Zaporę
Trzech Przełomów mamy za sobą. Teraz jak najszybciej do Yichang,
złapać tam pociąg i pchać się na wschód, w stronę wybrzeża.
Pewnie do Suzhou, naszego pierwotnego celu na ten dzień i tak nie
dotrzemy, ale pokonamy może przynajmniej część dystansu. W
przeciwnym razie trzeba będzie szukać noclegu na miejscu i stracimy
kolejną dobę.
|
W wagonie nr 10 relacji Yichning-Suzhou ekscytujemy się
wyświetlanymi informacjami o prędkości. |
Turystyczny autobus wiezie nas w niewiadomym
kierunku, mamy nadzieję, że do miasta, najlepiej na dworzec
kolejowy. Nie dysponujemy w tej chwili netem, z pomocą przychodzi
uprzejma pilotka. Przysiada się ze swoim smartfonem i sprawdza
połączenia kolejowe. Niestety, wiadomości są fatalne. Na dziś
wykupiono już wszystkie bilety w pociągach dalekobieżnych jadących
na wschód. Zresztą ostatni skład, który osiągnie Suzhou o
rozsądnej porze (przed 22.30, wtedy zamykają tam metro – tak,
Chińczycy wcześnie chodzą spać) wyjeżdża z Yichang o 14.35,
czyli za dwie godziny z minutami.
|
A wyświetlacz pokazuje coraz bardziej nieprawdopodobne (nawet dla naszego
pendolino) cyfry... |
Nocnych połączeń brak. Małe
szanse, że w ogóle zdążymy. Tym bardziej, że nasza wycieczka
kończy się jednak na dworcu autobusowym oraz rzecznym, a nie
kolejowym. A w Yichang nie ma jeszcze metra! Zostają miejskie
autobusy. Odnajdujemy najbliższy przystanek, rozkłady jazdy w
krzakach. Usiłujemy wypytywać przypadkowych pasażerów. Ci,
niezbyt zapewne rozumiejąc o jaki cel nam właściwie chodzi,
odsyłają do taksówek, z których usług nie mamy jednak ochoty
korzystać, pomni licznych ostrzeżeń w przewodniku i na necie.
Wreszcie jakaś bardziej rozgarnięta i litościwa dusza podaje numer
autobusu jadącego na dworzec kolejowy: 1B. Upewniamy się,
wyświetlając ten numer i literę na klawiaturze komórki.
Ale ta
linia kursuje z innego przystanku, gdzieś tam, na kolejnej ulicy –
nasz informator wskazuje kierunek. Ruszamy i szczęśliwie trafiamy
nie tylko na właściwy przystanek ale i podjeżdżający właśnie
pojazd. Nie tracąc czasu ładujemy się z plecakami do środka.
Cztery yuany do „skarbonki” przy siedzisku kierowcy i jedziemy!
Tylko, czy dokładnie tam, gdzie chcemy? Na szczęście dwie młode
Chinki rozumieją cokolwiek po angielsku (który to już raz
dziewczyny przychodzą nam z podobną pomocą) i potwierdzają: tak,
one też jadą na dworzec. Zauważam zresztą, że na kolejnych
przystankach umieszczono strzałki opatrzone napisami: „To the
railway station”, co prawda, wykonane niezbyt dużymi literami.
Czyli nie jest źle. Czas też mamy dobry.
Pod
ogromny, jak zawsze, budynek kolejowej świątyni docieramy około
13.00. Ustawiamy się w kolejce do kasy, numer i godzinę odjazdu
pociągu znamy dzięki uprzejmej przewodniczce oraz jej komórce. Ada
wklepuje do translatora standardową prośbę o dwa bilety. Liczymy,
że może mają pulę nie przeznaczoną do sprzedaży przez internet
albo trafiły się jakieś zwroty. Kasjerka przygląda się długo
krzaczkom na ekranie, sprawdza coś na własnym komputerze i nagle
słyszymy upragnione:
Passports, please. Udało się! Jeszcze
dziś dojedziemy do Suzhou! Co prawda, miejsca są w różnych
wagonach, ale co tam! Zamienimy się.
Naszą radość studzi nieco
cena, prawie 600 yuanów za każdy bilet (ok. 300 zł.). Jak na
Chiny, bardzo drogo. Zaczynamy pojmować dlaczego, gdy spoglądamy na
kilometrówkę: ponad 1 tys. km. Do przebycia pociągiem w jedno
popołudnie! Oczywiście, szybką torpedą.
