|
Bagan, miasto czterech tysięcy świątyń |
Bagan
(Pagan) to obecnie niewielka miejscowość w środkowej Birmie, ok.
100 km. od Mandalay w dół Irawadi. W XI-XIV w. stanowiła stolicę
państwa birmańskiego, którego kolejni władcy oraz inni fundatorzy
ozdobili ją tysiącami stup, świątyń, klasztorów i innych
obiektów kultu religii buddyjskiej. Obecnie w okolicy doliczyć się
można ponad 4,5 tys. tego rodzaju obiektów, przeważnie dobrze
zachowanych, rozrzuconych szeroko wśród okolicznych pól i zarośli.
Większość z nich pochodzi ze wspomnianego okresu stołeczności
Bagan, niektóre odnowiono w typowo birmańskim stylu, tzn. nie
szczędząc złotej, białej i czerwonej farby. Zdecydowanie lepiej
prezentują się stupy i świątynie w stanie sprzed renowacji,
zachwycając egzotycznym, surowym pięknem. Jako przyczynę upadku
Bagan podaje się zwykle serię najazdów wojsk mongolskich, które
dotarły tutaj w latach osiemdziesiątych XIII w. z rozkazu wielkiego
chana Kubiłaja, będącego również cesarzem podbitych przez
Mongołów Chin. Wskazuje się nawet świątynie, w których
nadejście wroga przerwało jakoby pracę artystów i rzemieślników,
pozostawiając niedokończone freski. Swoją drogą, rozmach imperium
mongolskiego w tej epoce budzi respekt. Przecież dokładnie w tym
samym czasie Mongołowie podchodzili pod Sandomierz i Kraków!
Wydawało się nam, że lecąc do Birmy przybyliśmy na drugi koniec
świata, a tu proszę, ten świat okazał się nagle taki mały i to
już sześćset lat temu! Powyższą, dramatyczną wersję tonują
badania naukowe, obecnie uważa się raczej, że to przeniesienie
stolicy w inne miejsce zadecydowało o porzuceniu Bagan w XIV w.
Potem jeszcze, w marcu 1945 r., podczas II wojny światowej, wojska
brytyjskie forsowały w pobliżu rzekę Irawadi, wypierając
japońskich okupantów. Japończycy wykorzystywali zabytkowe obiekty
jako umocnione punkty oporu, szczęśliwie w samym Bagan do większych
walk nie doszło, dzięki czemu budowle ocalały. Współcześnie
dawne świątynie, stupy i klasztory stoją po prostu wśród
wiejskiej zabudowy, pól uprawnych, łąk i zarośli. To zresztą w
Birmie dość częste (nawet w założonej niedawno nowej stolicy,
Naypiydaw).
Budowli
jest tak wiele i posiadają zwykle tak bezlitośnie łamiące język
nazwy, że ich opisywanie, a choćby i odszukiwanie najważniejszych,
najpiękniejszych, czy największych w zasadzie mija się z celem.
Najlepszy sposób zwiedzania Bagan polega, naszym zdaniem, na
zagubieniu się wśród polnych dróżek oraz obecnych wszędzie
zabytków. Rozciągają się one na sporym obszarze, dlatego
zwiedzanie pieszo raczej odpada. Lepiej wynająć rower albo skuter,
wypożyczalni nie brakuje, ceny przystępne, na kieszeń przeciętnego
turysty. Jakość sprzętu pozostawia trochę do życzenia, ale i tak
nasze rowery spisywały się o wiele lepiej niż te znad jeziora
Inle. Na początek można też wynająć dorożkę, która za ok. 10
tys. kiatów (ok. 6 USD) obwiezie w ciągu dnia po najważniejszych i
najciekawszych (zdaniem Birmańczyków) obiektach. Skorzystaliśmy z
tej oferty pierwszego dnia pobytu. Czy warto? Kwestia dyskusyjna.
