Opuszczamy
Pekin i jedziemy nocnym pociągiem do Xi'an.
|
Xi'an i jego mury |
|
Aerobik na ulicach Xi'an |
To dawna stolica kraju z której władał Quin Shi Huang, tyran który podbił odrębne królestwa chińskie w III w. p. n. e. i rządził krajem jako Pierwszy Cesarz zjednoczonego państwa. W 1974 r. odkryto
przypadkowo jego grobowiec, w którego kilku olbrzymich komorach
zgromadzono ok. 7 tysięcy naturalnej wielkości figur wojowników z
terakoty. Ta tzw. „Terakotowa armia”, złożona z różnych
rodzajów wojsk (jazda, rydwany, piechota) i wyposażona pierwotnie w
prawdziwy oręż miała umożliwić władcy podbój zaświatów.
Przynajmniej nie przeznaczono do tego żywych żołnierzy, ofiary
pogrzebowe z ludzi były wówczas w Chinach na porządku dziennym.
|
Młoda para w meczecie (Xi'an) |
Obecnie armia Pierwszego Cesarza to jedna z największych atrakcji
turystycznych Chin, która uczyniła z Xi'an cel wielu wycieczek.
Samo miasto (ponad 6 mln. mieszkańców) jest zresztą bardzo ładne
i szczyci się licznymi zabytkami, ale gdyby nie cesarska armia raczej mało
kto by je odwiedzał. Położone w głębi kraju, około 800 km. na
południowy-zachód od Pekinu, to jednak dzisiaj prowincja. Po wiosennym chłodzie, którym
pożegnała nas stolica, liczymy na ciepłe powitanie.
Najpierw
musimy jednak wsiąść do naszego pociągu. W Chinach jest to
zadanie skomplikowane, nawet, jeżeli bilety sypialne kupiliśmy już
w Polsce (na bieżąco zwykle takowych brakuje) i odebraliśmy je w
kasie z wyprzedzeniem (takie panują tu wymogi). Dworzec Pekin Zachodni jest olbrzymi i zatłoczony, jak wszystkie większe dworce w Kraju
Środka. Okazujemy bilety i paszporty (do właściwego budynku wstęp
mają tylko podróżni), odbywamy obowiązkową kontrolę bagażu i
otwierają się przed nami niezmierzone, naprawdę niezmierzone
przestrzenie tej kolejowej świątyni. Doświadczenia z podróży kolejką podmiejską do Badaling na niewiele się zdadzą. Na
tablicach informacyjnych wszystko w krzakach. Znamy jednak numer
pociągu oraz godzinę odjazdu – to podstawowe w Chinach informacje
dla obcokrajowca, gdyż te, jako jedyne, wyświetla się w alfabecie
łacińskim oraz przy użyciu cyfr arabskich.
|
Inne ujęcie młodej pary |
Przy naszym pociągu
figuruje cyfra 6. Sądzimy naiwnie, że chodzi o peron i rozglądamy
się za właściwym wyjściem. Takowych wcale jednak nie widać, mamy
przed sobą tylko niekończący się hall oraz liczne, boczne
poczekalnie. One również opatrzone są numerami i domyślamy się
wreszcie, że wspomniana cyfra 6 oznacza numer naszej poczekalni. Tu
na pociąg czeka się tylko i wyłącznie w z góry wyznaczonym
pomieszczeniu. Takich poczekalni widzimy na dworcu Pekin Zachodni około
dwudziestu, wszystkie zatłoczone, a każda wielkości całego dworca
w dużym mieście polskim. Wtaczamy się z bagażami do naszej
szóstki i nie bardzo wiemy, co dalej. Stąd też nie widać
żadnych peronów ani pociągów. Ewentualne komunikaty i tak zostaną ogłoszone wyłącznie po chińsku. Nasze niezdecydowanie zwabia niczym
sępa jakiegoś Chińczyka, jak się potem okaże, zapewne
bagażowego. Gestem pyta o bilety, a następnie prowadzi do
jakiegoś kantorka. Tu, nadal na migi, kilku pracowników tłumaczy
nam gorączkowo, że mamy zapłacić 30 yuanów (pokazują taką sumę
w banknotach). Nie wiedząc do końca, o co chodzi, płacimy. Może to
jakaś opłata za bagaż? Razem z nami podobnie czynią dwie panie w
średnim wieku, o azjatyckich rysach, ale równym naszemu wyrazie
zagubienia na twarzach. Chyba przyjechały z Mongolii. Te 30 yuanów
(ok. 20 zł.) nie zostaje jednak wyrzucone w błoto. Nasz cicero
ładuje walizki całej czwórki na wózek i jakimś bocznym
przejściem wiedzie wreszcie na peron, sprawnie okazując bilety i
przeprowadzając przez kolejne punkty kontrolne.
