Dojeżdżamy
do Chengdu, stolicy prowincji Syczuan. Najważniejsze miejsce dla
turysty to tutaj instytut badań i hodowli pandy wielkiej, słynnego
na cały świat oraz przesympatycznego z wyglądu niedźwiadka.
|
Młode misie, gatunek panda wielka |
|
Panda czerwona |
Zagrożonego, niestety, wymarciem w naturalnym siedlisku, dzikich
górach Syczuanu. Wszystkie relacja zgadzają się co do tego, że
ośrodek należy zwiedzać wczesnym rankiem, tuż po otwarciu o godz.
8.00. Zwierzęta są wtedy karmione (pomiędzy 8.30 a 9.30) i
wykazują największą aktywność. Przez resztę dnia głównie
śpią. Oznacza to, że w Chengdu należy koniecznie wziąć nocleg.
Zamierzamy to właśnie uczynić, wykorzystać popołudnie na
poznanie samego miasta, rano odwiedzić zwierzaki i jak najszybciej
jechać do Chongqingu, metropolii molocha, gdzie mamy zamiar
zaokrętować się na statek płynący w dół Jangcy Nie mamy
żadnych rezerwacji, ale jak dotąd wszystko szło sprawnie, jesteśmy
więc dobrej myśli. Tym bardziej, że autobus przybywa na miejsce
nawet przed czasem, uciekliśmy też ścigającym nas od dwóch dni
ulewom. Przygrzewa gorące, popołudniowe słońce. Kilka dni temu
przemknęliśmy przez Chengdu w drodze do Emei, teraz czas zmierzyć
się z tym miastem.
Pierwszy
kłopot. Do „naszego” dworca autobusowego (z pewnością, jak w
każdym dużym mieście, jest ich przynajmniej kilka) nie
doprowadzono jeszcze metra. Już w budują, ale ukończą w przyszłym
roku. Gdy rozglądamy się, co dalej, opadają nas taksówkarze.
Niektórzy okazują się jednak całkiem uczynni i zdradzają, że do
metra dowozi autobus 112. Gdzie go szukać? Gdzieś tam, pokazują.
Na olbrzymim placu mnóstwo pasażerów i pojazdów, konkretne
stanowiska nieopisane, albo może opisane tylko w "krzakach", co na
jedno wychodzi. Z pomocą przychodzi jeden z licznych policjantów.
Zapytany przy pomocy translatora, usiłuje coś tłumaczyć. W końcu
daje za wygraną i prowadzi nas prosto ku jednemu z busów,
wstrzymując przy okazji ruch. Jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki na tablicy pojazdu wyświetla się w tejże chwili
upragniony numer 112. Ile przystanków mamy przejechać? Rozkład
jazdy w autobusie oczywiście w "krzakach". Na szczęście, przy
siódmym z kolei widzimy schematyczny symbol kolejki w tunelu. To
tam! Na wszelki wypadek szukamy potwierdzenia u współpasażerów
(przy pomocy translatora, słowo metro wymawiają zupełnie inaczej).
Zdają się potwierdzać. Teraz trzeba jeszcze kupić bilet pod
czujnym okiem kierowcy. Tu drugi kłopot. Po raz pierwszy jedziemy
zwykłym autobusem komunikacji miejskiej i nie znamy tutejszych
zwyczajów. Bilety są śmiesznie tanie (2 yuany, cena chyba
regulowana, bo w innych miastach identyczna), ale pieniądze trzeba
koniecznie mieć odliczone. Wrzuca się je do skrzynki/skarbonki przy
wejściu, nikt nie wydaje reszty. Za to wszyscy spoglądają, czy i
ile wrzuciłeś. A tymczasem nie mamy drobnych! Mimo wszystko, szkoda
wrzucić 50 yuanów, równowartość obiadu dla dwóch osób. Na
szczęście, jakiś staruszek z pierwszego siedzenia zrozumiał, że
wyciągając ku niemu rękę z banknotem proszę o rozmianę. Udało
się, miał wystarczającą ilość drobniaków. Odtąd pilnujemy już
aby w kieszeni brzęczało zawsze kilka monet. I oto nasz siódmy
przystanek. Niedaleko widać charakterystyczne wejście do metra.
|
Świątynia Wenshu
i jeszcze na dziedzińcu polazłem niegodnie ze wskazówkami zegara
dramat! |
Wszystko idzie jak po sznurku. Mamy dobry czas, minęła zaledwie
15.00. Ada planuje szybki przejazd pod świątynię Wenshu (stacja
metra o tej samej nazwie). Zwiedzimy ją przed zamknięciem o 17.00,
znajdziemy nocleg w jednym z licznie oznaczonych na mapie tamtejszych
hoteli, a potem odpoczniemy w herbaciarni.