Ponieważ
nasze zasoby yuanów gwałtownie stopniały, a następny dzień to
przecież Pierwszy Maja – w Chinach ważne święto państwowe,
usiłujemy jeszcze znaleźć gdzieś w pobliżu bank i dokonać
wymiany. To jednak w niedzielne popołudnie okazuje się w okolicach
dworca kolejowego w Yichang niemożliwe. Poprzestajemy na
uzupełnieniu zapasów piwa i zupek. Jakoś to będzie! Dzięki tym
zakupom, podróż upływa dość miło. Okazuje się nadto, że
miejsce obok Ady zajęte jest tylko na krótkim odcinku i ostatecznie
lokuję się tam ja sam. Ekscytujemy się wskazaniami
szybkościomierza. Pociąg gna z prędkością bliską 250 km/h. Czekamy, czy przekroczy tę barierę i w końcu jest!
Krajobrazy za oknami umykają spiesznie do tyłu, a my pędzimy na
wschód, w kierunku wybrzeża. Na
dworcu w Suzhou przejście do metra oznaczono bardzo dobrze, inaczej
niż w Chongqingu. Całe szczęście, załapujemy się bowiem na
ostatnie składy, a mamy po drodze przesiadkę. Postanowiliśmy
bowiem jechać do hotelu, w którym jeszcze z Polski wykupiliśmy dwa
noclegi. Co prawda, rezerwację na bieżącą noc odwołaliśmy kilka
dni temu, gdy poinformowano nas, że rejs po Jangcy kończy się w
Yichang o 17.00, co oznaczało, że w żaden sposób tego dnia do
Suzhou już nie zdążymy. A tu proszę, taka niespodzianka. Hotel
był dość tani, miał dobre opinie, liczymy, że tego pokoju nie
zdążyli sprzedać. Tym razem komórkowy lokalizator nie staje na
wysokości zadania. Coś mu się „przesunęło” i wodzi nas po
coraz bardziej podejrzanych uliczkach. Jest już zdecydowanie ciemno.
Na szczęście to Chiny i ostatecznie nikt na nas nie napadł, nawet,
gdy omyłkowo zanurzyliśmy się w czeluściach budynku, który może
i był hotelem, ale na pewno nie naszym i na pewno nie godnym
polecenia. Ostatecznie, właściwy przybytek odnajdujemy w sposób
tradycyjny: mapa oraz nazwy ulic (jak to dobrze, że zamieszczają
też tabliczki w alfabecie łacińskim). I tu niespodzianka nader
przykra. Młodzian dyżurujący samotnie w recepcji (dochodzi północ)
oświadcza, że żadnych wolnych pokoi nie ma. Chcemy się jeszcze
upewnić, że przyjmą nas jutro i prosimy o sprawdzenie
pozostawionej rezerwacji na kolejną noc. Chłopak nie zna
angielskiego i konwersacja, kulawa zresztą, odbywa się za pomocą
translatora. Okazujemy nasze papiery, on coś tam długo sprawdza w
komputerze. „Nie ma żadnej takiej rezerwacji” - stwierdza
wreszcie na ekranie własnej komórki. Ada nie ustępuje, podsuwa
potwierdzenia i paszporty. Ponowne poszukiwania i ta sama odpowiedź.
Acha, dodaje jeszcze na translatorze, żebyśmy skontaktowali się z
naszym pośrednikiem od bookingu! Dobre sobie. O szóstej rano
(uwzględniając różnicę czasu) w dniu Pierwszego Maja!
Skonsternowani i zaniepokojeni opuszczamy hotel. Niech to, nie mamy
gdzie spać, ani dzisiaj, ani jutro.
Zostało nam 450 yuanów, a
nadchodzi przecież wspomniane Święto Pracy! U nas, w Polsce, nikt
nie pracuje. Wszystko pozamykane, nawet hipermarkety. A w takim kraju
jak Chiny to już chyba cały naród na pochody wylegnie i klops!
