)
albo paszportu z ważną wizą (zawsze to sprawdzają) biletu nikt
nie kupi. Ten system zwykle się sprawdzał.
Oczywiście,
zawsze są drobne komplikacje. Kasy biletowe Chińczycy często
lokują w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, np. w osobnym
budynku, który majaczy gdzieś na horyzoncie, po przeciwległej
stronie ogromnego placu dworcowego. Bywa, jak w Xi'an, że pani w okienku za
pośrednictwem własnego translatora próbowała początkowo
skierować nas na lotnisko! Tym razem konsternacja z naszej strony. O
co chodzi? A o to, że biletów na ten dzień już nie ma, a nie
zrozumiała, że chcemy kupić na jutro. - „Też nie ma.” - Po
chwili wypisuje to ku naszej rozpaczy na translatorze. - „Nie ma?”
- pytamy rozpaczliwie. Nie ma dwóch biletów? Mogą być
jakiekolwiek, w drugiej klasie i siedzące, skoro nie ma już
sypialnych. Okazuje się, że takie jeszcze mają. – „Ale tylko
na jutro. Dzisiaj nie” - upewnia się pani w okienku. Z radością
potwierdzamy, nie wiedząc, co nas dokładnie czeka. Potem wpadamy
jeszcze na doprawdy głupi pomysł, aby wejść do budynku dworca i
zbadać, w której poczekalni zbierają się podróżni do Chengdu.
Chcemy oszczędzić sobie kłopotów następnego dnia, a pakujemy
się w takowe obecnie. Funkcjonariusz, czuwający przy drzwiach nad
bezpieczeństwem, rutynowo prosi o okazanie biletów i przepuszcza je
przez czytnik. Zaalarmowany głośnym piskiem budzi się z letargu,
ogląda nasze karty wstępu na pociąg i zaczyna coś gorączkowo
tłumaczyć. Oczywiście, po chińsku. W końcu wzywa pomocy i ktoś
odprowadza nas ponownie do kasy, odganiając ludzi w kolejce.
Obustronne niezrozumienie. Obawiamy się, że bilety zostały
przedwcześnie zdezaktywowane i jutro mogą nas nie wpuścić na
dworzec oraz do pociągu. Próbujemy to wytłumaczyć i poprosić o
duplikaty. Chińczycy myślą z kolei, że poprzednio pomyliliśmy
dzień wyjazdu (bo inaczej po co, na wszystkie demony chińskiego
piekła, próbowaliśmy już w tej chwili wejść do budynku?), a
teraz chcemy bilety na dzisiejszy pociąg. A takowych już przecież
nie ma. Wyraźnie to zapowiedzieli przy poprzedniej rozmowie. W taki
właśnie sposób, dedukcyjnie, rekonstruuję tok rozumowania obydwu
stron. Wyjaśnienie tego nieporozumienia okazało się bowiem
ostatecznie niemożliwe, przerosło zdolności translatorów. W końcu
odchodzimy, w nadziei, że bilety nadal zachowały ważność. Mamy
nauczkę, po chińskich dworcach kolejowych nie należy plątać się
bez potrzeby. I tak są wystarczająco zatłoczone!
Nadzieja
nas nie zawiodła. Biletów jednak nie zdezaktywowano i następnego
dnia przechodzimy przez punkt kontrolny bez problemów. Oczywiście,
po odstaniu w olbrzymiej kolejce. Takich punktów jest kilka i
pracują sprawnie, ale wieczór to pora odjazdu wielu pociągów i
podróżnych mnóstwo. Na szczęście, pojawiliśmy się z
odpowiednim wyprzedzeniem. Potem jeszcze odrębna bramka kontroli
bezpieczeństwa, prześwietlenie bagażu i dokładne obmacanie
podejrzanego przez funkcjonariusza – lub, jeśli ma się szczęście,
przez młodą, atrakcyjną funkcjonariuszkę. Tu przykładają się
zwykle do obowiązków i obmacują bardzo starannie... Co prawda, Ada
skarży się na nierównoprawne traktowanie. Pasażerki są
kontrolowane wyłącznie przez policjantki, podczas gdy w drugą
stronę te zasady nie obowiązują! Bywa też jednak, że zarówno
policjanci jak i policjantki używają elektronicznych wykrywaczy metalu zbliżonych kształtem do pałek – to tzw. „darmowy masaż
chińską pałą” - jak się śmiejemy. Żadnych korzystnych wrażeń
nie pozostawia.