Przy świątyni ulokowano
bowiem wiele takich knajpek, podobno bardzo klimatycznych i godnych
odwiedzin. Kupujemy bilety w automacie i ruszamy do bramki
bezpieczeństwa. Bułka z masłem, myślimy.
I
tutaj bogowie szczęścia nas opuszczają, uaktywnia się natomiast
pech, zmieszany z absurdalnymi chińskimi przepisami oraz paranoiczną
nadgorliwością. Na stacji ruch bardzo mały. Nasze bagaże
wzbudzają, niestety, podejrzliwą uwagę czujnych strażników. Każą
otworzyć jeden, drugi, trzeci... Czegoś tam pilnie szukają i
znaleźć nie mogą. Nie zauważyli, biedaki, że mamy jeszcze
czwartą sztukę (razem dwie plecako-walizki oraz dwa małe,
podręczne plecaki). Stoi sobie spokojnie już za wszystkimi
bramkami, omijana wzrokiem przez mundurowych. Ponieważ jednak coś
na ekranie skanera dostrzegli, a nic w bagażach nie znaleźli,
puścić nas nie chcą. Wywiązuje się dyskusja, podobna zabawie w
głuchy telefon. Sprowadzają młodą dziewczynę, też policjantkę.
Ta całkiem dobrze mówi po angielsku! Cud prawdziwy (znowu
potwierdza się, że w
|
Przed murami herbaciarni w Chengdu |
Chinach głównie przedstawicielki płci
pięknej uczą się angielskiego). Mamy nadzieję, że teraz problem
szybko się rozwiąże. W końcu pozbyliśmy się przecież naszego
noża już w Pekinie! Sympatyczny wygląd może jednak mylić.
Mężczyźni mają tę fatalną skłonność, by atrakcyjnym kobietom
przypisywać automatycznie miłe cechy charakteru. Nigdy nie mogą
uwierzyć, że takowe potrafią okazać się wredne! A tutaj trafiamy
na taki właśnie przypadek. Dziewczyna mówi wprawdzie po angielsku
ale okazuje się nadgorliwą służbistką, najbardziej chyba
nieużytą osobą na którą natrafiliśmy w całych Chinach!
Dowiadujemy się się, że operator skanera wypatrzył na ekranie
zarys manierki wrzuconej do tamtego, przeoczonego bagażu. To jej tak
uporczywie szukali! Pokazują zarejestrowany obraz skanu. Ale
dlaczego akurat manierka tak im przeszkadza? Kupiliśmy dwie takie
jeszcze w Xi'an. W skórzanych futerałach, słusznej objętości i
bynajmniej nie puste, mają posłużyć jako prezenty. Pewien, że to
nieporozumienie zaraz się wyjaśni, bo w końcu to zwykły,
opatrzony akcyzą alkohol sprzedawany w sklepie spożywczym, wskazuję
na „zapomniany” bagaż. Strażnicy triumfalnie wydobywają
nieszczęsną manierkę. Zachowali rewolucyjną czujność i
wykryli... co właściwie? Trudno powiedzieć, ale sam towarzysz Mao
byłby z nich dumny. Rozpromieniona dziewczyna tłumaczy nam jak
dzieciom: - To jest alkohol. Silny alkohol, 67%. Takiego nie wolno
przewozić w metrze! Zdumieni jak rzadko kiedy, pytamy trzy razy, nie
wierząc własnym uszom. - W Chengdu nie wolno wnosić do metra
alkoholu silniejszego niż 65 %. A ten ma 67%! - Tłumaczymy, że
identyczne manierki z identyczną zawartością są przecież
sprzedawane przez stewardów w pociągach. - Ale w metrze nie wolno!
Nie w Chengdu! - Policjantka ucina dyskusję zdecydowanym tonem
głosu. - To co mamy zrobić? - Jechać autobusem (tylko jakim i
gdzie go szukać, skoro rozkłady w "krzakach") albo wziąć taksówkę
(no tak, ciekawe za ile – i znowu dowiadujemy się, że zdrowia
oraz życia taksówkarzy nie ceni się tu wysoko). - Ale może jednak
by się dało... - Surowy, nieustępliwy wzrok dziewczyny wystarcza
za odpowiedź.
Przeprowadzamy
taktyczny odwrót i postanawiamy spróbować przy innym wejściu oraz
innej bramce. Niestety, jak na złość ruch na stacji jest wyjątkowo
mały. Gorliwa strażniczka przepisów ludowego prawa dostrzega nas
sokolim wzrokiem i jak na skrzydłach pędzi ku zaatakowanemu obecnie
posterunkowi. Klęska na całej linii! Lud chiński dał odpór
wrażym zakusom piersiami tej dziewczyny. No passaran! Drobnym
zaiste i pozwalającym zachować jedynie pozory sukcesem jest zwrot 4
yuanów, które wydaliśmy już na bilety (na żadnym innym
przystanku nie będą ważne). Tylko co dalej? Stajemy przed wejściem
do tej peryferyjnej stacji i zastanawiamy się, co począć. Nigdy
wcześniej nie robili takich problemów! Ani w Pekinie, ani w Xi'an.