Jeżeli ktoś zamierza z mapą w ręku szukać kolejnych świątyń,
to dorożka ułatwi sprawę. Ale, prawdę mówiąc, wszystkie te
stupy czy klasztory są do siebie bardzo podobne i po pewnym czasie
doznajemy przesytu. Największa atrakcja to zwiedzanie na własną
rękę, gdzie oczy i rowery poniosą. Wrażenie robi przede wszystkim
liczba świątyń oraz ich naturalna dzikość.
|
Jeden ze sposobów zwiedzania dawnego miasta Bagan. |
|
Czy koń zdoła pociągnąć słonia? :D |
|
Na każdym kroku wyrastają stupy... |
|
...i pagody. |
|
Jedna z naj...pagód. |
|
a przez okienko widać też pagody :D |
|
Inne sposoby zwiedzania to skuter lub... rower. |
Oczywiście,
Bagan to najważniejsza atrakcja turystyczna Birmy, uznawana przez
niektórych za kolejny, „ósmy cud świata” (naszym zdaniem
przesadnie), przyciąga więc licznych zwiedzających. Naczytaliśmy
się na wielu blogach o problemach z noclegiem i dojazdem,
konieczności rezerwowania miejsc z dużym wyprzedzeniem itp., itd.
Dotyczyć to miało zwłaszcza okresu zimowego, kiedy przypada szczyt
sezonu (pora sucha: grudzień-luty). Jeśli chodzi o komunikację, to
bilety istotnie warto zamówić kilka dni wcześniej, jak to zwykle w
Birmie. Autobusy dojeżdżają do bezpośrednio sąsiadującego z
Bagan miasteczka Nyaung-U (kolej podobno też, ale w Birmie pociągi
generalnie odradzamy). Potem można bez problemu złapać tuk-tuka do
konkretnego hotelu (oczywiście, należy się targować, bo to
miejsce turystyczne). Znalezienie przyzwoitego i niekoniecznie
drogiego pokoju nie nastręczyło żadnych problemów (duże,
dwuosobowe lokum z łazienką, do tego śniadanie - ok. 20 USD za
dobę). Cały rejon świątyń uznawany jest za rezerwat
archeologiczny, co oznacza płatny wstęp (dla zagranicznych
turystów, rzecz jasna, Birmańczycy - wejście wolne). Nie ma tam,
co prawda, żadnych ogrodzeń czy bramek z kasami (obszar jest zbyt
duży i zamieszkały), ale w najważniejszych świątyniach czuwają
porządkowi, którzy w każdej chwili mogą poprosić o okazanie
stosownego biletu. Jeżeli takowego nie posiadamy, żaden problem.
Sprzedadzą od ręki, koszt w 2019 r. to 50 tys. kiatów (ok. 20 USD)
- cena z roku na rok rośnie. Nas „upolowano” już pierwszego
przedpołudnia. Nic dziwnego, skoro objeżdżaliśmy dorożką główne
świątynie. Ostatecznie jednak i tak prędzej czy później
należałoby zapłacić, zresztą Bagan jest w sumie warte tych 20
dolarów. Bilet uprawnia do pięciodniowego zwiedzania okolicy,
wyjątek to odbudowany
pałac królewski, gdzie turyści
opłacają wstęp osobno (10 tys. kiatów). Pałac to swego rodzaju
powtórka z Mandala: przewiewne, drewniane pawilony, pokryte złotą
i czerwoną farbą. Miły akcent stanowiło natomiast zainteresowanie
się naszą parą przez birmańską wycieczkę szkolną. Uczniowie
dosłownie oblegali nas przez ponad kwadrans, wszyscy z zamiarem
zrobienia indywidualnego albo grupowego zdjęcia z „białymi
małpami” (niezbyt często zaglądającymi do pałacu, chociaż
bardzo licznymi w samym Bagan).