Trzeba
jednak znaleźć koniecznie jakiś hotel na bieżącą noc. Po drodze
mijaliśmy dwa dość obiecujące, tzn. nie sprawiające wrażenie
Hiltona, Ritza i Mariotta razem wziętych. Tym razem problemem
okazuje się nie brak pozwolenia na przyjmowanie cudzoziemców, jak w
Chengdu, tylko prozaiczny brak miejsc. Chińczycy mają swój krótki
(trzydniowy zaledwie) „długi weekend” i masowo wyruszyli na
wojaże. A Suzhou to jedno z najbardziej popularnych miast
turystycznych (chociaż liczy ponad 5 mln. mieszkańców). Wszystkie
„normalne” pokoje zajęte. Zostały tylko apartamenty, raczej
drogie. Z konieczności decydujemy się ostatecznie na taki właśnie
luksus w hotelu położonym bliżej stacji metra. Cena: 330 yuanów,
jeszcze nas na to stać! Po pobraniu opłaty recepcjonistka prosi o
kaucję i tutaj nieprzyjemne zaskoczenie. Żądają 200 yuanów,
zamiast zwyczajowych 100! Może to jednak jakiś lepszy hotel? A może
za apartament kaucja jest wyższa? Co za różnica, nie mamy tylu
yuanów! Tłumaczę to dziewczynie i w desperacji proponuję jako
zastaw 50 dolarów (to ponad 300 yuanów). Ujrzawszy banknot z
wizerunkiem Ulyssesa Granta, młoda Chinka aż odskakuje, jak gdybym
próbował wręczyć jej jadowitego skorpiona. Może zresztą
skorpiona albo żmiję przyjęłaby z większym entuzjazmem? Kartą
kredytową też nie można kaucji zabezpieczyć. Przyjmują tylko
chińską gotówkę. Czyżby, mimo wszystko, czekała nas noc na
ulicy? Na szczęście, tym razem jest ciepło, nie pada, a Ada
podleczyła przeziębienie. Dziewczyna okazuje jednak serce, chociaż
tak niegodnie usiłowałem zdeprawować jej rewolucyjne, patriotyczne
i narodowe uczucia. Mówi, że wystarczy 100 yuanów, skoro więcej
nie mamy. Widocznie tak dało się nagiąć przepisy, podczas gdy
banknoty dolarowe są silnie toksyczne. W taki oto sposób zdobywamy
najbardziej luksusowy nocleg podczas całej podróży. Apartament
rzeczywiście niczego sobie, w Chinach za wysoką cenę oczekuje się
wysokiego standardu i koniec. Sama łazienka większa niż przeciętne
m-3 w Polsce, wyłożona kamieniem i lustrami, wyposażona dodatkowo
w solidnych rozmiarów wannę z jaccuzi. Z braku czasu i późnej
pory nie korzystamy. Wynajdujemy sobie miejsce w rozległym łożu,
tradycyjna herbatka z prądzikiem pozwala zasnąć zmęczonym
podróżnikom, pomimo braku gotówki, „zagubionej” gdzieś
rezerwacji oraz obaw, czy wobec nadciągającego święta znajdziemy
jutro bank, który zechce wymienić nasze dolary. Ta
wymiana to zadanie numer jeden, które należy wykonać. Podczas gdy
Ada korzysta z dobrego wi-fi w pokoju i układa plan zwiedzania
Suzhou, ruszam przed dziewiątą na poszukiwanie banku. Ze 130
yuanami (wliczając zwróconą ewentualnie kaucję) wiele nie
zwojujemy. A jeżeli nie „odnajdą” naszej rezerwacji, to na
kolejny hotel na pewno nie wystarczy. Jak już wiele razy pisałem,
wymiana pieniędzy w Chinach to zadanie czasochłonne i niełatwe.
Obawiam się poważnie, że w dniu święta klasy robotniczej
twierdze kapitalizmu, czyli banki, zamykają swoje podwoje na cztery
spusty (u nas, w Polsce, z całą pewnością). Prawdę mówiąc,
liczę głównie na jakichś cinkciarzy – jak dotąd, spotkaliśmy
jednego jedynego, bardzo nieśmiało i dyskretnie oferującego swoje
usługi w Chengdu. Bank of China znajduję szybko (charakterystyczny
znak – kamienne posągi lwów przy schodach). Już z daleka widzę,
że zamknięty. Przeczucia się sprawdzają. Ale, ale... Zamknięty z
powodu remontu! Na drzwiach mapka wskazująca drogę do najbliższej,
siostrzanej placówki. Jakieś półtora kilometra. Ruszam pieszo,
może jeszcze coś innego się trafi. I oto, serce rośnie. Otwarty,
czynny bank! Wprawdzie nie wymieniają tu waluty (jak w większości
tych przybytków w Chinach), ale pracują i nikogo nie dziwi, że
chcę załatwić sprawę w dniu Pierwszego Maja! Zauważam, że
dookoła otwierają galerie handlowe oraz supermarkety... Suzhou to
centrum turystyczne i bogate miasto, sklepy najlepszych marek. W Dniu
Święta Pracy w Ludowych Chinach się pracuje, a nie świętuje,
panowie związkowcy! Przecież trafi się tym większa liczba
klientów i można zarobić! Uff, przynajmniej pod tym względem
Państwo Środka wydaje się racjonalne, logiczne i normalne! Nic
dziwnego, że tempem rozwoju przeganiają Europę o kilka długości.