Bez możliwości podróżowania metrem jesteśmy załatwieni na amen.
Wypić albo wylać zawartość? Można później nalać wódki na
nowo. Ale zerwanego znaku akcyzy już nie skleimy i prezent na nic.
Postanawiamy poszukać innej stacji metra i tam spróbować raz
jeszcze. Przecież tak fanatycznych strażniczek rewolucji nie mogą
mieć wszędzie! Ale jak znaleźć ten przystanek? Pytanie
przechodniów okazuje się zadaniem ponad siły. Mniej więcej co
dziesiąty domyśla się w końcu, czego szukamy. Stacji metra. -
Przecież macie ją tu za sobą, tymi schodami. - Wskazują
uprzejmie, dziwiąc się zapewne w duchu tępocie umysłowej
Europejczyków. Jeden pojął nawet, że chcemy znaleźć jakiś inny
przystanek. - To zejdźcie na dół i przejedźcie tam metrem. Tak
będzie najszybciej i najłatwiej.
Mamy
dość i ruszamy pieszo, kierując się wrodzonym poczuciem kierunku i delikatnymi podpowiedziami wgranej jeszcze w Polsce mapy Chengdu.
Po mniej więcej kilometrze wznawiamy indagowanie przechodniów.
Oddaliliśmy się już chyba wystarczająco? Wreszcie jakaś życzliwa
dusza wskazuje ręką w kierunku, w którym podążamy. Po drodze
mijamy bank i chcemy wymienić pieniądze, zapasy yuanów nieco już
stopniały. Ale właśnie zamykają. Robi się późno, dochodzi
16... Plany zwiedzania załamują się. Wreszcie upragnione metro. Z
duszą na ramieniu, niczym zamachowcy, zbliżamy się do bramki i
skanera... Uff... Udało się! Nikt niczego nie zauważył, albo też
machnęli ręką. Jesteśmy w metrze! Podniesieni na duchu tym
sukcesem zmieniamy plan działania. Do świątyni i tak już dzisiaj
nie zdążymy. Może jutro... Tymczasem, skoro udało się sforsować
bramkę, najlepiej dojechać od razu do dworca kolejowego Chengdu
Wschód (to inny niż ten, na którym przesiadaliśmy się kilka dni
temu), tam poszukać w okolicy hotelu, zostawić bagaże i wtedy już
bez problemu korzystać z metra. Z dworca wschodniego odjeżdżają
pociągi do Chongqingu, naszego następnego celu, tak więc unikniemy
przejazdów z tymi nieszczęsnymi manierkami.
Plan okazuje się dobry tylko „na papierze”. Chengdu zachowało
jeszcze niejedną niespodziankę. Dworzec olbrzymi. Po długiej
wędrówce podziemnymi przejściami wynurzamy się na środku
gigantycznego placu przed budynkiem. Ruchome schody nieczynne.
Nieszczęśni pasażerowie dźwigają walizki dosłownie „na
barana”. Dookoła, na horyzoncie, same blokowiska i wysokościowce.
To już peryferie miasta. Ku naszej radości udaje się jednak
wypatrzyć napis „Hotel”. Podążamy tam zadowoleni. Przybytek
wygląda na zwykłą sieciówkę, wywieszony w recepcji cennik też
nie poraża (dwójka z łazienką za nieco ponad 200 yuanów).
Niestety, trzy sympatyczne dziewczyny w recepcji w odpowiedzi na
nasze pytania machają tylko przecząco rękoma. Nie ma pokoi? Jedna
z recepcjonistek zawzięcie stuka coś na komórce. - Nasz hotel nie
może przyjmować gości z zagranicy. - Odczytujemy w łamanej
angielszczyźnie translatora.
Cóż począć, kolejna zmiana planów. Pojedziemy jednak w okolice
tej świątyni. To w centrum, normalne życie i mnóstwo hoteli. Tam
poszukamy. O ile uda nam się wejść do metra, oczywiście. Niedawny
sukces napawa otuchą. Powinniśmy natomiast wyciągnąć wnioski z
niepowodzenia próby wynajęcia pokoju. Niestety, odmowę udzielenia
noclegu uznajemy beztrosko za przypadek jednostkowy. Na bramce metra
trafiamy na kolejną „strażniczkę rewolucji”. To jakaś plaga,
skąd oni biorą te dziewczyny, miłe, ładne i fanatycznie oddane
służbie? Tym razem to nie manierka przyciąga uwagę policjantki.