|
Zbyszko witany przez młodzież w pałacu królewskim. |
|
Ada przeobraziła się w królową... |
|
...a Zbyszko tymczasem znalazł nową księżniczkę :D |
|
Sala tronowa z zewnątrz. |
|
Królewski powóz. |
|
Nat Taung Kyaung Monastery w Bagan. |
|
Ananda Temple |
|
Brama miejska w murach Starego Bagan. |
|
Kolejna świątynia naj... :D |
|
i jeszcze jedna :D |
|
Stupy i... |
|
...kolejne stupy. |
|
Shwezigon Pagoda o wschodzie słońca, przykład niezbyt udanej renowacji. |
|
Takie widoki też można ujrzeć na tle świątyń. |
|
Cóż to takiego, że ludzie tłoczą się w kolejce do garnka? |
|
Zbyszko poszedł na zwiady i... |
|
...oto wszystko jasne. Wpłatomat :D |
Opisywanie
odwiedzonych przez nas świątyń i klasztorów nie ma sensu, jest
ich zbyt wiele, pojawiają się w Bagan dosłownie na każdym kroku.
Część to nadal wykorzystywane obiekty kultu religii buddyjskiej,
większość to budowle porzucone, niekiedy tknięte zębem czasu.
Warto natomiast wspomnieć o głównym zajęciu wszystkich turystów,
czyli wyszukiwaniu odpowiedniego miejsca na obejrzenie
zachodu
słońca. Robi on istotnie duże wrażenie, gdy przy pięknej
zazwyczaj pogodzie słoneczna kula zniża się ku widocznym za
Irawadi wzgórzom, oświetlając czerwonym blaskiem setki
rozrzuconych wszędzie dookoła świątyń. Te rzucają z kolei
wydłużające się cienie. Ambicją każdego szanującego się
podróżnika jest spędzenie pory zachodu na tarasie którejś z
„dzikich” budowli. To zadanie coraz trudniejsze. Po pierwsze
dlatego, że chętnych na taką atrakcję zawsze bardzo wielu i dobre
miejsce należy znaleźć i zająć ze sporym wyprzedzeniem. Po
drugie, tych miejsc ubywa. Władze zamykają bowiem dostęp do
kolejnych, wykorzystywanych w tym celu obiektów. W sumie nic
dziwnego, aby dostać się na tarasy tej czy innej budowli należy
często podjąć prawdziwą wspinaczkę po stromych, osypujących się
murach. To może okazać się niebezpieczne i wypadki z pewnością
się zdarzają, tym bardziej, że turyści podejmują niejednokrotnie
spore ryzyko. Istnieją podobno plany wprowadzenia całkowitego
zakazu tego rodzaju
climbingu, co ma jakoby nastąpić lada
chwila. Warto się więc pospieszyć. My jeszcze zdążyliśmy, o
czym za chwilę.
Pierwsze
podejście okazało się zupełnie nieudane. Wynajęta dorożka
zawiozła nas późnym popołudniem na „oficjalny”, przygotowany
dla zwiedzających punkt widokowy. To po prostu podłużne,
usypane sztucznie wzgórze z barierkami. Prawdziwa tragedia.
Zjeżdżają tam również autobusy wycieczkowe, tuk-tuki i taksówki.
Dookoła tłumy, hałas, sprzedawcy napojów i pamiątek, a co
najgorsze, wszędzie tumany wznoszonego przez pojazdy i psującego
widok kurzu. Do tego porządkowi często sprawdzają tam bilety. Na
wypadek, gdyby ktoś zamierzał zwiedzać zupełnie „na dziko”,
powinien omijać to miejsce z daleka. Wszyscy zresztą powinni,
zdecydowanie odradzamy taką panoramę zachodu słońca!
|
Oficjalny punkt widokowy, tłumnie odwiedzany przez autokary, motory, powozy, taksówki turystyczne, jednak nie godny polecenia. |
|
Kolejni turyści nadciągają w tumanach kurzu. |
|
Wieczorna panorama z punktu widokowego dla turystów. |
|
Wieża Nant Myint, to kolejny turystyczny punkt widokowy. |
Inna
opcja to wizyta w
Nant Myint Tower. To specjalna wieża
widokowa (bardzo charakterystyczna i widoczna z daleka), wzniesiona
na terenie hotelu Aureum Palace (w pobliżu pól golfowych). Można
tam wejść nie będąc gościem, koszt biletu to 5 USD. Bilet ważny
jest przez cały dzień i uprawnia do dowolnej liczby wejść,
również o zachodzie słońca. W cenę wliczono piwo albo inny napój
(podają tylko raz). Zajechaliśmy tam około południa i kupiliśmy
wejściówki z myślą o ewentualnym powrocie wieczorem. Tymczasem
przeprowadziliśmy zwiad i skorzystaliśmy ze wspomnianego piwa.