Wiemy
już, że teraz należy odnaleźć nie wejście na peron, ale naszą
poczekalnię. Cóż z tego, skoro jedynie numer i godzina odjazdu
pociągu dają się rozpoznać na tablicy. Poczekalnię oznaczono już
tylko w „krzakach”. Stoimy bezradnie, rozglądając się za
jakimś mundurowym - wyjątkowo akurat żadnego nie widać, gdy
mógłby się przydać. Z pomocą przychodzi jakiś uczynny Chińczyk.
Prosi na migi o pokazanie biletów, a potem gestem nakazuje iść za
sobą. Prowadzi nas do poczekalni numer 4, umieszczonej zresztą na
innym piętrze ogromnego, jak zawsze, dworca. Sami długo byśmy
szukali... Tu nie ma już żadnych bagażowych, jak w Pekinie. W
końcu jedziemy najniższą klasą. Z ulgą dostrzegamy jednak
tablicę z symbolem naszego pociągu przy jednej z bramek
wyjściowych. W tej chwili jest, oczywiście, jeszcze zamknięta. Ale
stoi już przed nią długi ogonek podróżnych. Ponieważ w
zatłoczonej poczekalni już dawno zajęto wszystkie miejsca
siedzące, stajemy w tej kolejce. Po chwili zmęczenie bierze górę,
nie bacząc na nic, siadamy „po turecku” na podłodze. Ada udaje
się jeszcze do toalety.
„Nie
uwierzysz, co tam widziałam” - opowiada po powrocie, zataczając
się niemal ze śmiechu. Spodziewam się najgorszych, możliwych
okropności. - „Nie, nie to. Oczywiście, brud i smród jak zawsze,
ale pewnej pani to w najmniejszym stopniu nie przeszkadza. Nakłada
sobie właśnie na twarz maseczkę z ogórków i plasterki tych warzyw kładzie na zamkniete powieki! Tak, kosmetyczną
maseczkę z ogórków na podróż! Szkoda, że nie zrobiłam zdjęcia.
Może jeszcze zdążę.”
Niestety,
akurat w tej chwili funkcyjni zaczynają otwierać „naszą”
bramkę i natychmiast w sali nastaje wielkie ożywienie. Pchani przez
tłum, dajemy się ponieść ku wąskiemu przesmykowi. Tym razem nie
ma wejścia vipowskiego. Razem z innymi, startujemy biegiem
natychmiast po tym, gdy nas przepuszczono. Na szczęście, niedaleko.
Wszystkiego około pół kilometra po korytarzach i samym peronie, po
drodze jeszcze schody. Zdążyliśmy w ostatniej chwili, nasze
miejsca są, co prawda, wolne. Tutaj nikt nie zajmie ot tak sobie
cudzego, to nie do pomyślenia. Ale plecaki upychamy na półkach
bagażowych dosłownie wciskając je na siłę, dość daleko od
naszych siedzeń, ale to nic! Grunt, że nie blokujemy nimi przejścia
i nie będziemy musieli ruszać „czterech liter” za każdym
razem, gdy ktoś przebija się pomiędzy ustawionymi ciasno fotelami.
Ma to miejsce przynajmniej raz na 10 minut, także w środku nocy.
Komórki nie zdołaliśmy podłączyć, zresztą w tym wagonie
gniazdek nie ma. To poważny problem, gdyż poprzedniej nocy
zdezelowane gniazdko w pokoju hotelowym przestało nagle ładować (widocznie adapter się obluzował) i
telefon jest obecnie „na głodzie”. A to przecież translator!
Bez niego z nikim się tu nie dogadamy, a następnego dnia mamy
jeszcze jechać nieopracowaną trasą do tego Baoguo. Na szczęście,
pomoże konduktor. Ada wklepuje na resztkach energii odpowiednią
prośbę, tłumacząc naszą wielką potrzebę i kolejarz podczepia
telefon do gniazdka w przedziale służbowym, odłączając własny.
Jesteśmy uratowani!
