|
Kanion Czerwonych Skał (Soui Tien). |
Jedziemy
do Mui Ne na południowym wybrzeżu Wietnamu. Z Da Lat to ok. 100
km., ale kiepska droga wiedzie przez góry i jest akurat
przebudowywana. Podróż trwa więc 4 h. i na miejsce docieramy ok.
południa. Od razu czuć zupełnie inny klimat niż w górskim
ustroniu Da Lat. Pełne słońce, temperatura ponad 30 stopni, duży
ruch i mnóstwo turystów. Mui Ne, do niedawana wioska rybacka, to
obecnie dynamicznie rozwijający się, nadmorski kurort. Typowa
„ulicówka”, po obydwu stronach ciągnącej się wzdłuż plaży
drogi mnóstwo hoteli, restauracji, sklepów, wypożyczalni
samochodów, salonów masażu itp. itd. Podobnie jak w Nha Trang
królują turyści rosyjscy, przewyższają zdecydowanie liczebnością
Chińczyków. Nauczeni doświadczeniem, natychmiast po przybyciu
rezerwujemy kolejny przejazd open busem do Sajgonu. Zależy nam na
połączeniu nocnym, wyruszającym z Mui Ne o 1.00 i dojeżdżającym
do stolicy Południa o 6.00 rano. Czas zaczyna nas już bowiem gonić.
Do odlotu zostało tylko kilka dni, a w planach mamy jeszcze deltę
Mekongu oraz sajgońskie tunele Vietcongu. Po załatwieniu autobusu hotel. Najwygodniej
byłoby w zajeździe kompanii autobusowej. Chcą 350 k. dongów za
noc, wydaje się to ceną wygórowaną i zbijamy do 300 k dongów
(ok. 13 USD), to już kwota bardziej znośna. Pewnie znaleźlibyśmy
coś tańszego, ale przy takiej pogodzie nie mamy ochoty tracić
czasu i wlec się z bagażami. A jutrzejszej nocy będziemy od razu
na miejscu odjazdu autobusu.
W Mui
Ne oprócz zajęć wodnych (plaża, kitesurfing) zwiedza się cztery
obiekty: Kanion Czerwonych Skał (Soui Tien), port rybacki, Czerwone
Wydmy oraz Białe Wydmy. Wszystkie w kierunku wschodnim od „centrum”
miasteczka, Kanion Czerwonych Skał (chyba najciekawszy) oddalony o
ok. 4 km., port o kolejne 2 km, Czerwone wydmy to już ok. 10 km,
Białe Wydmy 30 km. Ambitne plany pieszego spaceru do kanionu wkrótce
upadają pod naporem palącego słońca oraz oferty lokalnego biura
podróży. Na Czerwone i Białe Wydmy można ewentualnie jechać
wypożyczonym rowerem, ale na Boga, nie przy takiej pogodzie! W
dodatku na wydmach Czerwonych obserwuje się zachód słońca (czyli
powrót po zmroku), a na Białych wschód słońca (wyjazd w środku
nocy). A tymczasem lokalne agencje oferują jeepa z kierowcą, który
obwiezie po tych atrakcjach za rozsądną cenę. Po krótkich targach
zbijamy ją do 600 k. dongów (ok. 27 USD). Jeep zostanie podstawiony
pod nasz hotel następnego dnia o 13.00 (ze wschodu słońca jednak
rezygnujemy, zachód wystarczy, w końcu mamy tu odpoczywać :D).
Taki sposób podróżowania umożliwi nadto chłodzenie się dobrym,
wietnamskim piwem! Z tej ostatniej opcji korzystamy zresztą
natychmiast w pobliskiej knajpce, zwolnieni z obowiązku dalszego
marszu w stronę odległego o kilka km. kanionu. Ten chwilowy popas
nieco się przeciąga, ostatecznie zbieramy się jednak do wyprawy na
plażę.
|
Wąskie plaże Mui Ne nie zachwycają. Co prawda można podjechać taksówką kilka kilometrów dalej i jest piasek ale komu by się chciało :D zwłaszcza, że mieliśmy wolne tylko popołudnie. |
|
Wchodzić czy nie wchodzić? Oto jest pytanie...a fala solidna. |
|
Jak zawsze w Mui Ne można pobawić się na falach. |
|
Drink ze świeżo wyciskanego soku pomarańczowego to jest to! I dobrze przepłukuje gardło po słonej kąpieli :D |
Plaża
w Mui Ne jest długa i piaszczysta, ale posiada też kilka minusów.