Rozpoznanie przyniosło niezbyt optymistyczne rezultaty. Okazało
się, że wieża usytuowana jest w zbyt dużej odległości od
głównych skupisk świątyń i widoki z niej raczej marne.
Zrezygnowaliśmy więc z kolejnej, wieczornej wizyty.
Zamiast
tego wypuściliśmy się na poszukiwanie jakiejś „dzikiej”
budowli bliżej Irawadi, w okolicach tzw. Nowego Bagan (osada leżąca
na południe od otoczonego murami Starego Bagan). Krążąc rowerami
wśród zarośli na wschód od wspomnianej wsi, natknęliśmy się
najpierw na miejscowego motocyklistę, który zaoferował się
wskazać drogę na ciekawy punkt widokowy. Obawiając się, że
zażąda za to zapłaty, odprawiliśmy „natręta” (niesłusznie,
jak się potem okazało). Tymczasem sami wypatrzyliśmy z daleka
budynek obwieszony turystami niczym słoik miodu muchami. Okazało
się później, że to klasztor Brick Monastery Ruszyliśmy w
tamtą stronę, ale dróżka zagubiła się gdzieś wśród zarośli,
a czas naglił. Niespodziewanie trafiła się inna stupa czy też
pagoda, zdecydowanie wyższa od wspomnianego klasztoru i też
obsadzona przez mniej już licznych amatorów zachodu słońca. -
„Dobra nasza.” - Pomyśleliśmy i zaparkowaliśmy rowery. Tylko
jak oni tam wleźli? Okazało się, że czeka nas dość karkołomna
wspinaczka dookoła stupy na ścianę o wysokości kilkunastu metrów.
Początek jeszcze nie taki najgorszy, potem jednak należało
skorzystać z „drogi” utworzonej przez zrujnowaną wieżyczkę.
Pewnie bym odstąpił, ale Ada nalegała na ten zachód słońca. Nie
pozwalał też honor, skoro już ruszyliśmy i byłoby widać, że
się wycofujemy. A na górze praktycznie sami młodzi Niemcy, w
liczbie około dwudziestu. Musiałem więc zdobyć tę cholerną
pagodę czy też stupę. No i zdobyliśmy obydwoje. Zachód słońca
piękny, ale zejście okazało się, jak zawsze, o wiele gorsze od
wejścia. Jakimś cudem obyło się na szczęście bez upadku, który
musiałby skończyć się poważną kontuzją. Ot, głupota ludzka
nie zna granic. Nic dziwnego, że za skretyniałych przyjezdnych
muszą myśleć birmańskie władze.