|
Mnich przechadzający się uliczkami Xi'an |
Wreszcie pociąg,
długi, ponad dwadzieścia wagonów. Zostajemy odstawieni do
właściwego, w drzwiach ostatnie sprawdzenie biletów i uprzejma
konduktorka upewnia się, że odnaleźliśmy nasze prycze do spania.
To wagon drugiej klasy, bezprzedziałowy. Sześcioosobowe boxy
pozbawione są drzwi. Nikogo nie ma, czyżby zabrakło chętnych na
przejazd do Xi'an? Nic podobnego! To tylko nas doprowadzono w stylu
vipowskim, bo zapłaciliśmy bagażowemu. Dzięki temu możemy
rozgościć się jako pierwsi, zajmujemy walizko-plecakami skąpe
miejsca na bagaż, rozpakowujemy najpotrzebniejsze rzeczy i okupujemy
najbliższy stolik na korytarzu. Rozlewamy zabraną jeszcze z Polski
Krwawą Mary i z drinkiem w dłoni obserwujemy przez okno wlewającą
się na peron falę podróżnych. Chińczycy, jak zwykle, biegną do
pociągu, tym razem z walizkami. Dla „zwykłych” pasażerów teraz dopiero otwarto bramki w poczekalniach. Miejsca są numerowane,
ale przecież trzeba upchnąć bagaż i podczepić komórki do
gniazdek! O tym ostatnim, rozkoszując się drinkiem, zapomnieliśmy.
Nasz błąd. Trzeba będzie wstawać po nocy i czyhać na wolne
gniazdko.
|
Budda dumnie prezentujący na piersi buddyjski znak szcześcia. |
Pociąg
rusza o czasie, pasażerowie pałaszują kolację. Głównie
wszechobecne zupki, ale pewien smakosz ma za sobą kilkudaniowy obiad
w menażkach, popija ćwiartką wódki. Inni wyciągają piwa. My
kontynuujemy spijanie naszej Krwawej Mary. Zabraliśmy ją celowo, aby
ułatwić sobie sen w pociągu. Piwo jest w takim wypadku ryzykowne
(z wiadomych powodów), a chińskim wódkom jeszcze wtedy nie
dowierzamy. Okazuje się, że nasze obawy były bezpodstawne, zarówno
jeśli chodzi o wygodę prycz jak i jakość miejscowych alkoholi. Posłania
niezbyt może obszerne, ale wystarczająco wygodne, czysto i
schludnie zasłane. Chińczycy posiedli przy tym przydatny w obecnej
sytuacji zwyczaj udawania, że nikogo dookoła siebie nie widzą. Odwracają
się na pryczach do ściany albo zagłębiają bez reszty w świat
wirtualny, oferowany przez smartfony. Po rychłym wyczerpaniu zapasów
trunku idziemy w ślady tych pierwszych. To w końcu ostatni, pewny
nocleg na naszej trasie. W Xi'an kończą się rezerwacje i mamy
przed sobą dziesięć dni improwizacji, zanim nie dotrzemy do odległego o tysiące kilometrów Suzhou.
Po
przybyciu do Xi'an mamy zamiar zostawić bagaże w przechowalni,
dojechać jak najszybciej do grobowca Pierwszego Cesarza, zwiedzić co się da
w samym mieście, kupić bilety i ruszać nocą dalej, do Chengdu,
stolicy Syczuanu. Plan okaże się nierealny, z uwagi na chińskie
odległości i nie tylko to, ale rankiem jeszcze o tym nie wiemy.
Pierwsza niespodzianka polega na tym, że po przybyciu do celu, na
chińskim dworcu podróżny może udać się tylko i wyłącznie w
jednym kierunku – na zewnątrz, poza teren kolejowy.
|
Wieża Dzwonu w Xi'an nocą. Zwróćcie uwagę na stopień "skomórkowania" Chińczyków (na zdjęciu widoczne niebieskie światła niekórych ekranów telefonicznych). |
Nie ma żadnej
możliwości, by przejść bezpośrednio na inny peron, przesiąść
się, kupić bilet, sprawdzić czas odjazdu pociągów itp. Bramki,
kołowrotki i czujni strażnicy krzyżują takie zamiary. Trzeba
najpierw wyjść, by potem ponownie wejść – oczywiście, po
zakupie nowego biletu i odbyciu całej procedury kontroli
bezpieczeństwa. Islamscy terroryści nie mają tu żadnych szans, wszelacy inni też zresztą nie. W ten sposób, zdezorientowani, lądujemy na
placu przed dworcem. Mieliśmy przecież oddać bagaże do
przechowalni. Pytamy przy pomocy translatora i odnajdujemy podejrzany
kantorek świadczący tego rodzaju usługi. Dziwny jakiś, ale
obsługiwany przez umundurowanego pracownika kolei. Okaże się
potem, że działa sprawnie i uczciwie, a ceny o połowę tańsze niż w samym budynku dworca.
Pozbywszy
się bagażu, zamierzamy dostać się jak najszybciej do mauzoleum
Cesarza. Przewodnik informuje, że z dworca dowożą do tego miejsca
autobusy linii 306, trzeba jednak przejść około 500 metrów (w
Chinach to „tuż obok”). Internauci ostrzegają przy tym, że
prywatni przewoźnicy potrafią „ucharakteryzować” swoje
autobusy na miejskie, opatrzyć tablicami z numerem 306 i ustawić
się po drodze. Zgarniają nieświadomych niczego turystów niczym
ryby w sieć, a w trakcie jazdy, już za miastem oczywiście, żądają
niebotycznych opłat do 100 yuanów za osobę. Normalna cena to 7-8
yanów. Podejrzliwie przyglądamy się więc kolejnym autobusom, czy
to przypadkiem nie te osławione potwory z rozwartymi paszczami. Ale
nie. Z tym władze zrobiły już porządek. I chwała im za to! Z
daleka widać długaaaaaśną kolejkę. Tak, nie mylimy się, to
ogonek do przystanku autobusu 306. Porządku pilnują umundurowani
funkcjonariusze. Autobusy podjeżdżają jeden za drugim, funkcyjni
odliczają odpowiednią liczbę pasażerów i wskazują kolejne
pojazdy. Wszystko idzie bardzo sprawnie i ku własnemu zaskoczeniu,
już po 10 minutach jedziemy! Skasowano po 7 yanów, więc chyba to
nie ci łowcy turystów? Ponieważ grobowiec usytuowany jest w pewnej
odległości za miastem, a autobus ma tam ostatni przystanek,
zapadamy w smaczną drzemkę.
Kompleksu
mauzoleum Pierwszego Cesarza nie ma sensu opisywać.
|
Plan Mauzoleum Pierwszego Cesarza |
To ogromna
przestrzeń, przed wejściem typowy turystyczny młyn z pamiątkami i
przekąskami. Ciekawostką jest to, że sprzedają tu wiele skór
zdartych z przedstawicieli miejscowego gatunku wilka. Dość
nachalnie nagabywano w sprawie ich nabycia. Prezentują się bardzo
egzotycznie i stanowiłyby pierwszorzędną ozdobę ściany, łoża
czy podłogi. Pochodzą z pewnością z hodowli, ale i tak „ładnie”
wyglądałby każdy, kto wylądowałby z czymś takim w bagażu na
europejskim lotnisku. W Chinach nie ma, jak widać, podobnych
ograniczeń. Pod pewnymi względami to prawdziwie wolny kraj.