Bank of China też otwarty. Jestem pierwszym klientem. - „Tak, sir.
Z przyjemnością wymienimy pana dolary” - oświadcza miła i
naprawdę ładna dziewczyna z okienka. To dodatkowy bonus. Tym
bardziej, że widząc moją nieporadność w wypełnianiu sążnistych
dokumentów (doprawdy, na co im adres siedziby mojej
company w
Polsce?) pojawia się równie urocza koleżanka, tym razem po „mojej”
stronie okienka i służy pomocą oraz wyjaśnieniami. Co
prawda, nawet we dwójkę radzimy sobie średnio. Gdy już podaję
wypełnione formularze, dziewczyna „przy kasie” zauważa, że
nieopatrznie wypisałem je niebieskim długopisem! A regulamin
nakazuje używanie w takich sytuacjach wyłącznie czarnego! Takie
też mają wyłożone, ale bezmyślnie skorzystałem z własnego,
wyjętego z kieszeni, na co moja „opiekunka” nie zwróciła
uwagi. No cóż, za takie błędy trzeba zapłacić. I wypełniam
wszystko jeszcze raz, trudy wynagradza obecność oraz pomoc miłej
dziewczyny. A przed chwilą chwaliłem racjonalność i „normalność”
Chińczyków. No to mnie pokarało. Doprawdy, nawet pewien prezydent
ma większą swobodę, bo przynajmniej może sobie wybrać (chyba?)
kolor długopisu, którym podpisuje ustawy!
Wracam
jednak dumny z ponad 3 tysiącami yanów i teatralnym gestem rzucam
je do stóp mojej pani. Mamy za co żyć i zwiedzać! Na początek
pałaszujemy przy ulicznym straganie pyszne pierogi. To spóźnione
nieco śniadanie. Teraz do tego hotelu z „zagubioną” rezerwacją.
Tym razem trafiamy na recepcjonistkę. Ada, przygotowana na długą
dyskusję, poszukiwania, sprawdzania, odwołania, z głupia frant
podaje komórkę z wyświetlonym potwierdzenie bookingu. I oto cud! -
Passports, please! -
Dziewczyna wypowiada sakramentalną formułkę, oznaczającą
spełnienie naszych życzeń. Nawet wolny pokój znajduje się
natychmiast, chociaż nie minęła jeszcze 11.00. Dzisiaj wszystko
idzie jak z płatka. Chiny to kraj niespodzianek! W tle przemyka
jeszcze chłopak, który „obsługiwał” nas wczoraj. Zagląda
dziewczynie przez ramię na ekran komputera.
|
"Kapitański fotel"
Podczas rejsu po Wielkim Kanale w Suzhou. |
Pojmujemy, że to
stażysta, który niczym lekarz-rezydent dostał paskudny, nocny
dyżur w dniu święta i nie potrafił sobie poradzić. Wykorzystujemy
dotychczasowe sukcesy i ruszamy na zwiedzanie. Świeci słoneczko,
wreszcie ciepło – ponad 30 stopni. Jak to w Dniu Święta Pracy!
Suzhou to „Wenecja Dalekiego Wschodu”, miasto na wodzie, pełno
tu kanałów. Pierwsza atrakcja – rejs po mieście. Odnajdujemy
przystań turystyczną (po zachodniej stronie kwadratu starego
miasta), po drodze Ada kupuje jeszcze w sklepiku specyficzne lody o
smaku fasolowym, podobno lokalna specjalność.
|
Przewodniczka cały czas coś opowiada, oczywiście...
wyłącznie po chińsku (przecież jesteśmy w Chinach ! :D)
|
Trochę trwało
tłumaczenie, o co nam chodzi. Z piwem, które wybrałem na drogę,
poszło szybciej. Jedno i drugie, średniej klasy. Po tym piwie cudów
się zresztą nie spodziewałem, ale przyjemnie wypić na stateczku.
I w przeciwieństwie do lodów, gasi pragnienie. Za to na przystani
mieli pyszne owoce, dobra przekąska. Niestety, nie zdołaliśmy
poznać ich nazwy. Rejs trochę rozczarowywuje, tłoczno i drogo (130
yuanów, ok 75 zł.). Płyniemy dość szerokim kanałem, głównie
wśród parków i ogrodów. Jedyne ciekawsze miejsca to przejścia
pod niskimi, kamiennymi mostami. Moją uwagę przyciąga natomiast
specyficzny „fotel kapitański”. To przyśrubowany do podestu
przed kołem sterowym mebel w stylu bodajże chippendale! Może nawet
jest autentyczny! Takie europejskie, antyczne meble to w Suzhou
szczyt szyku i dobrego smaku. Pewnie zresztą nie tylko tam, ale to
bogate miasto, a te antyki cenowo też biją rekordy (widzieliśmy to
na wystawach sklepowych). Widocznie pan kapitan lubi pokazywać, kto
tu rządzi!
