czwartek, 26 września 2019

Mount Popa czyli małpi cyrk


Klasztor Mount Popa najlepiej wygląda z daleka.
Mount Popa to pozostałość wygasłego wulkanu, obecnie stroma, skalista góra, wznosząca się na wysokość 1518 m. ponad poziom morza oraz ok. 1 tys. m. ponad okoliczne równiny. Leży w centralnej Birmie, ok. 40 km. na południowy-wschód od Bagan. W XI w. założono tam buddyjski klasztor, jedno z głównych centrów pielgrzymkowych w kraju, bardzo popularne również obecnie. Oczywiście, to także cel wielu spośród przybywających do Bagan turystów. Przyciąga ich (nas również przyciągnęło) niezwykłe położenie klasztoru oraz roztaczające się stamtąd widoki. O dziwo, wycieczka z Bagan do Mount Popa nie nastręcza większych problemów logistycznych. Można wynająć taksówkę za ok. 50 tys. kiatów (ok. 35 USD), ale to zbędny wydatek. Miejscowi ludzie interesu docenili wreszcie okazję zrobienia pieniędzy na turystach i oferują tzw. shared taxi czyli wspólny przejazd dla kilku osób. W praktyce podstawiają busa, zabierając ok. 8-10 chętnych. Wycieczka taka kosztuje 10 tys. kiatów od osoby (ok. 6-7 USD) i zajmuje pół dnia. Przejazd można zamówić w każdym z wielu działających w Bagan ulicznych „biur podróży”, pojazd zabiera chętnych spod wskazanego hotelu o przyzwoitej godzinie, zwykle po śniadaniu.
Podróż w jedną stronę zajmuje ok. 2 h., gdyż bus zbiera pasażerów z różnych hoteli, a w połowie drogi przewidziano ok. półgodzinny postój na plantacji palm kokosowych. Można tam zapoznać się z tajnikami uprawy, a także wyrobu z pozyskiwanych z drzew surowców różnych przedmiotów oraz potraw. Oczywiście, nas samych zainteresowało przede wszystkim wytwarzane na miejscu wino palmowe. Po prawdzie, nic specjalnego, jak się okazało.
Plantacja palm kokosowych (tu "wytłoczki")


Trzeba się napracować, by...

...coś uwarzyć a potem...