Pierwszy z nich to całkowite niemal obstawienie hotelami. Plaża ma
charakter publiczny i wstęp jest wolny, ale miejsca, w których
można „przecisnąć się” pomiędzy posesjami występują
niezbyt często. Nie mamy ochoty szukać takiego przesmyku w palącym
słońcu i po dwóch piwach na głowę. Z tym kłopotem radzimy sobie
jednak łatwo. Przez cały niemal pobyt w Wietnamie płaciliśmy
„podatek od białej twarzy”, czyli starano się liczyć nam
wszystko drożej niż miejscowym. Teraz mamy okazję skorzystać z
„rabatu białej twarzy”, czyli z pewną miną i ręcznikami
przerzuconymi przez ramię wchodzimy do pierwszego hotelu, który
wydał się nam warty zachodu. Tak jak przypuszczaliśmy, nikt z
obsługi nie ośmielił się o cokolwiek pytać. Zresztą rozmawiamy
po polsku, co zawsze oraz wszędzie i tak niemal każdy obcokrajowiec
bierze za rosyjski, a Rosjanie stanowią tutaj większość gości,
zwłaszcza w dobrych hotelach. Zarówno ten „podatek”, ale i
„rabat od białej twarzy”, działają zwykle we wszystkich tzw.
„dzikich krajach” :D. Bez kłopotów lądujemy więc na plaży.
Niestety, tu objawiają się dwa kolejne problemy plażowania w Mui
Ne. Plaża jest często bardzo wąska, z zabezpieczoną murem oporowy
skarpą. Aby poszukać szerszego odcinka trzeba by wyprawić się
przynajmniej kilometr dalej. To ponad siły turysty, oczywiście. A w
Mui Ne wiatr i fale idące z Morza Południowochińskiego bywają
silne. To stałe zjawisko. Praktycznie codziennie wichura wzmaga się
od godzin porannych, ok. 11.00 dmucha już bardzo solidnie i tak to
trwa aż do późnego popołudnia. To doskonałe warunki dla
uprawiania kitesurfingu, gorsze dla wylegiwania się na plaży.
Zaliczamy raczej ostrożną kąpiel wśród przewalających się fal,
po czym stopniowo wycofujemy się przed nacierającą zdecydowanie
wodą na coraz wyższe poziomy schodkowego muru oporowego. W końcu
robi się to niewygodne i ewakuujemy się nad hotelowy basen Tutaj
cisza i spokój, kupujemy w barze po piwie, potem powtarzamy tę
procedurę. W taki oto miły sposób upływa nam popołudnie pod
palmami. :D
Czas
na rozrywki wieczorne, czyli jedzonko i salon masażu dla Ady.
Podczas obiadu mamy okazję zaprzyjaźnić się z sympatyczną parą
Rosjan zasiadającą przy sąsiednim stoliku. Władymir i Galina.
-
Tutaj pija się rum! - radzi zdecydowanie Władymir. - Bardzo dobry i
niedrogi, musicie koniecznie spróbować! - Bez zwłoki zamawia u
kelnera butelkę do zsuniętych tymczasem stolików. Wychylamy
pierwszy toast, potem drugi i trzeci. I jeszcze jeden. Teraz to ja
ordynuję identyczną flaszkę. Władymir usiłuje protestować, ale
przyjmuje do wiadomości, że honor nie pozwala nam ustąpić. Po
załatwieniu tych kwestii protokolarnych, wracamy do rozmowy i
konsumpcji więcej niż przyzwoitego, zaiste rumu. Rosjanie znają
się na rzeczy, a my męczyliśmy się od jakiegoś czasu z
miejscowymi wódkami!
-
Wódka tutaj „niecharoszaja” - poucza Władymir. - Pewnie
pierwszy raz w Wietnamie? My już szósty w Mui Ne. Przyjeżdżamy co
roku na kitesurfing.