Jak się okazuje, mój plecak kryje cały arsenał terrorysty!
Przecież oprócz (przeoczonej tym razem) manierki mam jeszcze
dezodorant w sprayu objętości 75 ml. Otrzymuję polecenie wydobycia
tej groźnej broni, z czymś takim do metra nie wolno! W desperacji
kieruję przyrząd ku własnej szyi i demonstruję jego
nieszkodliwość. W tejże chwili dziewczyna aż podskakuje,
spodziewając się może, że buchnę ogniem niczym, nieznany tu
zapewne, smok wawelski! Nic się nie dzieje, ale i tak nie wolno.
Próbuję jeszcze tłumaczyć, że przecież w Pekinie, w Xi'an... Do
rozmowy włącza się przypadkowa współpasażerka (kolejna młoda
przedstawicielka płci pięknej mówiąca po angielsku!). Ona też
nie jest z Chengdu, przyjechała z Szanghaju i musiała kupić
mini-dezodorant o pojemności 10 ml. Z takim można. Tu demonstruje
własny, już bez wzbudzania objawów paniki u policjantki.
Zirytowany, wyklinam dziwaczne miasto, Chiny, kretyńskie przepisy
oraz niewczesną nadgorliwość miejscowych służb. Może nie
powinienem, sympatyczna pasażerka poczuła się pewnie urażona, a
strażniczka i tak nie zrozumiała szczegółów. W desperacji
postanawiam przepakować szybko bagaże i zostawić plecak z
wszystkimi podejrzanymi przedmiotami w dworcowej przechowalni bagażu.
Mina rzednie mi, gdy okazuje się, że za taką usługę żądają
tutaj 30 yuanów od sztuki (w półoficjalnej przechowalni w Xi'an
chcieli 10 yuanów). Za tyle, to kupię sobie kilka dezodorantów. W
dodatku, za ladą też dostrzegam skaner! Co za kraj! Chcę już
porzucić nieszczęsny antyperspirant, Ada okazuje więcej
opanowania. - Wepchnij gdzieś do walizki i idziemy – zarządza. I
oto stał się cud. Nasza Nemezis, czujna smoczyca stuoka, nagle
niczego nie dostrzega na swoim ekranie! Czyżby jednak poczuła
jakieś wyrzuty sumienia? A może chciała okazać serce
nieszczęsnemu przybyszowi? Nie czekamy na odpowiedź, pospiesznie
znikamy w przejściu prowadzącym na peron.
No tak, w Chengdu nie jest łatwo! Dochodzi 18.00, a my dopiero
dojeżdżamy do świątyni, którą, o naiwności, zamierzaliśmy
zwiedzić tego popołudnia. Przybytek już dawno zamknięty, ale teraz
szukamy przede wszystkim noclegu. Przy samej świątyni hoteli brak,
ale po przejściu około kilometra widzimy od razu kilka. Omijamy
Hiltony i temu podobne miejsca, kierując się ku bardziej
przystępnym obiektom. Pierwsza porażkę przyjmujemy spokojnie, może
nie mieli miejsc? Odprawiono nas przeczącymi gestami rąk, słów
nie zrozumieliśmy. To samo dzieje się jednak w drugim, trzecim i
czwartym hotelu. Na nasz widok obsługa recepcji od razu odmawia mową
rąk i ciała. O co tu chodzi? Przecież nie może być tak, że
wszędzie stuprocentowe obłożenie! W kolejnym przybytku nie dajemy
się spławić tak łatwo i przy pomocy translatora (bateria
rozładowana w 3/4) usiłujemy dowiedzieć się, w czym rzecz.
Tracimy na to około kwadransa. Potwierdzają się najgorsze
przypuszczenia. Hotele nie mają zezwolenia na przyjmowanie
cudzoziemców. Mogą się w nich zatrzymywać tylko i wyłącznie
obywatele Chińskiej Republiki Ludowej! Na to przygotowani nie
jesteśmy. Szczęki nam opadają. Możliwe, że i u nas funkcjonowało
coś takiego za „głębokiej komuny”, ale jeżeli nawet, to już
najstarsi górale dawno o tym zapomnieli! Zrozpaczeni, zadajemy
translatorem pytanie: „Gdzie jest najbliższy hotel przyjmujący
obcokrajowców?” Dziewczyna z recepcji stuka coś zawzięcie w
odpowiedzi. Czekamy około pięciu minut, pełni nadziei. Wreszcie,
ukazuje nam przełożony na ekranie smartfona wynik swojej pracy:
„Nie rozumiem, co do mnie mówicie!”
Po czymś takim, to już czarna rozpacz. Zaczyna zmierzchać,
nadciągają coraz ciemniejsze chmury. Ada pociąga nosem, chyba
zaczyna łapać ją lekka gorączka. Przeziębiła się na Emei Shan.
Żartowaliśmy przedtem na temat noclegu na ławce w parku, ale w
obecnej sytuacji to niemożliwe. Pobliska kawiarnia uliczna reklamuje
się jako posiadająca darmową sieć wi-fi. Obsiadają ją tłumy
młodzieży,wszyscy wpatrzeni w komórki. Miejsc przy stolikach
brak,siadamy po prostu przy ścianie, na chodniku. Zasięg jest, ale
łącze słabe. Ada desperacko walczy z internetem, starając się
znaleźć jakieś informacje. A smartfon informuje o coraz słabszym
naładowaniu baterii. Może wziąć taksówkę i kazać wieźć się
do hotelu dla cudzoziemców? Ale widząc Europejczyków oraz słysząc
coś takiego (a raczej odczytując na ekranie) taksówkarz jak w
banku zawiezie nas prosto do Hiltona czy innego „Wariotta”...
Uratował nas przewodnik tradycyjny, drukowany, papierowy... Badam
jego zawartość i odnajduję listę kilku hoteli oraz schronisk.
Skoro je tutaj zamieszczono, to muszą tam przyjmować obcokrajowców.
Jedna z zaznaczonych na schematycznym planie gwiazdek wydaje się
stosunkowo niezbyt odległa (ok. 2 km.). Udaje mi się rozpoznać w
równie tradycyjny sposób nasze własne położenie (lokalizator
komórkowy wykazuje akurat jakieś „przesunięcie”, co niekiedy
mu się zdarza) i ruszamy. Ada wlecze się z coraz większym trudem,
oszczędza komórkę, ale nie jest pewna, czy idziemy we właściwym
kierunku (to zaufanie do lokalizatora na pierwszym
miejscu!).Istotnie, Chińczycy nie ułatwiają zadania. Potrafią
zainstalować na niby to normalnym skrzyżowaniu (tak oznaczonym na
planie) poprzeczną barierę, uniemożliwiającą ruch tak pieszym
jak i samochodom. Można je pokonać tylko w linii wschód-zachód, a
my potrzebujemy akurat północ-południe! Dodatkowy kilometr objazdu
(czy raczej obejścia). Okolica robi się coraz bardziej ponura. Co
prawda przewodnik też tak ją opisuje, ale odczuwam pewien niepokój,
nadrabiając miną. Następny budynek powinien nosić numer „naszego”
hotelu, a tymczasem nic nie wskazuje na to, aby taki przybytek gdzieś
tu w ogóle istniał. I oto cud! Zza załomu wyłania się
kilkunastopiętrowa sylwetka wciśniętego pomiędzy szare kamienice
hotelu Jinjiang Inn (ul. Jinsi Lu 3). Czując pierwsze krople deszczu
wchodzimy do hallu. Z radością dostrzegamy, że nasze pojawienie
się nie wywołuje przeczących ruchów dłoni! Cennik też nie
poraża (200-230 yuanów za dwójki). Recepcjonistka mówi po
angielsku! Szczęście trwa krótko. - „Nie ma miejsc.” -
Słyszymy. Ada desperacko pyta o najbliższy hotel przyjmujący
obcokrajowców. Coś tam dziewczyny tłumaczą, jakoby cztery
kilometry, skręcić tam i tam. Tymczasem na zewnątrz rozpętuje się
ulewa. Dogonił nas deszcz z Emei Shan i Leshan. To chyba przeważa.
Ulitowały się, cudowne dziewczyny, prawdziwe boginie dobrego losu!
Coś tam ustalają między sobą i nagle wypowiadają słowa brzmiące
niczym najwspanialsza muzyka. - Passport, please! - Jesteśmy
uratowani! Znalazły wolny pokój! Nic to, że kosztuje 260 yuanów.
Bierzemy! Z radości, już u siebie otwieramy po piwie. Należy się
za wszystkie trudy i stresy tego popołudnia.
Deszcz nieco ustaje. Ada upiera się, żeby obejrzeć jeszcze
okolicę, coś zjeść, zajrzeć do tych przyświątynnych
herbaciarni. To akurat niedaleko. Knajpki z herbatką istotnie
klimatyczne, w ogrodach, wśród tradycyjnej architektury. Ale już
powoli zamykają, w końcu zrobiła się prawie 22.00. W „naszej”
uliczce trafiamy natomiast na kilka otwartych jadłodajni. Pyszne
pierogi. Nie mają, co prawda, nic do przepicia. Chińczycy przy
sąsiednim stoliku bez skrępowania wyciągają własne flaszki z
piwem, mineralną oraz czymś mocniejszym. To i ja biegnę do
pobliskiego sklepu. I słusznie, już w knajpce kelner podchodzi z
otwieraczem oraz przynosi kufle! Okaże się, że to w Chinach
normalne. Co kraj, to obyczaj! Nasyceni, wracamy. Ada coraz bardziej
pokasłuje. Sięgam do zapasów i robię leczniczą herbatkę „z
prądzikiem.” Moja pani przyjmuje dwie dawki, oby to pomogło!
|
Dorosła panda wielka ma w poważaniu turystów,
obróciła się zadkiem i konsumuje |
Plan na następny dzień jest prosty. Szybka pobudka, pozostawienie
bagaży w hotelu i wyjazd do Instytutu Pandy Wielkiej. To na
obrzeżach miasta. Przewodnik oraz kilka blogów zalecają wziąć
taksówkę. Znajdujemy jednak opis podróży komunikacją publiczną,
naprawdę za grosze (razem po 5 yuanów od osoby – 3 na metro, 2 na
autobus). Trzeba dojechać metrem do stacji Dong Wu Yuan Station,
nazywanej też Chengdu Zoo (linia nr 3) opuścić peron wyjściem nr
3 i skierować się ku widocznemu w odległości ok 200 m.
terminalowi autobusowemu. Tam wsiadamy do autobusu nr 198 albo 198A
(jeżdżą co kilka minut) i już prosto do pand. Warto spytać
współpasażerów gdzie wysiąść, bo przystanek docelowy ulokowano
(dość złośliwie) na zakręcie i ośrodka stamtąd nie widać. Ale
każdy miejscowy z radością wskaże, a do przejścia zaledwie
kolejne 200 m. Cała podróż metrem (z centrum) i autobusem to ok.
40–50 min. Można też pojechać metrem jeden przystanek dalej, do
stacji Panda Avenue i tam łapać wspomniane autobusy 198 i 198 A
(mogą być zatłoczone, zwłaszcza o późniejszej porze) albo
skorzystać ze specjalnych busów turystycznych, ozdobionych
charakterystycznymi podobiznami zwierzaków (tu nie znam ceny). Jesteśmy więc u celu. Bilet to 80 yuanów, ale w końcu pandy to
atrakcja na skalę światową. Instytut zajmuje bardzo duży obszar,
z plątaniną ścieżek prowadzących do różnych wybiegów oraz
budynków dla zwierząt. Akurat tutaj warto skorzystać z
elektrycznych min-kolejek. Za 20 yuanów można odbyć dwa kursy: w
głąb parku, do najciekawszych miejsc, oraz powrotny do wejścia.
Jest zimno i wilgotno, siąpi drobny deszczyk, kupujemy te przejazdy
(bilety dostępne tylko w kasie przy wejściu, o czym boleśnie
przekonują się później także chińscy turyści). Jesteśmy
jednymi z nielicznych pasażerów o tej wczesnej porze, dziwią więc
nas wytyczone taśmami strefy oczekiwania przed przystankiem. Za 2
godziny przekonamy się, że wyznaczono je nie bez potrzeby!
Tymczasem sprawnie docieramy do upragnionych miśków. Stanowisk do
zwiedzania jest kilka.
|
Młode pandy wielkie szalejące na drzewie |
Osobiście polecam wybieg dla młodych pand.
Są ruchliwe, zadziorne, wspinają się na drzewa i próbują
wzajemnie z nich zrzucać. Na obserwacji tych igraszek czas biegnie
szybko. Starsze osobniki wykazują rozsądniejsze podejście do
życia. Najeść się, gdy karmią, a potem spać! Większość
jeszcze konsumuje, ale całkiem spora liczba oddaje się już tej
drugiej czynności. I tak, podobno, pozostaną do wieczora.
Stanowczo, Instytut należy zwiedzać jak najwcześniej. Zresztą,
potem robi się coraz bardziej tłoczno i trudno się dopchać do
jakiegokolwiek miejsca, z którego można coś zobaczyć – w
Chinach to normalka! Oprócz pandy wielkiej zajmują się tu jeszcze
tzw. pandą czerwoną. To zupełnie inny gatunek zwierzęcia, wcale z
czarno-białymi miśkami niespokrewniony. Tylko nazwę taką mu
nadali. Wyglądem i stopniem wzbudzanej sympatii miśkom wyraźnie
ustępuje. Warto tu dodać, że Chińczycy ochronę pandy wielkiej
traktują bardzo serio. Za zabicie lub znęcanie się nad pandą
przewidziano karę śmierci. I tu raczej nikt się z kłusownikami
nie patyczkuje.