I na
koniec trzecie podejście do zachodu słońca w Bagan. Tym razem
przybyliśmy w okolice Nowego Bagan z odpowiednim zapasem czasowym i
odnaleźliśmy wspomnianą wyżej budowlę z turystami licznymi
niczym muchy, czyli Brick Monastery. Po przygodach z
poprzedniego dnia zapowiedziałem, że na podobny climbing to
ja już się nie piszę. Za stary jestem i wyczerpałem zapas
szczęścia (swoją drogą, tego szczęścia sporo jeszcze zostało,
co okaże się cztery miesiące później na Filipinach). Ada
zauważyła bardzo rozsądnie, że tym razem nie może być tak źle,
skoro widzieliśmy tam na szczycie mnóstwo ludzi. I rzeczywiście,
okazało się, że na taras klasztoru prowadzą wąskie co prawda i
niskie, ale jednak zupełnie zdatne do użytku schody! Oświetlone
nawet gęsto rozstawionymi świeczkami (potem dowiedzieliśmy się,
że mają one odstraszać kobry, które jakoby upodobały sobie to
miejsce). Ponieważ pojawiliśmy się jako jedni z pierwszych,
zajęliśmy luksusowe siedzenia na krawędzi tarasu, sadowiąc cztery
litery na murze i zwieszając nogi poza krawędź niższej niż
poprzedniego dnia przepaści. Dzieliliśmy czas pomiędzy popijanie
przygotowanych zapobiegliwie drinków oraz obserwowanie okolicy. Nie
tylko obniżającego się powoli słońca, ale również
nadciągających coraz liczniej turystów. Wkrótce miejsc siedzących
w pierwszym rzędzie zabrakło, kolejni chętni musieli zadowalać
się stojącymi w drugim, trzecim i kolejnych szeregach. Warto więc
zajechać zawczasu. Okazało się też, że wspomniany wyżej
motocyklista to istotnie jeden z „naganiaczy” miejscowego
businessu, tyle, że nie domagają się oni napiwków,
sprowadzają gości w nadziei, że ktoś kupi oferowane na miejscu
pamiątki, wyroby lokalnego rękodzieła. Czyli można było
skorzystać z przewodnika i oszczędziłbym sobie karkołomnej
wspinaczki. Napiwku domagali się natomiast Birmańczycy „od
świeczek”, opowiadając o rzeczonych kobrach. Warto dać im
parę(set) kiatów, węże nie węże, przynajmniej widać coś na
tych schodach. Z drugiej strony, każdy ma teraz latarkę w komórce,
ale co tam.
|
Dziki punkt widokowy, okupujemy jedną z identycznych stóp. |
|
Uff...tylko jak stąd zejść? W tle Brick Monastery. |
|
Kolejni turyści szukają miejsca na bajkowy zachód słońca w Bagan. |
|
Trzeba się postarać by wejść na tę stupę :D |
|
Dla odróżnienia wygodne schody Brick Monastery... |
|
...dlatego turyści obsiadają jego tarasy niczym pszczoły plaster miodu. |
|
Widok z Brick Monastery na dzikie stupy. |
|
Tego dnia przyszliśmy jako jedni z pierwszych i dzięki temu mamy czas by obejrzeć ofertę handlarzy i zająć wygodne miejsca. |
|
Zachód słońca nad Bagan |
Największa,
naszym zdaniem, atrakcja Bagan to
lot balonem o wschodzie
słońca ponad osadą oraz wszystkimi jej stupami i pagodami.
Kosztuje to ok. 320 USD od osoby w sezonie (czyli w okresie
grudzień-styczneń), poza tym szczytem ok. 280 USD. To nie tak znowu
wiele, zwłaszcza jeśli porównamy z cenami podobnych ewentów w
takich miejscach jak Kapadocja czy Luxor, o parku narodowym Masaj
Mara w Kenii już nie wspominając. To wariant standardowy,
przewidujący dwunastu pasażerów w gondoli, przywóz i odbiór z
hotelu, bardzo wczesne śniadanie przed startem oraz końcowy lunch z
szampanem po lądowaniu. Droższa wersja
de luxe to osiem osób
w gondoli oraz, być może, lepszy posiłek. Loty organizują obecnie
w Bagan cztery firmy, sprzęt europejski, licencjonowani piloci oraz
kierownictwo techniczne to również Europejczycy. Nasz „kapitan”
był Anglikiem. Nie należy więc obawiać się azjatyckiej
„bylejakości”, wszystko odbyło się spokojnie i bezpiecznie.
Wspomniane firmy to:
Golden Eagle Ballooning,
Balloons over
Bagan,
Oriental Ballooning oraz
najmłodsza z nich: STT Ballooning.