...zdegustować. Jak widać na załączonym obrazku na wegańskim jedzeniu też można się utuczyć :D
Mount Popa, powiedzmy to sobie szczerze, największe wrażenie wywiera z pewnej odległości. Potem im bliżej, tym gorzej. Tak to często z obiektami turystycznymi, zwłaszcza w Azji, bywa. Przede wszystkim, już w położonej u podnóża góry wiosce napotykamy tłumy pielgrzymów oraz setki straganów, knajpek, sklepów itp., itd. Trudno znaleźć miejsce, w którym dałoby się zrobić zdjęcie z ładnym widokiem góry. Gdy już dojdziemy do jej podnóża, gęstość tłumu zdecydowanie rośnie. Do usytuowanego na szczycie klasztoru prowadzi 777 stopni (sama wioska położona jest wyżej niż otaczające równiny i nie trzeba pokonywać wspomnianego tysiąca metrów przewyższenia w całości). Spacer nie stanowi wprawdzie jakiegoś wielkiego wyzwania pod względem kondycyjnym, pojawiają się natomiast inne kłopoty. Stragany i tłumy ludzi towarzyszą nam nadal, praktycznie do samego szczytu. Nie to jednak okazuje się najgorsze. Największe przekleństwo Mount Popa to obecne tam licznie małpy. Podczas podróży po różnych krajach świata spotykaliśmy te śmiałe i zepsute często przez ludzi zwierzęta wiele razy. Nigdy jednak nie widzieliśmy małp równie złośliwych i agresywnych jak te z Mount Popa. Trzeba na nie naprawdę uważać, zwłaszcza przy próbie karmienia. W wielu straganach sprzedaje się gazetowe zwitki z przeznaczonym dla zwierzaków ziarnem. Bywa, że wyrywają je ludziom z rąk, najczęściej okazują jednak umiarkowane zainteresowanie tego rodzaju pokarmem. Natomiast banany wzbudzają prawdziwe emocje. Gdy ktoś ma przy sobie ten specjał, albo zwłaszcza gdy próbuje wręczyć go którejś z małp, natychmiast zbiega się ich kilka lub nawet kilkanaście i na początek wyrywają owoc z rąk darczyńcy, a następnie sobie nawzajem. Potrafią przy tym zaatakować i podrapać ofiarodawcę, co widzieliśmy na własne oczy w przypadku pewnej młodej Chinki. Agresywne złodziejki wcale nie boją się ludzi.
To pierwszy problem z małpami, w sumie jednak mniej istotny. Ostatecznie, nie musimy akurat na Mount Popa zajadać bananów czy dokarmiać złośliwych zwierząt. Gorzej, że wielu ludzi jednak to robi, a spożyte ziarno czy banany naturalną koleją rzeczy trafiają z małpiego żołądka do małpich czterech liter. A stamtąd to już prosto na schody i chodniki zatłoczonych przejść oraz galeryjek. Bo przecież żadna małpa nie pofatyguje się w tym celu w krzaki, po prostu srają (wybaczcie dosadność) gdzie popadnie. I tu pojawia się problem najgorszy. Jak w każdej świątyni buddyjskiej, do klasztoru Mount Popa wchodzi się boso. Przy czym za strefę świętą uznaje się tutaj już wspomniane schody. W rezultacie, maszerujemy tymi zatłoczonymi przejściami dosłownie stąpając bosymi stopami po świeżych albo już rozdeptanych małpich gównach. Doprawdy, zadziwiający sposób okazywania szacunku świętości.
Sytuację starają się ratować przedstawiciele lokalnej inicjatywy. Spora liczba ochotników krąży z miotłami, ścierkami oraz wiadrami z wodą, usiłując z poświęceniem (ale zwykle bezskutecznie) utrzymać porządek i sprzątać te małpie odchody. Często polega to, niestety, na tym, że tylko je na większej przestrzeni rozmazują. Tym niemniej, chwała im nawet za te próby. Warto przygotować drobne banknoty, bo przecież panowie nie robią tego za darmo i dość natarczywie dopominają się napiwków, zwłaszcza od cudzoziemców. Gdy w końcu zabraknie drobnych, sytuacja staje się niezręczna. W swojej natarczywości sprzątacze zaczynają bowiem przypominać... Kogo? Sami sobie dopowiedzcie. :-)
Wreszcie na górze. Widok istotnie bardzo rozległy, w jego kontemplacji przeszkadzają jednak wszechobecne tłumy wiernych oraz turystów. Małpy również nie odpuszczają. Kilka kapliczek, raczej przeciętnych i nie robiących większego wrażenia. Czas ruszać w dół, po raz kolejny wśród tłoku i małpich odchodów. Oto wątpliwe uroki Mount Popa. Gdy wieczorem, przy obiedzie „U Królowej” („Queen” - wspomniana w poprzednim poście najlepsza restauracja w Bagan) dzieliliśmy się wrażeniami ze „stałymi” towarzyszami wieczornych posiłków, poznana kilka dni wcześniej młoda Chinka w pełni podzieliła opinię Ady o Mount Popa: „Nie lubię tłoku i małpich gówien!” Nic dodać, nic ująć. Oczywiście, każdy kto trafi w te okolice, zechce zapewne przekonać się o tym sam.
I jeszcze jeden drobiazg. U podnóża Mount Popa nie sprzedaje się piwa ani żadnego innego alkoholu, także w restauracjach. A upał robi swoje. Na szczęście, zabraliśmy po butelce na głowę z hotelowej lodówki. Odpowiednio zabezpieczony, złocisty trunek zachował chłód. Nie wypadało wprawdzie raczyć się tym darem bogów w świętym miejscu na samej górze, ale bardziej dyskretnie, w wiosce, przy oczekującym powrotu zwiedzających busie, to już inna sprawa. Przy okazji, wzbudziliśmy pewną zawiść znajomej pary z Włoch (koleni współbiesiadnicy przy stole „U Królowej”), którzy nie wykazali się podobną przezornością. Cóż, rozpieszczeni dobrobytem obywatele „starej Unii” niektórych sytuacji przewidzieć nie potrafią.
Zbliżamy się do Mount Popa.


Witają nas małpy, ta w tle to... czarownica  na miotle :D

Taki słodziak, a wyrośnie na taką zołzę...

Ogólna panorama małpich schodów.

Może jedzonko?
No daj jak już masz...

...strzelę sobie lufkę :D

A jak się wkurzę to przegnam stąd ten ludzki ród :D

Na schodach tłumy pielgrzymów.

Zadaszenia schodów z góry.

Jeden z kiczowatych ołtarzy na szczycie.

Widoki ze szczytu na wioski też szczególnie nie zachwycają.

Trochę lepiej w drugą stronę.

Powoli ruszamy w dół...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz