|
Na herbatce u buddyjskiego mnicha w A Myint. |
Po
kilkudniowym pobycie w Mandalay ruszamy na północny wschód, do
miasta Monywa nad rzeką Chindwin, wielkim dopływem Irawadi. W
zasadzie turyści omijają zwykle te okolice, nas przyciągnęły
entuzjastyczne opinie blogerów o miejscowych, nie zadeptanych
zabytkach. A ponieważ trafiły się dwa luźne dni, mieliśmy już
dość Mandalay, a z Monywy (jak się okazało) można dojechać
bezpośrednio do naszego następnego celu, czyli Bagan, słynnego
miasta tysięcy świątyń, decyzja zapadła szybko.
Podróż
z Mandalay do Monywy lokalnym busem zajęła ok. czterech godzin
(przedłużają ją częste postoje celem ładowania pasażerów oraz
ich bagaży) i przebiegła bez większych problemów (bilety
kupiliśmy z kilkudniowym wyprzedzeniem). Jedyna niespodzianka
polegała na tym, że aż nadto uczynna obsługa zamierzała wysadzić
nas już na przedmieściach, przy drodze odbijającej w kierunku
centrów pielgrzymkowych: pagody Thanboddhay oraz majaczących na
horyzoncie olbrzymich posągów Buddy, stojącego i leżącego. To
obiekty współczesne, które niezbyt nas interesowały. Stanowią
jednak przedmiot dumy mieszkańców miasta i są oni przekonani, że
turyści przybywają właśnie w celu ich ujrzenia. Chcieli więc
ułatwić nam zadanie i zdążyli już wyładować nasze bagaże.
Sytuację uratowała czujność Ady, wpatrującej się nieustannie w
dane GPS i uparcie twierdzącej, że do centrum miasta i dworca
autobusowego jeszcze kawał drogi. Po dłuższej dyskusji z
posługującymi się łamaną angielszczyzną kierowcą oraz
konduktorem udało się wyjaśnić, że najpierw chcemy odnaleźć
nasz hotel, na zwiedzanie przyjdzie czas później. I takim to
sposobem, dzięki Adzie, zamiast na poboczu wylądowaliśmy
ostatecznie w mieście i hotelu. Nauczeni doświadczeniem z
Naypyidaw, w pierwszej kolejności poprosiliśmy w recepcji o
zarezerwowanie na następny dzień biletów do Bagan. Hotele w Birmie
zwykle bez problemu i dodatkowych opłat świadczą tę uprzejmość
swoim gościom. Planowy odjazd autobusu wypadał na godzinę 13.00,
okazało się więc, że na zwiedzanie Monywy i okolic mamy mniej
więcej 24 godziny.
|
O świcie wyruszamy z Mandalay. |
|
Lokalne sprzedawczynie nie pozwalają na podróż bez śniadania. |
|
A może łakocie zawinięte w liście banana? |
Problem
w tym, że atrakcje te usytuowane są „w interiorze”, czyli w
wioskach położonych o ok. 20-30 km. od miasta, każda po przeciwnej
stronie Monywy i jeszcze na dodatek na różnych brzegach rzeki
Chindwin. Zorganizowanego transportu brak, to przecież Birma.
Pozostawało szybkie znalezienie taksówki, motorikszy albo innego
pojazdu. Bardzo szybkie, bo na każdą z obydwu wycieczek mieliśmy
po kilka godzin: tegoż dnia po południu i następnego z rana. I
tutaj zaczęły się kłopoty. Chętni, owszem, sami się
napatoczyli, już przed hotelem. Tylko ceny brali zupełnie z
kapelusza: równowartość mniej więcej 100 USD za objazd całości,
albo po 50 USD za jeden obiekt. Jak na Birmę, to żądania z
kosmosu, o tym dobrze już wiedzieliśmy. Ale oni ze swojej strony
wiedzieli, że czas nagli nas coraz bardziej, liczyli też na własną,
niezłą (trzeba przyznać) znajomość angielskiego, która
przyciągnie nielicznych w sumie turystów, nie mających ochoty
dogadywać się w jakiejś dziwnej wersji tego języka z ewentualną
konkurencją. W tej sytuacji, targi nie przyniosły rezultatu, żadna
ze stron nie okazywała gotowości do ustępstw. Lekko zdesperowani,
ruszyliśmy pieszo w stronę dworca autobusowego, licząc na
pojawianie się tam oferty mniej „turystycznej”. I takowa się
znalazła, mniej więcej po 200 metrach. Może mieliśmy szczęście.
Na ulicy trafił się mianowicie dumny właściciel chińskiej
produkcji (podkreślał to z naciskiem kilka razy) ni to rikszy, ni
to traktora, ni to pasażersko-towarowej półciężarówki. Zgodził
się obwieźć nas w dwa dni po obydwu obiektach za równowartość
25 USD oraz na koniec dostarczyć z hotelu na dworzec autobusowy
razem z bagażami. Uradowani, wskoczyliśmy na pakę ruszyliśmy z
kopyta.
|
Nasz chiński wehikuł i jego dumny właściciel. |
|
Wielkolud z dwoma krasnalami :D |
Na
pierwszy ogień wybraliśmy „starożytne” miasto
A Myint
nad brzegiem Chindwin, na południe od Monywy. Droga początkowo
niezła, z czasem przekształciła się w mocno wyboistą. Ale co
tam, chiński pojazd spisywał się tymczasem dobrze i po mniej
więcej godzinie znaleźliśmy się na miejscu. Określenia
„starożytne” miasto użyłem w cudzysłowie, gdyż zabytki A
Myint pochodzą w rzeczywistości z XVI-XVII w. Obecnie to senna,
zagubiona gdzieś nad rzeką Chindwin wioska. Turyści praktycznie
tam nie docierają. Naszym pojawieniem się zbudziliśmy pewną
sensację. Same ruiny pagód i świątyń robią duże wrażenie.
Przede wszystkim tym, że pozostawiono je samym sobie. Stoją wśród
drzew i chatek, porośnięte trawą i chwastami, wokół pasą się
kozy i kury. Nikt tych budowli nie pilnuje, ani tym bardziej nie
odnawia. Wstęp wolny. Odłamane elementy zdobnicze
siedemnastowiecznych fasad walają się po prostu w trawie. Ktoś ma
ochotę na posąg lwa wysokości 50 cm? Proszę bardzo, wystarczy
wsadzić do plecaka. Inna sprawa, że ten „kociak” trochę waży.
Wykonano go zresztą z cegieł obrzuconych gipsem, by udawał tylko
rzeźbę kamienną. To częsty sposób w dawnej Birmie. Zapewne o
wiele tańszy. Spacerując tak wśród starych i nowych zabudowań A
Myint wyszliśmy nad brzeg Chindwin. Z powodu suchej pory rzeka
leniwie toczyła swoje wody odległą, wąską strugą, zajmującą niewielką część rozległej doliny. Zapewne podczas pory
deszczowej wypełnia ją całą. Dookoła rozłożyły się warsztaty
dominującego w wiosce rzemiosła – wytwórstwa plecionych płotów
i mat bambusowych. Mieszkańcy przyglądali nam się z coraz większą
ciekawością, dokoła krążyły dzieciaki. Gdy zaczęły zagadywać
dziwną, „birmańską” angielszczyzną, początkowo sądziliśmy,
że chodzi im o cukierki. Ale nie, wysłano je z zaproszeniem na
herbatę do jednej z przydomowych altanek. Wypiliśmy napar w
towarzystwie gospodarza oraz mnicha z miejscowego, niewielkiego
klasztoru.
Gorąco
polecam A Myint wszystkim, którzy trafią w tamtejsze okolice.
Miejscowość pozostaje nadal kompletnie nieturystyczna, kilkuwiekowe
budowle zwiedza się zupełnie na własną rękę, a miejscowi witają
przybyszów ciepło i zapraszają na herbatę!
|
Dzikie ruiny A Myinth |
|
Wstęp wolny. |
|
Można dotykać eksponatów do woli.
Posągi udają tylko, że wykonano je z kamienia.
W rzeczywistości to obrzucone gipsem cegły. |
|
Ta rzeźba prezentuje się jednak dumnie. |
|
Inne ujęcie ruin. |
|
Może ktoś potrzebuje XVI - wieczną głowę lwa?
Na pierwszym planie stopa Ady. |
|
A oto odcisk stopy Buddy. |
|
Zbyszko chce wziąć ze sobą całego lwa. Ale smycz się zerwała. |
|
Jednak zabieramy głowę.
Tylko czy do bagażu wejdzie :D:D:D |
|
Dzieci,
które wysłano, by zaprosić nas na herbatę. |
|
Lokalny klasztor... |
|
...a my robimy za jego główną atrakcję :D:D:D |
|
Ogólny widok doliny rzeki Chindwin (pora sucha). Obecnie wieś żyje głównie z wyrabiania bambusowych płotów i mat (turystyka jeszcze tu nie dotarła). |
|
Pagoda Thanboddhay o zachodzie słońca. |
|
Współczesna (dość kiczowata) świątynia. |
|
Inne ujęcie. |
|
Wnętrze pagody. |
|
Wieża, na którą nie wpuszczają kobiet. |
W
drodze powrotnej, za niewielką dopłatą dla naszego sympatycznego
kierowcy, zahaczyliśmy jeszcze o wspomnianą na wstępie pagodę
Thanboddhay. Trafiliśmy tam już po zmroku, ale świątynię
rzęsiście oświetlono. Pomimo tego oraz niezależnie od dużych
rozmiarów, większego wrażenia jednak nie robi. Klasyczny
„buddyjski” kicz, bez niczyjej urazy. Czyli mnóstwo jaskrawych
malunków, posągi sprawiające wrażenie wykonanych z plastiku,
wszystko aż kapie od rzekomego, a choćby i prawdziwego złota.
Typowo azjatycki gust: ma być bogato i wystawnie. Ale czy i w
naszych centrach pielgrzymkowych nie bywa podobnie? Cóż, bogowie w
każdym zakątku świata starają się wywierać wrażenie na
maluczkich tymi samymi metodami.
Ten
udany w sumie dzień zakończył długi, ale odbyty z marnym efektem, wieczorny spacer po Monywie w poszukiwaniu przyzwoitej, lokalnej
knajpy. Niestety, nie znaleźliśmy takowej. A typowe jedzenie
Birmańczyków w wydaniu przeciętnej jadłodajni po raz kolejny
rozczarowało smakiem oraz jakością podanych produktów. W tej
naszej zbyt chyba sytej Europie odzwyczailiśmy się już od jadania
samych kości.
Następnego
dnia głodnej odrobinę Adzie poprawiło humor hotelowe śniadanie.
Podano frytki! Jedyny bodajże raz podczas całego pobytu w Birmie! A
moja Pani uwielbia ziemniaki. Kulinarna dominacja ryżu to dla niej
jedyny minus dalekowschodniej Azji.
|
Zbyszko wcale nie jest usatysfakcjonowany miejscową kuchnią.
|
|
Pobudka o świcie, ruszamy na birmańską Antarktydę :D |
Zamówiony
przewoźnik czekał o czasie razem ze swoim pojazdem. Tym razem
wyprawa dłuższa, półtorej godziny jazdy w każdą stronę, trzeba
przekroczyć rzekę i pokonać wzniesienia pogórza. Jedziemy bowiem
do
Pho Win Taung, kompleksu
prawie tysiąca jaskiń zapełnionych kapliczkami i posagami Buddy.
Wszystko to powstało w ciągu kilkuset lat, pomiędzy XIV a XVIII w.
Droga w miarę niezła, porządnie wyasfaltowana. Docierają tam pielgrzymi oraz garstka turystów. Dla tych ostatnich, wstęp płatny.
O jaskiniach Pho Win Taung rozpisywano się na blogach w samych
superlatywach, ale na nas jakiegoś specjalnego wrażenia nie
wywarły. To w większości niewielkie jamy w skałach, w niezbyt
ciekawym, zaniedbanym otoczeniu. Same malowidła i posągi też
zaniedbane, zabrudzone, wyblakłe. Mają jakoby zachwycać
niezwykłymi zestawieniami barw, żywymi, jaskrawymi kolorami.
Niczego takiego nie zaobserwowaliśmy, może tylko na reklamowych
zdjęciach zamieszczonych w necie. Na dodatek, do ważniejszych
jaskiń/kaplic trzeba wchodzić boso (tam, gdzie pilnują tego
porządkowi), a podłoże nieprzyjemne, często z walającym się
gruzem, zardzewiałym żelastwem, rozbitym szkłem, odchodami
zwierząt. Włóczyliśmy się przez mniej więcej dwie godziny, ale
już po pierwszej z nich straciliśmy nadzieję, że w końcu trafimy
na te zapierające dech w piersiach cudowności. Nie trafiliśmy.