I
rzeczywiście, jak już wspomniałem, Rosjan w miasteczku bardzo
wielu. Tutaj dodam jeszcze, że nie omieszkałem zakupić butelki
wspomnianego rumu na drogę do Polski (tak, czas powrotu zbliża się
nieubłaganie). Przy tej okazji zostałem chyba wzięty za dobrze
poinformowanego „swojaka” przez grupkę „zielonych” jeszcze
turystów rosyjskich, którzy zaczęli wypytywać o dobry gatunek
trunku i też natychmiast kupili to samo! Na odpowiedzialność
Władimira!
W
drodze powrotnej zahaczamy jeszcze o restaurację z owocami morza. To
drugi (obok kitesurfingu) magnes przyciągający turystów do Mui Ne.
Dary morza knajpy oferują tutaj w wielkim wyborze, świeże i
niedrogie (przynajmniej jak na stosunki europejskie, bo „podatek od
białej twarzy” i tak wszyscy uiszczają), a ceny są wyjątkowo
podane „na wystawie” i nie zmieniają się w zależności od
tego, kogo z obsługi spytać (oczywiście, zawsze w górę).
Wypatruję tu pewien specjał wietnamski, którego zamierzam
koniecznie skosztować. Ale to na następny dzień. Jeszcze tutaj
wrócimy!
|
Dość pławienia tyłków w morzu i picia drinków. ruszamy na "program artystyczny". |
|
Punkt pierwszy Kanion Czerwonych Skał (Soui Tien) |
|
Idziemy doliną strumienia a tu...kawiarnia na wodzie, która wyraźnie zaintrygowała Zbyszka. |
|
Nie ma lekko, bez piwa, trzeba iść w górę strumyka mimo upału :D |
|
Krajobraz wynagradza "trudy" wędrówki. |
|
Kanion Czerwonych Skał (Soui Tien) to całkiem przyjemne miejsce na popołudniowy spacer. |
|
Dla leniwych wędrowców podstawiono strusie... |
Po
relaksie na plaży i zażyciu solidnej porcji snu czas na odbycie
wycieczki po atrakcjach krajobrazowych Mui Ne. Wyruszamy o 13.00
podstawionym jeepem. Jakimś sposobem udało się wygrzebać z łóżka
na czas! Na pierwszy ogień Kanion Czerwonych Skał. To turystyczna
wizytówka miasteczka i szczerze mówiąc, jedyny obiekt naprawdę
godny polecenia. Długi na około kilometr wąwóz wyżłobiony w
czerwonych utworach skalnych przez niezbyt głęboki strumień.
Wędruje się tam boso, w górę rzeczki, podziwiając widoki. Dno
stanowi miękki piasek, więc stopom nic nie grozi (na samym końcu
trochę skał i kamieni, ale da się przeżyć). Po obydwu stronach
różne dodatkowe atrakcje: knajpki, stragany z pamiątkami,
przejażdżki na wielbłądach oraz strusiach. Krótko mówiąc,
trochę turystycznego cyrku. Na szczęście, im dalej, tym tego
wszystkiego mniej. Tylko turystów nie ubywa. Co i rusz słychać
mowę ojczystą, no proszę, rodaków zaniosło i tutaj. Jakaś
wycieczka zjechała czy co? Polaków spotykaliśmy już wcześniej,
ale zawsze pary albo małe grupki. Wyprawa w górę wąwozu trwa ok.
40 min. w jedną stronę niespiesznym spacerem. Na koniec docieramy
do małej kotliny, w której niewielki wodospad daje początek
strumieniowi i zarazem kanionowi. Całość rzeczywiście warta
odwiedzin. Tym bardziej, że wstęp jest darmowy. Każdy może wejść
do tego wąwozu w dowolnym, dogodnym miejscu. Najlepiej bezpośrednio
przy głównej drodze. Miejsca nie sposób pomylić, kręcą się tam
zawsze liczni turyści, parkują autobusy itp. Trzeba tylko uważać
na spryciarzy, usiłujących przekonywać przyjezdnych, że należy
wykupić bilet, a najlepiej wejść (za opłatą) przez ich sklep
albo restaurację. :D
Tym
bardziej, że czeka na nas „największa pustynia Indochin”, czyli
Białe Wydmy. Jak już wspomniałem, to ok. 30 km. od centrum Mui Ne.
Chwila jazdy, nawet dla jeepa. Reklamują to miejsce jako ósmy cud
świata, z oczywistą przesadą. Niezbyt wielki obszar (może 5 na 5
km.) pokryty sypkim, białym piaskiem. Wiatr utworzył tu wydmy, ale
w różnych miejscach rosną drzewka i krzewy. Z prawdziwą pustynią,
jak Sahara czy pustkowia na Półwyspie Arabskim, nie ma żadnego
porównania. I największa tragedia: wynajmują tutaj quady (ok. 400
k. dongów czyli 20 USD za 30 min.) oraz specjalne samochody terenowe
(te drugie z kierowcą). I oto tabuny tych śmierdzących spalinami
oraz wydających przeraźliwe odgłosy pojazdów rozjeżdżają Białe
Wydmy wzdłuż i wszerz. Niszczy to wszelkie resztki klimatu i czyni
z tej rzekomo przyrodniczej atrakcji coś w rodzaju autorodeo dla
niewyżytych miłośników motoryzacji. Zaliczamy pieszo najwyższą
wydmę (można tu jeszcze zjechać w dół stoku na czterech
literach, korzystając z wypożyczanych przez obrotną bizneswomen
mat) i wracamy zniesmaczeni. Przynajmniej kilka quadów zakopało się
w piasku i teraz wyciąga je ekipa ratownicza. Zawsze jakaś
satysfakcja :D
Ale
oto mamy problem. Podczas pobytu na wydmach zniknął nasz jeep! Ani
samochodu, ani kierowcy! Krążymy po kilku okolicznych parkingach,
żadnego śladu! Przecież nie mogliśmy się aż tak pomylić, co do
miejsca postoju. Kierowcy po twarzy pewnie nie poznamy (wszyscy
raczej dla Europejczyka podobni), ale wygląd samochodu
zapamiętaliśmy. Widząc plączące się z coraz większym
niepokojem dwie „białe małpy” lituje się wreszcie nad nami
jakaś dobra dusza. Okazuje się, że podstawiono nowy samochód i
nowego kierowcę. Już na nas czeka. Z mętnych wyjaśnień nie
bardzo możemy dorozumieć się powodów tego dziwnego manewru.
Grunt, że ruszamy. Straciliśmy tu sporo czasu, a mamy przecież
zdążyć na zachód słońca nad Czerwonymi Wydmami! Zbiera się z
nami kolega kierowcy. I oto po kilku kilometrach sprawa się
wyjaśnia. Na poboczu stoi zepsuty jeep „naszej” firmy. Pewnie
odstąpili jego pasażerom nasz pojazd, bo tamci też spieszyli się
na zachód słońca, a po nas przysłali kolejny, skoro włóczyliśmy
się jeszcze po wydmach. A teraz wraca z nami szofer zepsutego
pojazdu z jakimiś częściami. Wszystko niby w porządku, ale nagle
okazuje się, że mamy nieplanowany postój. Obydwaj panowie kierowcy
zajmują się zepsutym samochodem, grzebią w silniku, coś tam
wymieniają. Miało to potrwać chwilę, a przeciąga się do
kwadransa i końca naprawy nie widać.
-
Jeszcze chwila, jeszcze chwila. Zdążymy – uspokajają nas w
odpowiedzi na pytania, kiedy wreszcie ruszymy. I dalej robią swoje,
a słoneczko coraz niżej! Wreszcie domagamy się stanowczo dalszej
jazdy. W końcu mają nas zawieźć na Czerwone Wydmy na zachód
słońca! Nowy kierowca zapewnia, że zajedziemy na czas i gna ile
sił, ale i tak nie daje rady. Tym bardziej, że od parkingu trzeba
jeszcze pokonać kilkaset metrów oraz kilka kolejnych wydm, by wejść
na grzbiet najwyższej, skąd widać kryjącą się falach morza
naszą dzienną gwiazdę. Czynimy to już przy wyraźnie gorszym
świetle, mijając wracających turystów. Już wiemy, jednak nie
zdążyliśmy. Tak więc i ta atrakcja nie wypaliła. Kierowca nie
próbuje już niczego tłumaczyć tylko odstawia nas w zapadających
ciemnościach pod hotel. Na napiwek nie zasłużył.
|
Oferta restauracji z owocami morza. |
Aby
poprawić sobie humory po nie do końca udanej wycieczce Ada udaje
się na masaż (okazują się one jednak w Mui Ne nie tak świetne
jak te w Nha Trang, przyzwoite jak zawsze w Wietnamie, ale tamte to
prawdziwa rewelacja), ja wpadam na piwo do wczorajszej knajpy.