Tę ostatnią odradzamy. Nie dlatego, by jej loty miały okazać się
niebezpieczne. Po prostu zaobserwowaliśmy w ciągu kilku kolejnych
dni, że jej dwa balony startowały zawsze jako ostatnie, dopiero ok.
godziny 7.00, a więc już po wschodzie słońca. Podniebnego
„podróżnika” omijała więc największa atrakcja. Balony firmy
STT Ballooning lądowały też jako pierwsze, co oznaczało lot
wyraźnie krótszy niż w przypadku konkurencji. Ceny we wszystkich
firmach bardzo podobne. Wspomniane firmy posiadają swoje strony
internetowe, można tam rezerwować i opłacać bilety, podawane są
też adresy biur w różnych miastach Birmy. Chętnych na podniebną
przygodę zawsze sporo, warto więc dokonać rezerwacji z
wyprzedzeniem. Inna sprawa, że przez internet targować się nie da.
Dlatego postanowiliśmy wykorzystać fakt kilkudniowego pobytu w
Rangunie na początku naszej podróży i osobiście odwiedzić
wspomniane biura. Już w pierwszym z nich, Golden Eagle
Ballooning, uzyskaliśmy
zniżkę: 600 USD za dwie osoby w sezonie, płatne gotówką na
miejscu. Dalej nie chciało nam się już szukać, z miejsca
zarezerwowaliśmy więc dogodny dla nas termin. Uprzedzono nas tylko,
że w przeddzień lotu należy jeszcze potwierdzić udział w biurze
firmy w Bagan (to samo dotyczy też rezerwacji przez internet).
Okazało się, że biuro ulokowano w budynku sąsiadującym
bezpośrednio z naszym hotelem, przez co zyskaliśmy dodatkowy bonus.
Sam lot to najbardziej chyba ekscytujące przeżycie podczas naszego
pobytu w Birmie. Prawda, lecieliśmy po raz pierwszy w życiu, co
podnosiło atrakcyjność wyprawy. Widoki oświetlonych wschodzącym
słońcem świątyń robią jednak naprawdę duże wrażenie. Podróż
trwała ok. 1,5 h, balon wznosił się na dużą wysokość albo
opadał w dół, można więc było podziwiać widoki z różnego
poziomu i robić zdjęcia z różnych ujęć. Niech lepiej to one
ukażą urok lotu. Tego dnia wystartowało łącznie 26 balonów,
niosących ok. 300 pasażerów. One również tworzyły niezapomniany
widok. Polecamy tę przygodę każdemu, kto trafi do Bagan. Tym
bardziej, że powtórzę, ceny tutaj stosunkowo umiarkowane.
Wspomnę
jeszcze dodatkowo o dwóch zabawnych kwestiach. Otóż podczas lotu
balonem po raz pierwszy w Birmie odnieśliśmy korzyść z tego, że
jesteśmy Europejczykami o słusznej (zwłaszcza moja skromna osoba)
budowie. Miejsca w gondoli przed startem wyznacza pasażerom pilot i
nie wolno ich zmieniać w powietrzu. Wymaga tego zachowanie równowagi
statku. Ponieważ większość naszych współpasażerów stanowili
Chińczycy o raczej drobnej budowie, a kapitan (sam niczego sobie
postury) zajmował miejsce w jednym z krańców kosza i do tego
ulokowano tam również aparaturę (palniki ogrzewające powietrze
oraz ich oprzyrządowanie) przeciwwagę stworzyć mogliśmy tylko my
dwoje (a zwłaszcza ja). W ten sposób przypadło nam najlepsze
miejsce na skraju gondoli, dające w każdej chwili dobry widok w
dowolną stronę, bez ścisku i tłoku. :-).
Druga
sprawa to lądowanie. Balony przelatują ponad całą strefą
archeologiczną, niesione wiatrem (zazwyczaj o tej porze roku wieje
on w tym samym kierunku). Dołem podąża „kontyngent naziemny”,
czyli ciężarówki z ekipami technicznymi. Piloci starają się
lądować na wolnych od zarośli łąkach z dobrym dojazdem. Mają,
oczywiście, upatrzone, stałe miejsca. Ale nie zawsze jest to
możliwe, decyduje wiatr. Toteż bywa, że osiadają na prywatnych
polach uprawnych. Jak opowiadał nam pilot, zwyczajowo rolnik dostaje
za takie lądowanie 20 tys. kiatów (ok. 14 USD). Ponieważ w Birmie
to konkretna sumka, właściciele gruntów skwapliwie oczekują
rankiem na swojej ziemi, przyciągając balony wzrokiem, w nadziei na
skasowanie wspomnianych pieniędzy. Taka gratka trafiła się jednemu
z nich i tym razem, bo lądowaliśmy ostatecznie na polu. - O, ten
tutaj, to nigdy nie zapomina wstać po swoje 20 tys. kiatów –
skwitował z humorem nasz pilot. :-).
|
Pierwsze śniadanie (jeszcze w ciemnościach) przed lotem balonem. |
|
Nasz balon już dmuchają :D |
|
Gotowi do startu :D |
|
Mina nietęga, czyżby ktoś miał lęk wysokości? |
|
Palniki gazu ! |
|
Lecimy! |
|
Naszym oczom ukazują się pierwsze świątynie. |
|
Wkrótce niebo roi się od balonów. |
|
Na ziemi kolejne szykują się do startu. |
|
Świątynie w promieniach wschodzącego słońca. |
|
A my wciąż wyżej i...wyżej. |
|
Pagoda .Dhammayazaka(Dhammayazika) z lotu ptaka. |
|
Powoli podchodzimy do lądowania. |
|
Znak batmana na czaszy, nieodzownie zapowiada koniec lotu. |
|
Znów na ziemi :D |
|
Było pięknie :D |
|
Po zapłaceniu właścicielowi 20 000 kiatów ekipa opuszcza pole lądowania. |
|
Drugie śniadanie ze zwyczajowym szampanem :D |
|
Na zdrowie! |
Kolejną
atrakcją Bagan okazały się wyjazd do klasztoru Mount
Popa (o czym w osobnym poście)
oraz powrotny rejs do Mandalay.
Z Mandalay do Bagan (albo odwrotnie) można też bowiem podróżować
drogą wodną. Zajmuje to ok. 5-10 h, cena 10-30 USD (w zależności
od rodzaju statku, umiejętności negocjacyjnych w biurze podróży
oraz wielkości pakietu innych, wykupowanych równocześnie usług).
Rejs bardzo przyjemny, sporo miejsca, leżaki, śniadanie i lunch,
możliwość obserwowania dzikiej, azjatyckiej rzeki. Jedyne minusy
to mordercza pora wypłynięcia (z Bagan o 5.30 rano, tańszy i
wolniejszy rejs) oraz przystań w tym mieście. Właściwie, to
takowa nie istnieje. Na statek wchodzi się po czymś w rodzaju
kilkumetrowej równoważni zawieszonej nad brudnymi wodami i mułem
Irawadi. Z walizką czy plecakiem przejść suchą nogą nie sposób,
a upadek w bagno mało przyjemny. Może zresztą zaplanowano to
celowo, bo na miejscu oczekują tragarze. Przeniosą bagaże za
dolara lub dwa od sztuki. Cóż, to jednak Azja.
|
Rozlewiska Irawadi w Bagan. Przy okazji stateczek z trapem, po którym mieliśmy kilka dni później wnieść walizki. |
|
Przystań w Bagan. |
|
Wschód słońca podczas rejsu po Irawadi z Bagan do Mandalay. |
|
Kąpiel motocykla :D |
|
Jaki zachłanny typ...dla piwa porwał na raz. |
|
Na horyzoncie Mandalay. |
I
na koniec kulinaria.
Wspominałem wielokrotnie, ze Birma to kraj, w którym można zjeść
tanio, ale nie zawsze dobrze. Rodzime potrawy najczęściej nie
odpowiadają gustom europejskim. Przyczyna to zwykle po prostu bieda.
W daniach birmańskich zazwyczaj doszukać się można tylko
śladowych ilości mięsa, a gdy już się trafia (najczęściej
drób), to jest to mięso kiepskiej jakości, tłuste, posiekane
razem z kośćmi, tłuszczem czy skórą. Całość mało apetyczna.
W Bagan trafiliśmy jednak na duży przekrój restauracji. Nie
brakuje tanich jadłodajni, w których można zjeść za 1-2 USD.
Szybko odkryliśmy jednak najlepszą knajpę w mieście (zresztą
niedaleko naszego hotelu). To restauracja o mówiącej wszystko
nazwie „Queen” przy
ulicy Lanmadaw 3 Road. Istotnie, podają tam jedzenie godne królowej.
Oferują tradycyjne dania kuchni birmańskiej, ale wysokiej jakości
(jedyne tego rodzaju, które w Birmie mi smakowały), a także
potrawy w stylu chińskim oraz tajskim (również bardzo dobre).
Przyjemny wystrój, miła obsługa, gratisy dla klientów (próbki
napojów, słodycze) sprawiają, że to lokal ze wszech miar godny
polecenia. I ceny wcale nie powalają. Główne danie to 5-6 tys.
kiatów, czyli ok. 4 USD! Czy można się więc dziwić, że z
miejsca pokochaliśmy naszą „Królową” i bywaliśmy w jej
pałacu codziennie? Jedynym problemem okazywał się niekiedy brak
wolnych stolików, bo goście ściągali tam z różnych stron
miasta. Na szczęście, stoły u „Królowej” duże, z łatwością
pomieszczą dwie albo nawet trzy pary. Spóźnieni turyści
zwyczajowo przysiadają się więc do już biesiadujących, co
pozwala zresztą zawierać znajomości i dzielić się wrażeniami. W
ten sposób szybko zaznajomiliśmy się z sympatyczną parą
niemiecko-chińską oraz pewnym włoskim małżeństwem. Wszyscy
podróżowali na własną rękę. Wpadaliśmy później na siebie
regularnie w różnych zakątkach Bagan oraz podczas wyprawy do Mount
Popa (o czym w osobnym poście), a wieczorami trafialiśmy do
„Królowej”. Niemiec i Chinka mieszkali niedaleko, ale Włosi
zajeżdżali taksówką z odległości ok. 10 km. A przecież to
najwięksi smakosze świata, więc nieprzypadkowo zadawali sobie tyle
trudu.
|
Obiad u królowej :D Queen Restaurant. |
I
jeszcze świeże soki z owoców. Zawsze spijamy je w dużych
ilościach podczas wyjazdów do krajów azjatyckich (wzmacniane
„Duchem Świętym” - dla odkażenia, rzecz jasna :-) ). W Azji o
wiele tańsze niż w Polsce, a smak nieporównywalny. W końcu to
owoce rzeczywiście świeże, a nie zerwane jako zielone, dowiezione
do Europy i trzymane później w dojrzewalniach. Jedyny problem, to
dogadać się i dopilnować, żeby miejscowi sprzedawcy nie dodali
cukru, soku z trzciny cukrowej albo innego słodzika. W końcu sugar
baby luck, im bardziej
słodko, tym lepiej. I nie wystarczy wytłumaczyć sto razy, że
cukru nie chcemy. Kiwają głową, a potem robią swoje. Albo nie
zrozumieli, o co „białej małpie chodzi”, albo nie potrafią
pojąć, jak ktoś może pić sok inaczej, niż na bardzo słodko.
Podczas przygotowywania napojów należy patrzeć sprzedawcy na ręce.
I proszę, niejeden raz Ada zauważyła, że coś tam dodatkowo
dolewają. - Przecież miało być bez cukru! - protestuje. - Ale to
nie cukier, tylko sok z trzciny cukrowej! - odpowiada rozbrajająco
sprzedawczyni. I co z takimi zrobić? Dlatego pojętny i nie pragnący
koniecznie zasłodzić turysty sprzedawca soku to istny skarb. I
trafiliśmy na takowego w Bagan, w obwoźnym punkcie firmy,
parkującym zawsze przed pagodą Gawdawpalin w pobliżu południowej
bramy Starego Miasta. Wracaliśmy tam wielokrotnie podczas naszych
rowerowych wojaży.
|
Najlepszy świeży sok w Birmie. |