Pociąg
rusza, pojedzie prawie 17 godzin, czas rozejrzeć się, w jakich
warunkach spędzimy noc. Okazuje się, że sprzedano nam miejsca w
pobliżu, ale nie obok siebie. Zamieniamy się jednak bez problemu,
Chińczycy czynią to niezwykle chętnie. Ta uprzejmość nie jest
zupełnie bezinteresowna, jak przekonujemy się po pewnym czasie. W
kasie sprzedano nam najlepsze możliwe miejsca siedzące drugiej
klasy: przy oknach oraz, co nawet ważniejsze, przy stolikach! Można
na nich oprzeć głowę i przysnąć. Sami pozbawiliśmy się tego
luksusu. Teraz siedzimy naprzeciwko siebie, wciśnięci pomiędzy
Chińczyków, z ograniczonymi możliwościami zmiany pozycji lub
choćby wyciągnięcia nóg. Na pocieszenie wydobywam drugi i
ostatni, niestety, karton z przygotowanym jeszcze w Polsce drinkiem:
Finlandia z sokiem pomarańczowym. To powinno pomóc. Ale nie pomaga
w stopniu wystarczającym. Dawka lekarstwa okazuje się zbyt mała.
Trzeba było zachować na tę okazję i Krwawą Mary, wypitą tak
beztrosko w drodze do Xi'an. Teraz dopiero doceniamy w pełni
ówczesne luksusy wagonu sypialnego. Pocieszycielka Finlandia szybko
się kończy, a my nadal mamy przed sobą paskudną noc. Szczegółów
opisywał nie będę, podobnie jak i przykrych przeżyć porannych w
wagonowej toalecie. Nie ma wyjścia, do godziny 14, czyli planowanego
czasu przyjazdu, nie wytrzymamy. Inni podróżni też nie, co czyni
całą sprawę mocno „śmierdzącą”. Naprawdę, warto ruszyć
wcześnie i nie zwlekać z nieuniknioną decyzją. Im późnej, tym
gorzej.
Tymczasem
o poranku życie wagonowe zaczyna rozkwitać. Chińczycy przygotowują
zupki, parzą herbatę (kran z wrzątkiem musi się znaleźć nawet w
takim wagonie), zaczynają się rozmowy. Nasz sąsiad jest bardzo
miły, ale potrafi się tylko przyjaźnie uśmiechać. Tu i tam pada
jednak jakieś pojedyncze, angielskie słowo. Jesteśmy jedynymi
„białymi małpkami” w tej części pociągu. Przecież
„normalni” Europejczycy tak nie podróżują. Wzbudzamy chyba
sympatię. Te próby konwersacji sprowadzają pewną młodą, miłą
Chinkę. Zwróciłem na nią uwagę już wcześniej, ładna
dziewczyna, od kilku godzin stoi w przejściu, widocznie dostała
tylko miejsce stojące. Podchodzi i mówi, że uczy się angielskiego
(a jakże, to głównie przedstawicielki płci pięknej zadają sobie
ten trud), nie jest w tym szczególnie dobra, za co przeprasza (to
zwyczajowy tekst każdego Chińczyka, choćby nawet amatorsko grywał
w wystawianych w oryginale sztukach Szekspira), ale chciałaby trochę
porozmawiać i poćwiczyć. Rzucamy się na taka okazję jak
alkoholik na widok procentów! Po chwili luźnych uwag, skąd
przyjechaliśmy, jak podobają nam się Chiny, co widzieliśmy i co
jeszcze chcemy zobaczyć, Ada kieruje rozmowę na bardzo interesujący
nas temat. Jak najlepiej dojechać z Chengdu do wspomnianej „wioski”
Baoguo, naszego najbliższego celu. Ponieważ rozmowa ożywia się i
zapowiada na długą oraz owocną, uprzejmie odstępuję swoje
miejsce naprzeciwko Ady. Tu nie ma takiego zwyczaju, zdziwiona Chinka
bardzo długo się krępuje, ale w końcu siada z wyraźną ulgą. W
końcu stała już od dłuższego czasu. Dziewczyny wymieniają się
teraz sprawnie słowami, wspomagane od czasu do czasu przez
translatory. Szybko okazuje się, że nieznajoma pochodzi z Xi'an i
nie zna zbyt dobrze Chengdu, ale wtedy włącza się do konwersacji
nasz uśmiechnięty sąsiad. Tak, mieszka w tym mieście i wszystko
opowie, tylko nie zna ani słowa po angielsku. Tłumaczy coś szybko
„naszej” Chince. Po chwili pojawia się też koleżanka
dziewczyny i krąg rozmówców rośnie. W ruch idą smartfony i łącza
internetowe. Ściągają chińskie rozkłady jazdy pociągów i
autobusów z Chengdu. Miejscowi konsultują coś z ożywieniem.
Otrzymujemy ścisłe instrukcje, jak najszybciej, najtaniej i
najwygodniej dojechać do miasta Emei, (Baoguo to przedmieście tej
miniaturowej metropolii – Emei ma około 300-400 tys. mieszkańców)
łącznie z numerem pociągu i godziną odjazdu. Opowiadają nam też,
co koniecznie trzeba w Chengdu zobaczyć, gdy wrócimy tam po
zdobyciu góry. Tak mija nam czas przedpołudnia, przynajmniej wiemy
już, co ze sobą począć po przyjeździe!
Procedurę
opuszczenia pociągu, peronu i stacji już znamy. Trzeba teraz
odnaleźć kasy biletowe (w innym budynku, hen na horyzoncie), kupić
bilety, ponownie wejść na dworzec (kontrola biletów i „masaż
chińską pałą”), odnaleźć właściwą poczekalnię. Mamy około
godziny, ale zdążamy z wszystkim na czas. Zaopatrujemy się nawet w piwo i owoce na drogę.
|
Chińskie owoce. Niestety jak dotąd nie udało sie ustalić ich nazwy. |
Chyba nabieramy doświadczenia. Podróż
do Emei, około półtorej godziny, upływa w luźnej atmosferze.
Jest dużo miejsca, fotele jakby wygodniejsze, klasa ta sama, ale
wagon chyba nowszy. Pewien niepokój budzi tylko kwestia dojazdu do
samego Baoguo. Dworzec w Emei ulokowany jest na obrzeżach miasta,
przewodnik dość mętnie i mało konkretnie wspomina o autobusach.
Podejrzewam, że autor pojechał taksówką. Ostrzega bowiem przed
naganiaczami, nieuczciwymi kierowcami, wygórowanymi cenami itp.
Uzbrojeni w te ostrzeżenia pojawiamy się na placu przed dworcem.
Natychmiast wzbudzamy ożywiony ruch – jedyni biali z plecakami.
|
Już w Baoguo |
Opadają nas wspomniani naganiacze. Przebijamy się z trudem w stronę
dworca autobusowego. Tam wszystko zamknięte, autobusy, owszem, stoją
na placu, tyle, że nie widać nikogo z obsługi ani żadnego
kierowcy. Wszystkie tablice i ewentualne inne informacje w
„krzakach”, rzecz jasna. Widząc załamanie się naszej ofensywy
i chwilowy brak planu działania, naganiacze odzyskują rezon. Jedna
z kobiet zna przy tym trochę angielski. Współdziała z
właścicielem całkiem porządnego, czarnego suwa niezłej klasy
(marki, niestety, w tym zaaferowaniu nie zapamiętałem). Kierowca
oferuje dowóz do Baoguo za jedyne 20 yuanów (12–13 zł).
Upewniamy się pięć razy, czy dobrze zrozumieliśmy kwotę i
niechętnie, nie mając innego wyjścia, zgadzamy się. Nadal
nieufni, nie pozwalamy zamknąć plecaków w bagażniku –
przewodnik ostrzegał, że kierowcy nie chcą później otworzyć
kufra, jeśli nie zapłacić im tyle, ile zażądają (oczywiście,
po podniesieniu ceny). Ruszamy, bacznie przyglądając się
drogowskazom. Ale samochód jedzie jak po sznurku, od jednej tablicy
wskazującej świętą górę do drugiej i dokładnie po trasie którą widać na mapie off-line którą wgraliśmy do smartfona jeszcze w Polsce.
|
U wejścia na szlak na Emei Shan |
Po 10 minutach jesteśmy na
miejscu. „Wioska” Baoguo okazuje się turystycznym centrum w
stylu naszych „wiosek” podgórskich z jedną różnicą, zamiast
kościółków widzimy buddyjskie świątynie i klasztory, wzniesione
w chińskim stylu. W największej i najsławniejszej z nich można
stanąć na nocleg. Klasztory na górze Emei-Shan pełnią bowiem
przy okazji rolę schronisk dla turystów i pielgrzymów. Nic
dziwnego, na sam szczyt idzie się 2-3 dni. Zafascynowana Ada marzy o
takiej nocy w buddyjskim klasztorze – ach te nasze panie, cóż one
widzą w podobnych miejscach?
|
Spacer po parku |
Gdy
dostrzegamy coś, co wygląda jak wspomniany klasztor, usiłujemy
skłonić kierowcę, aby tam właśnie podjechał. Niewzruszony,
skręca w przeciwną stronę i podwozi nas pod jakiś hotel.
Potwierdzają się nasze najgorsze przypuszczenia. Trafiliśmy w
szpony naganiaczy. Zaraz nas skasują, a hotel ma pewnie ceny jak w
Hiltonie albo lepiej. Tymczasem kierowca zadowala się jednak
uzgodnionymi 20 yuanami i pomaga wyjąć plecako-walizki.
|
Baoguo Świątynia a zarazem klasztor. Niestety już zamknięta |
Zamierzamy
ruszyć pospiesznie w stronę dostrzeżonego klasztoru, gdy dopada
nas właściciel hotelu. Jakże by inaczej. To prawdziwy wulkan
energii, macha rękoma jak wiatrak i sypie słowami na podobieństwo
karabinu maszynowego. Ku naszemu zdumieniu, po angielsku! Usilnie
namawia na zatrzymanie się u niego.
|
Wizytówka hotelu Patryka |
Zapewnia, że udzieli nam
wszelkich informacji o świętej górze i okolicy. Nie jesteśmy w
stanie przeciwstawić się temu żywiołowi. Nadal protestując,
lądujemy po chwili w hallu. Cena? Bardzo niska, 120 yuanów (ok
70-75 zł) – jak się okaże, to najtańszy nocleg, na jaki
trafiliśmy w Chinach. Gospodarz zmusza wręcz Adę, by obejrzała
oferowany pokój. - „Pewnie jakaś nora?” - pytam, gdy wraca z
wycieczki na czwarte piętro. - „Nie, pokój naprawdę przyzwoity,
łóżko, łazienka, prysznic, wszystko bardzo porządne.” - Słyszę
zdumiony. - „To może zostaniemy?” - pytam nieśmiało, z rodzącą
się nadzieją.
|
I rewers powyższej wizytówki z mapką. |
Nie mam ochoty włóczyć się w poszukiwaniu
wspólnej sali w jakimś klasztorze. - „Eee, wolałabym u
mnichów...”. - „Mnichów będziesz miała jutro, na górze.” -
„No dobrze, niech już będzie” - zgadza się niechętnie moja
pani.
W
taki oto sposób, Chiny zadziwiły nas po raz kolejny. Etap podróży,
który przewodnik oraz strony netowe określały jako trudny do
przebycia i skąpiły wskazówek, pokonujemy w ekspresowym tempie. W
ciągu pół godziny od wyjścia z pociągu lądujemy u podnóża
góry, w wygodnym łóżku. I wszystko to za nieduże pieniądze.
Doprawdy, naganiacze potrafią okazać się przydatni! Dla
tych, którzy zechcą kiedyś zdobywać Emei-Shan podaję
namiary i hasła kontaktowe:
czarny
suw na placu przed dworcem kolejowym w Emei
hotel
Hongye w Baoguo, właściciel przedstawia się jako Patric
załączam
fotografię wizytówki z planem sytuacyjnym, niestety, wszystko w
„krzakach”
hotel
położony jest około 300 m. w lewo od wejścia do świątynnego
parku (duża, charakterystyczna brama na końcu głównej ulicy)
|
Inne ujęcie parku w Baoguo |
Zanim
skorzystamy z wszelakich rozkoszy łoża, odbywamy jeszcze spacer
wśród położonych w egzotycznym parku świątyń, klasztorów i
posągów, głównej atrakcji Baoguo. Najważniejszy przybytek już
zamknięto, ale przechadzka stanowi miłą odmianę po niedolach
podróży. Teren rozległy i trochę pobłądziliśmy w ciemnościach,
ale co tam. Potem obiad. Jesteśmy w Syczuanie, tutaj zjedzą
wszystko, byle było odpowiednio ostro przyprawione (tak twierdzą
Chińczycy z innych prowincji). Wybieramy przedstawiony obiecująco
na zdjęciu w menu „boczek po syczuańsku”. A niech to! Ukradli
pomysł z Zakopanego. Wygląda i smakuje zupełnie jak nasz smażony,
wędzony „boczek po góralsku”. Postanawiam sprawić przyjemność
mojej pani i zamawiam najdroższe lokalne piwo, dostępne w knajpce.
To nieznana nam jeszcze wtedy marka Snow. Niestety, skończyło się
na dobrych chęciach. Piwo jest ohydne, posiada zaledwie 2,5%
alkoholu, smakuje jak woda. Dostaję kategoryczny zakaz zaopatrywania
dworu królewskiego w podobnie haniebne napitki. Musimy szybko
sięgnąć po wypróbowaną już markę Harbin, aby spłukać zarówno
palący smak innych, spożytych dań „po syczuańsku”, jak i
zatrzeć „śnieżne” wrażenia.