- O,
pan Zbyszek przyszedł – wita mnie Władymir, królujący przy
jednym ze stolików, tym razem w towarzystwie kilkorga rodaków
obojga płci. Popijają, oczywiście, rum. Poprzestaję na jednym
kieliszku i wymawiam się koniecznością odebrania żony z rąk
wspomnianych masażystek. Życzymy sobie wzajemnie udanego pobytu
(dla nich) oraz podróży do Sajgonu (dla nas).
|
Nasza kolacja. |
I na
koniec, gwóźdź wieczoru oraz całej wizyty w Mui Ne. Wspomniałem
już, że poprzedniego dnia wypatrzyłem w cieszącej się wielkim
powodzeniem restauracji z owocami morza coś szczególnego. Może nie
jest to dar morza, ale egzotyka totalna. Przed wyjazdem do Wietnamu
czytaliśmy na jednym z blogów o specjalnym przysmaku, konsumowanym
przez miejscowych. Autor tamtego bloga natrafił nań w Hanoi, w
jakiejś zapyziałej dzielnicy, zaprowadzony tam celowo przez
Wietnamczyka z którym robił interesy (przyjechał służbowo).
To... krew i serce węża na żywo! Można zmówić taki specjał.
Węża zbijają przy kliencie, spuszczają krew do szklanki z wódką,
wyrywają serce i podają na plasterku cytryny. Należy je zjeść w
całości, natychmiast, dopóki jeszcze bije. I, oczywiście, popić
krwią! Makabra, prawda? Autor chwalił się, że podołał tej
próbie bez natychmiastowej wizyty w toalecie! Natychmiast poczułem
nieodpartą chęć zmierzenia się taką potrawą! W Hanoi ani w
żadnym innym mieście nigdy dotąd na coś takiego nie natrafiliśmy.
Dopiero tutaj, w Mui Ne. Można zamówić węża, przywiozą po 30
min. z hodowli. Przybędzie też „mistrz ceremonii”, czyli spec
od właściwego sprawienia gada. Z tego, co zostanie po spożyciu
serca i krwi, przyrządzą jeszcze trzy potrawy. Koszt tej kulinarnej
atrakcji bagatela: 700 k. dongów (ok. 30 USD). Jak na Wietnam bardzo
drogo, ale za takie przeżycie? W Europie czy w wielu innych
miejscach przecież niedostępne. Decyduję się bez wahania. Dla
dopełnienia żołądka Ada zamawia jeszcze niezbyt wielkiego,
pieczonego rekina (można sobie wybrać w akwarium, są różnej ceny
i wielkości – od ponad metra do 30 cm. - ale kupić należy całą
sztukę). W oczekiwaniu na dowiezienie węża wzmacniamy się piwem.
Kolacja Ady czyli akuła :D
Szykują nam drinka czyli Krwawa Mary po wietnamsku.
Serce węża na cytrynce. Należy skonsumować póki bije.
Na zdrowie!
Co
było potem, prezentuje filmik. Dodam tylko, że akcja z wężem
wywołała sensację w całej restauracji, zbiegli się liczni
klienci, filmując kolejne odsłony prezentowanego show. Do wypicia
podano nie tylko krew, ale i żółć (również w wódce). Wszystko
rozlano na dwie porcje, Ada także nie odmówiła tej
Blood Mary.
Ale serce było moje! W sumie, smakowało dobrze, jak z kurczaka. A
krew i żółć? Cóż, prawdę mówiąc, poczułem tylko kiepską
wódkę, z którymi je zmieszano. Moja Pani podzieliła tę opinię.
Na koniec dodam tylko, że wspomniane potrawy z węża okazały się
mało pożywne, sama skóra i kości. Doprawdy, trudno się tym gadem
najeść! Rekina podano bardzo na czasie!
|
Kolacja z węża. |