Najciekawsze okazały się miejscowe małpy, przyzwyczajone do
przyjmowania karmy z rąk pielgrzymów i turystów. Karmę tę można
na zawołanie kupić od krążących dookoła sprzedawców. O dziwo,
małpy upodobały sobie pomidory! Podsumowując, wycieczka do A Myint
okazała się o wiele ciekawsza niż te jaskinie.
I
na koniec, mały wyrzut adrenaliny. Z naszym kierowcą umówiliśmy
się w określonym miejscu. Wyszliśmy z kompleksu trochę przed
czasem i ani przewoźnika, ani pojazdu nie zastaliśmy. Poszukiwania
też nie przyniosły rezultatu. Czyżbyśmy kompletnie pomylili
wyjścia? Jest ich kilka i wszystkie podobne. Niemożliwe, aż tak
nie moglibyśmy się przecież pogubić. Ale transportu nie ma, a
czas nagli. O 13.00 odjeżdża autobus do Bagan. Wreszcie, widząc,
że krążymy niespokojnie po okolicy, jakaś życzliwa dusza
wskazała nam właściwy kierunek. Nasz kierowca naprawia swój
pojazd jakieś pół kilometra w dół drogi, prosił, żeby to
przekazać, gdybyśmy się niepokoili. Ruszamy uradowani i
rzeczywiście, dostrzegamy chiński wehikuł. Ale kłopoty się nie
kończą. Dookoła konsylium miejscowych „mechaników”, grzebią
w skrzyni biegów. Kierowca uspokaja, już kończą, najdalej za 10
minut wszystko będzie gotowe. Mija kwadrans i nic, dwadzieścia
minut, nadal bez zmian. Zaczynamy obliczać czas. Ale co to da? Pho
Win Taung leży kilka km. od głównej drogi. Tutaj trudno będzie
nawet o taksówkę. Wreszcie konsylium rozstępuje się, odbywają
jazdę próbną. Właściciel pojazdu zapewnia, że już wszystko w
porządku, ale minę ma nietęgą. Ruszamy, bardzo jednak powoli i
ostrożnie. W skrzyni biegów co chwila coś zgrzyta, pojazd z
widocznym trudem pokonuje wzniesienia na bocznej drodze. No, jak
tutaj się rozkraczy, to koniec. Z napięciem wypatrujemy
skrzyżowania z główną szosą. Tam przynajmniej można liczyć na
stopa albo ewentualne wynajęcie improwizowanej taksówki. Wreszcie
jest. Wzniesienia też już mniejsze, ale zgrzyty nadal niepokoją.
Kierowca stara się utrzymać niespieszne, równe tempo. Według
naszych obliczeń mamy 30 min. zapasu. Uff, most na Chindwin, za
chwilę miasto. Wprawdzie to jeszcze jakieś 10 km. ale teraz już
dojedziemy na czas, tak czy inaczej. Dzięki niech będą Buddzie i
wszystkim jego wcieleniom. I tak, ostatecznie zdążyliśmy na nasz
autobus. Zresztą jego załadunek, a konkretnie budowanie na dachu
niewielkiego pojazdu piramidy z piętrzących się w wysokich stosach
bagaży (ktoś wysyłał tym busem kilkadziesiąt dużych kartonów
wypełnionych jakimś towarem handlowym) i tak zajęło pół godziny
i wyruszyliśmy z opóźnieniem.
|
Ogólny widok jaskiń i świątyń Pho Win Taung. |
|
Jeden z posągów leżącego Buddy, ten akurat z makijażem. |
|
A ten au naturel. |
|
Grupa posągów Buddy biorącego ziemię na świadka prawdy swojej nauki. |
|
Wejście do jednej z ciekawszych jaskiń-świątyń. |
|
Kolejne dowody prawdy nauki Buddy. |
|
A tutaj "patronka" miski do zbierania datków. |
|
"Etatowy" zbieracz odpoczywa w świętym miejscu. |
|
Malowidła naścienne, z których słynie Pho Win Taung. |
|
Miejscowe małpy ignorują zwykle zwiedzających. |
|
Pomidory wzbudzają natomiast duże zainteresowanie. |
|
Ada ma jednak większe powodzenie |
|
A młode czworonogi okazują się samożywne. |
|
Dworzec autobusowy w Monywie. Czy znajdzie się miejsce dla naszych bagaży? |
|
Pokład towarowy już pełny, a nasze plecakowalizki nadal stoją. |
|
Jednak się udało. Ruszamy do Bagan. |