Ada coraz bardziej kaszle, ubrała się też nieodpowiednio, licząc
(nie wiadomo na jakiej podstawie) na tropikalny upał, a tu zimny
kapuśniaczek. Pora wracać, tym bardziej, że w przeciwnym kierunku
walą teraz tłumy. Także już poza parkiem, „pandobusy” pędzą
jeden za drugim, wyładowane turystami (głównie chińskimi, co nie
dziwi, wiedząc o przyjęciu jakie Chengdu gotuje cudzoziemcom).
|
Pandy wielkie za mna a lampa nade mną |
Na
„naszej” stacji Dong Wu Yuan trafiamy na ciastkarnię ze
smacznymi wypiekami oraz prawdziwy hipermarket, pierwszy tych
rozmiarów, który udało się znaleźć. Orgia zakupów spożywczych
(głównie dla smaku i ciekawości) pochłania sporo czasu oraz
zapasy yuanów. Trzeba koniecznie zrobić wymianę, ale co za
problem., skoro jesteśmy w wielomilionowym mieście i wiedzieliśmy
w pobliżu hotelu mnóstwo banków! Gotówka będzie koniecznie
potrzebna na opłacenie rejsu po Jangcy w Chongqingu, dokąd
zamierzamy teraz jechać jak najszybciej. Wycieczkowce odpływają o
21.00! Metrem do centrum, po drodze wymienimy większą sumę dolarów
(swoją drogą, jakakolwiek waluta inna niż yuany jest w Chinach
nieprzydatna, nikt jej nigdzie nie przyjmie).
I tu zaczynają się kolejne problemy. W pierwszym banku odmowa. Nie
mamy prawa wymieniać pieniędzy. W drugim to samo. Odsyłają do
trzeciego, ale tam też nie wymieniają! To już wszystkie trzy banki
na skrzyżowaniu przy stacji metra. Skonsternowani, pytamy gdzie
można wymienić pieniądze. Tylko w Bank of China, dowiadujemy się
(to warto zapamiętać, dotychczas, w innych miastach, jakimś
szczęśliwym przypadkiem trafialiśmy właśnie na oddziały tego
banku, nie wiedząc nawet, że mamy szczęście). Instruują nas, że
do najbliższej placówki mamy około kilometra.
|
Panda czerwona, ta sama nazwa a zupełnie inna rodzina |
|
Świątynia Wenshu |
|
Wokół dym kadzideł |
Ruszamy z kopyta,
czas nagli! Jest wreszcie ten cholerny bank! Bierzemy z automatu
numerek kolejkowy, a tu uprzejmy zarządca ruchu na sali informuje,
ze niestety, ale właśnie zaczynają przerwę na lunch. - Nie
szkodzi, poczekamy. - Przerwa potrwa półtorej godziny, do 13.30 –
odpowiada z uśmiechem urzędnik.
|
Dwaj mnisi z Buddą pośrodku |
No nie, plany szybkiego wyjazdu
biorą w łeb. A to sobie wymyślili lunch! Bez grubszych pieniędzy
nie mamy jednak czego szukać na przystani w Chongqingu, a tam też
może być problem z wymianą. Postanawiamy wykorzystać te
przymusowe półtorej godziny na zwiedzenie świątyni Wenshu, do
której poprzedniego dnia nie zdążyliśmy, oraz na odbiór bagaży.
Świątynia,owszem, ładna. Ale prawdę mówiąc, niczym szczególnym
się nie wyróżnia. A to główna atrakcja miasta, poza pandami,
rzecz jasna. W banku meldujemy się punktualnie o 13.30. I przeżywamy
mały szok. Do kas wymiany (obsadzono tylko dwie) ogromna kolejka
Chińczyków. Na szczęście, Ada nie wyrzuciła tamtego numerka!
Błogosławię jej przezorność. Dzięki temu jesteśmy teraz na
trzecim miejscu w ogonku, bo numerek zachował ważność. Radość
nieco przedwczesna, czekamy prawie godzinę, zanim obsłużą tych
kilka osób przed nami. Idzie to w tempie ślimaka. Co oni tam robią
w tych kasach, do cholery, myślę. Produkują te pieniądze czy co?
A tu Chińczycy kupują dolary. Muszą mieć specjalne zezwolenia od
wszystkich możliwych świętych, podania, uzasadnienia...