W
mauzoleum uderza przede wszystkim cena wejściówki: 150 yuanów (ok.
90 zł.) - jedna z najwyższych, na jakie natrafiliśmy w Chinach.
No, ale to w końcu bardzo słynne miejsce. Niestety, trochę
rozczarowuje. Wrażenie robi generalny widok na pierwszą halę,
gdzie ustawiono w ciasnych szeregach kilkaset zrekonstruowanych
posągów. To panorama przedstawiana na wszystkich fotografiach. Też
walczymy o możliwość zrobienia zdjęcia. Walczymy, bo akurat
tam panuje tłok i wszyscy rozpychają się, jak kto może. W innych
przejściach i salach tłumy mniej gęste, ale też i do oglądania
znacznie mniej.
|
Wreszcie udało się dopchać! |
Jeszcze zrekonstruowany rydwan dowódcy, kilka
postaci żołnierzy w osobnych gablotach i do tego duża liczba
potrzaskanych fragmentów figur, zalegających grubą warstwą
zagłębienia w ziemi i skale. Pewnie tak wyglądało to wszystko „w
naturze”, zanim pracę podjęli rekonstruktorzy. Z mieszanymi
uczuciami opuszczamy komory Terakotowej armii. Może sam właściwy grobowiec,
usytuowany w odległości ok. 2 km. i niedawno udostępniony
zwiedzającym dostarczy większych wrażeń?
|
Rydwan dowódcy |
W ramach biletu można
dojechać specjalnym autobusem. Teraz to już zdecydowanie duże
rozczarowanie. Dosłownie nic tam nie ma dla zwiedzających. Wielka,
ogrodzona przestrzeń, rodzaj parku, w środku sztucznie usypane
wzgórze, kryjące jakoby sam grób Pierwszego Cesarza. Wzgórze
niedostępne, otoczone uniemożliwiającym wspinaczkę płotem, zza
którego widać tylko gęste zarośla. Na wizytę w tym akurat miejscu szkoda czasu.
|
Widok na wzgórze z grobowcem Pierwszego Cesarza |
Jedyny ewentualny powód, to urządzenie sobie
pikniku, jeżeli ktoś ma dość czasu. Na pocieszenie, po dłuższych
targach nabywam na straganie kamienną figurkę chińskiego smoka.
Istotnie z kamienia, o czym świadczy blizna po ułamanym fragmencie zębia,
ciężka, idealna jako podpórka książek w domowej bibliotece. Cenę
udało się zbić i nawet oferowano koniecznie drugiego smoka lub
smoczycę, do pary. Ale figurki są bardzo ciężkie. W domu, na
półce, to zaleta, w bagażu, przy perspektywie długiej jeszcze
podróży i ewentualnego zdobywania z plecakami świętej góry
Emei-Shan – poważna wada! Zostaję więc jednak przy jednym tylko smoku.
Podobno zawsze powinny żyć w parach, bo wtedy przynoszą
szczęście... Ale o tym dowiadujemy się później...
Wracamy
do miasta i do walizek. Jest około 16.00, plan szybkiego zwiedzenia
pozostałych atrakcji Xi'an i wieczornego wyjazdu upadł już dawno.
Korzystając z zebranych jeszcze w Polsce namiarów netowych oraz
lokalizatora odnajdujemy nieodległy od dworca hotel i bierzemy
pokój. Niedrogi (178 yuanów, ok 100 zł.), warunki dalekie od
luksusu ale ujdzie. Odbieramy bagaż, wymieniamy pieniądze w banku,
z przygodami kupujemy bilet na jutrzejszy pociąg (o tym w następnym
wpisie).
|
Pamiątkowe zdjęcie z podpisem chińskim grobu i zmykamy... |
Powoli robi się ciemno i czas rozejrzeć się za obiadem. W
pobliżu sporo sympatycznych knajpek dla miejscowych, ale Ada ma inny
plan. Wyczytała w przewodniku o superklimatycznej ulicy w dzielnicy
muzułmańskiej (jest tu taka, ale miejscowi islamiści spokojni –
niech by zresztą tylko czegoś spróbowali, to nie zgniła Europa!),
jakoby prawdziwej mekkce dla turystów, z mnóstwem lokalnego
jedzenia!
|
Baranie szaszłyki i szkielet barana |
Skuszony taką perspektywą, zgadzam się na „krótki”
spacer, bo nie podciągnięto tam jeszcze jakoby metra. Powinienem
przewidzieć, że tutaj "krótki" to tak ok pięciu kilometrów w jedną
stronę. Maszerujemy dzielnie w nadziei niezapomnianych wrażeń
kulinarnych. Tymczasem przeżywamy jedno z największych podczas
całej podróży rozczarowań. Klimatyczna „uliczka” okazuje się
turystycznym cyrkiem, zapchanym wszelkiego rodzaju straganami i
tłumem gości. Knajpki, owszem, są, ale o jakimkolwiek klimacie
można zapomnieć, tłok i wygórowane ceny. Najciekawiej prezentują
się stoiska z rozbieranymi na miejscu tuszami baranimi, z których
zostają same szkielety. Resztę przerabia się na miejscu na
szaszłyki. Kupujemy i stwierdzamy, że słono. Zarówno jeśli
chodzi o cenę, jak i o smak. Z trudem, na ostatnich nogach przebijamy
się przez tę koszmarną ulicę. Trafiamy do serca miasta, placu
pomiędzy dwiema wieżami należącymi do starych fortyfikacji: Wieżą
Dzwonu i Wieżą Bębna. Stawiano niegdyś takie we wszystkich miastach, dzwon
oznajmiał początek dnia, bęben koniec oraz obowiązek gaszenia na noc
ognia. Te w Xi'an zaliczają się do najokazalszych w całych Chinach. Spacerujemy i robimy zdjęcia. Przyznać trzeba, że obydwie wieże starannie odrestaurowano, a nocą, nie dbając o koszty, stoją pięknie oświetlone. Hojne szafowanie energią do takich celów to stała cecha chińskich miast, miła dla oka. Miasta europejskie, np. bardzo pod tym względem skąpy Rzym, mogą się schować! Ładne widoki poprawiają humory, podobnie jak odkrycie, że niedawno otwarto nową linię metra, o której nic jeszcze nie wie internetowa mapa (to w Chinach bardzo częste, mapy nie nadążają za budowniczymi) i możemy wracać podziemną kolejką. Wracać do prawdziwie klimatycznych knajpek dla miejscowych, w pobliżu naszego hotelu. Czeka tam duży wybór pierogów, kulinarnej specjalności miasta.
|
Nan dajie - "klimatyczna" uliczka |
|
Nan dajie |
|
Zdegustowany kupuję świeżo wyciskany sok z owoców granatu...i... |
|
Pośród reklamujących swe produkty Chińczyków... |
Operujemy pałeczkami z
coraz większą wprawą, pierogi popite piwem smakują doskonale. I po co
traciliśmy czas oraz nadwyrężaliśmy nogi? Chyba po to, aby
zaostrzyć apetyt!
Następnego
dnia planujemy spokojne zwiedzanie Xian, chcemy zacząć od krótkiego
spaceru po wyniosłych murach miejskich.
Pięknie odrestaurowane,
ciągną się przez 12 km., otaczając całe stare miasto. Zamierzamy przejść ich koroną do wybranej stacji metra. I tu zaskoczenie. O
tym, że wstęp jest płatny wiedzieliśmy, ale cena jednak
odstrasza:
|
idę obejrzeć Wieżę Bębna |
55 yuanów (przewodnik pisał o 15). Uznajemy, że 110
yuanów za trwający kwadrans spacer to jednak przesada i
przemieszczamy się dołem. W nagrodę trafiamy na duże grupy kobiet
i mężczyzn, ćwiczących w parku przy muzyce. Wykonują zbiorowo dziwne figury, z
drewnianymi mieczami w dłoniach. To tutejsza forma aerobiku. Taka
poranna gimnastyka jest w Chinach bardzo popularna, zwłaszcza wśród
osób starszych wiekiem. Ale miecze widzieliśmy tylko w Xi'an.
Kolejny cel to słynna Pagoda Wielkiej Gęsi, ważna świątynia
buddystów. W mieście, dawnej stolicy, krzyżowały się religie i
kultury. To tutaj rozpoczynał się słynny Jedwabny Szlak. Świątynia
istotnie duża, czyli 10 km. zwiedzania. Wejście usytuowano, rzecz
jasna, po przeciwnej stronie niż stacja metra – czy może raczej
to linię metra poprowadzono w tak złośliwy sposób.
Cena wejściówki jeszcze wyższa niż na mury: razem po 90 yuanów od osoby (liczą osobno za wejście na teren świątyni, a potem również za samą wieżę). Tu trzeba stwierdzić, że Xi'an bardzo się ceni. Koszty biletów wstępu do obiektów turystycznych mocno wygórowane, choćby w porównaniu z Pekinem. I to wszystko dla swoich! Europejczyków w mieście niewielu. Ten gatunek "białej małpy" występuje tu na tyle rzadko, że Ada raz czy drugi jest proszona o pozowanie do wspólnego zdjęcia z jakąś nastolatką, np. w metrze. W Pekinie tak nie bywało, ale w głębi kraju takie sytuacje nie należą do rzadkości. Decydujemy się wejść zarównoi do świątyni, jak i na samą wieżę pagody, podobno rozciąga się stamtąd piękna panorama miasta. Niestety, kiedyś może i tak było.
|
Widok na Wieżę Bębna za dnia (panorama z Wieży Dzwonu) |
|
Przy murach miejskich |
|
A na horyzoncie Wielka Pagoda Dzikiej Gęsi (widok z okolic stacji metra) |
|
Widok na blokowiska z Wielkiej Pagody Dzikiej Gęsi |
Obecnie, spoglądając w każdą z czterech stron świata, można dostrzec jedynie zwartą ścianę trzydziestopiętrowych bloków. Już na najwyższej, siódmej może platformie pagody, mamy okazję przekonać się, że nie wszyscy Chińczycy to kulturyści czy też żylaści mistrzowie sztuk walki, jak można by sądzić na podstawie relacji z zawodów sportowych albo oglądając filmy kung-fu.
|
U wejścia do meczetu |
Młody mężczyzna, słusznej tuszy, z poświęceniem wtaszczył się na górę z wielką siatką wypchaną zupkami oraz innym prowiantem. Zasiadł jedyne krzesło, dyszy i sapie, jak gdyby za chwilę miał dostać zawału. Wierna małżonka troskliwie ociera mu pot z czoła mokrą chusteczką! To widocznie pomaga. Chińczyk dochodzi wreszcie do siebie, czego oznaką jest nartychmiastowe zagłębienie się w smartfonie. Żona dopiero teraz opuszcza niedysponowanego męża i rusza podziwiać widoki, czyli niezmierzone przestrzenie blokowisk. Wśród tych bloków ginie gdzieś także Pagoda Małej Gęsi. To miał być nasz kolejny cel, ale ostatecznie rezygnujemy. Pojawiające się zmęczenie oraz brak czasu robią swoje. Zwiedzamy jeszcze Wieżę Dzwonu (najlepiej wygląda z zewnątrz) oraz z trudem odnaleziony w
dzielnicy muzułmańskiej meczet. Sprawia wrażenie ukrytego wśród plątaniny uliczek. Nie ma mowy o wyniosłych minaretach. Trafiamy tu akurat na ślub i Ada uwija się z aparatem. Ja padam już z nóg (niestety, nikt nie ociera mi czoła, na żadne wachlarze też nie mam co liczyć, te chińskie obyczaje coś jednak w sobie mają) i ożywiam się dopiero po wyjściu na ulicę, wśród licznych kramów z pamiątkami. Czy to prawdziwy jedwab? Być może, grunt, że ładnie wygląda. Wreszcie pora na obiad. Tym razem
nie próbujemy szukać wątpliwych przysmaków przy „klimatycznej”
uliczce dla turystów, tylko udajemy się prosto pod wczorajszy adres
na kolejny wybór pierogów.
Trzeba się wzmocnić przed nocną
podróżą do Chengdu.