|
Głaskanie "na szczęście" smokopsów |
Wszystko
to jest pieczołowicie sprawdzane i odnotowywane. Do tego bardzo
pełny zestaw danych osobowych, do tego mnóstwo podpisów, do tego
wielokrotne przeliczanie dolarów i yuanów, automatyczne oraz
ręczne... Cholera, powinni jeszcze spisywać numery banknotów. Może
zresztą to robią? Kto ich tam wie. Wreszcie nasza kolej. Godnie
wyglądający urzędnik pod krawatem, zapewne doświadczony weteran,
zajmuje się pieczołowicie naszą sprawą wymiany 800 dolarów na
yuany. Pamiętacie może nasze zdumienie tym, że dziewczyna w banku
w Pekinie przeprowadziła wymianę w ciągu 15-20 minut? Pamiętacie,
że podejrzewaliśmy ją o nieudolność? A tymczasem ona biła
rekordy szybkości! Tutaj wymiana zajmuje kolejną godzinę! Serio,
wymieniali te pieniądze przez godzinę! Wypytywali szczegółowo o
wszystko, adres hotelu (nie mamy aktualnie żadnego, podaliśmy więc
Jinjiang Inn, niech nam boginie dobrego losu z recepcji wybaczą),
miejsce zamieszkania, pracy, numer telefonu itp. w Polsce – ten
ostatni zmyślamy na poczekaniu, po co im to? Mam nadzieję, że nie
zadziwili nikogo w Polsce telefonem z Bank of China. Wreszcie
dystyngowany pan zza okienka wyciąga z kasy plik yuanów... Czy to
już...? Nie, trzeba jeszcze przeliczyć, czyli następne 10 min.
intensywnej pracy. Wreszcie otrzymujemy upragnioną, lokalną walutę!
I to ma być kraj dzikiego, rozbuchanego kapitalizmu! Urzędnik
ociera pot z czoła i wywiesza tabliczkę z chińskim napisem
„closed”. Wykończyliśmy go, teraz już tylko jedno okienko na
cały ten tłum. Ewakuujemy się pospiesznie, w obawie przed możliwym
samosądem.
|
Upssss...jak zszedłem z żółwia zobaczyłem napis
"don't seat on the tortoise please"
|
Udaje się wejść do metra! Przez cały ten cyrk z wymianą
zapomnieliśmy prawie o czujnych strażniczkach metra. Na szczęście,
trafiamy na ich leniwych kolegów. Szybko, mamy jeszcze pociąg o
16.40. może się uda! Kupno biletów idzie znakomicie. Ada
rozpracowała system (zob. wpis o podróży pociągiem) i kasjerka
potrzebuje pomocy tylko jednej koleżanki! Pędzimy przez bramki i
skanery do naszej poczekalni. Już wpuszczają, ale zdążyliśmy! Na
peronie mały szok. Bilety okazały się nadspodziewanie drogie (po
ponad 100 yuanów na niespełna dwugodzinną trasę), ale za to co za
pociąg! Wreszcie prawdziwa, chińska torpeda o których tylko dotąd
słyszeliśmy. Robi wrażenie. Wygodne fotele, dużo miejsca dla
pasażerów oraz na bagaże, obszerne, czyściutkie, pachnące
toalety. Pociąg rusza bezszelestnie i tak też mknie po torach.
Mknie z prędkością 180-230 km/h. W ten sposób uświadamiamy
sobie, że do Chongqingu mamy około 350 km. Ale w takim tempie może
zdążymy! Nie tracąc czasu, otwieramy po piwie z hipermarketu,
potem po drugim i zajadamy lokalne przekąski. Na obiad w Chengdu
żadną miarą czasu nie starczyło.
Zastanawialiśmy się później, dlaczego akurat Chengdu, miasto
sympatycznych niedźwiadków panda, okazało się tak trudne dla
turysty. W żadnym innym miejscu nie trafiliśmy na podobne
przeszkody. Do metra wpuszczano z alkoholem i dezodorantem, hotele
przyjmowały cudzoziemców, w bankach wymieniano pieniądze w
rozsądnym czasie (czyli do 30 min. - nie wymagajmy rzeczy
niemożliwych, poważny bank chiński to nie kantor na rogu!). A w
stolicy Syczuanu jakby wszystko urządzono tak, by rzucać kłody pod
nogi. Ada wysunęła hipotezę. Otóż Chengdu to główne miejsce
tranzytowo-przesiadkowe w drodze do Tybetu. To stąd odjeżdżają
autobusy i odlatują samoloty do Lhasy, to tutaj obcokrajowcy czekają
kilka dni na wydanie specjalnego zezwolenia na wjazd do tego
okupowanego de facto przez Chiny kraju. Może dlatego zaostrzono tu
przepisy, a wszystkie służby bardziej przykładają się do ich
respektowania? W każdym razie, przemiłe, biało-czarne zwierzaki
nie zdołały uczynić tego miasta przyjaznym. Oczywiście, tu też
trafiali się ludzie bardzo pomocni i życzliwi (bezimienny podróżny
w nocnym pociągu, policjant na dworcu autobusowym, dziewczyny w
recepcji Jinjiang Inn, współpasażerowie autobusu linii 198). Daje
się jednak wyczuć inną, surowszą atmosferę.
W nagrodę dla tych którzy wytrwali z lekturą do końca krótki filmik z pandami.