|
Obiad czeka na amatora... |
Następny
cel to słynne, stare ogrody Suzhou. Jest ich kilka, różnych
rozmiarów, zwykle jednak niewielkie. Najstarsze pochodzą z epoki
rozkwitu miasta za dynastii Sung (XI-XIII w.), inne nieco już
młodsze. Uchodzą za najpiękniejsze i najsławniejsze tego rodzaju
założenia w całych Chinach, gdzie dosłownie wszyscy delektują
się takimi przybytkami. Ruszamy pieszo do Ogrodu Mistrza Sieci, to
najstarszy z nich, pochodzi z połowy XII w. i założony został na
skromnej powierzchni przez emerytowanego urzędnika, który oddawał
się w nim rozmyślaniom, kontemplacji oraz tworzeniu poezji i
malowideł.
|
Są również inne dania... |
Ponadto pasjonował się rybołówstwem i własnoręcznie
splatał w tym celu sieci, stąd nazwa. Czeka nas dłuższy spacer
przez ubogą dzielnicę. Tu trafiamy na dość specyficzne atrakcje,
sklepiki, w których można kupić świeże mięso na obiad. Pływa
sobie w wannach oraz wiadrach i rechocze (żaby) albo zwija się w
kłębki (węże). Coś dla prawdziwych smakoszy... Za wejście do
tego Ogrodu Mistrza Sieci liczą sobie słono: 100 yuanów (ok. 60
zł.). Do mnie osobiście to urokliwe piękno wyjątkowego jakoby
założenia jakoś nie przemawia.
|
Albo rybki...jest w czym wybierać :D |
To zresztą podobno częsta
przypadłość Europejczyków. Wszystko otoczone wysokim murem,
ukryte w kwartale zabudowy, niczym podwórko kamienicy. Oczywiście,
są tu rośliny, kamienie i skały, pawilony, strumyki oraz jeziorko
z ozdobnymi karpiami. Można zabłądzić wśród korytarzy i
niewielkich dziedzińców. Podobno najlepiej prezentuje się to
wszystko w świetle księżyca, ale wątpię. Tym niemniej, wokół
centralnego jeziorka-stawu rozłożyło się wielu artystów ze
sztalugami, pewnie studentów lokalnej ASP.
|
W Ogrodach Mistrza Sieci. |
Zajmują wszystkie dobre
miejsca do kontemplacji! Wynajduję jednak najlepsze z najlepszych,
które jakimś cudem przeoczyli. Może dlatego, że na ten
miniaturowy półwysep prowadzi kamienna ścieżka ukryta wśród
krzewów. My rozkładamy się z piwem i piknikiem, jak to
barbarzyńcom z Europy przystało. Miejscowi to zrozumieją, poziom
wysublimowania spotykany w Państwie Środka nie wszyscy mogą
przecież osiągnąć. Dlatego pozostają barbarzyńcami!
Kontemplacja od razu staje się przyjemniejsza i zbliżam się może
nawet do jakiegoś objawienia, może dojrzę choćby przelotny zarys
piękna tego ogrodu... - „Proszę państwa, piętnaście minut
czasu wolnego! Spotykamy się o 16.00 przy tym pawilonie!” - Ten
głos wyrywa mnie nieubłaganie ze stanu uwznioślenia. Proza życia,
przyjechała wycieczka z Polski! Bodajże biuro Itaka. Mieliśmy z
tym spokój od kilkunastu dni, czyli od wyjazdu z Pekinu, ale teraz
nas dopadają. Szanghaj i Suzhou to częste cele wycieczek
zorganizowanych. Rodacy rozłażą się wszędzie niby stonka, wokół
słychać rodzimą mowę. Najczęściej narzekają na zmęczenie.
Mieliśmy szczęście, teraz to dopiero wszystkie miejsca w ogrodzie
są zajęte! Nie czekamy do chwili zbiórki i przeprowadzamy
przyspieszony „odwrót na z góry upatrzone pozycje”.
|
Artyści w Ogrodach Mistrza Sieci... |
|
...zajmują najlepsze miejsca. |
|
A my piknikujemy kontemplując taki oto widoczek. |
|
Wnętrza domu Mistrza Sieci |
|
Typowe kameralne zakamarki założeń chińskich oparte na równowadze skał, roślin i wody... |
|
Okienka o różnorakim kształcie
częsta cecha chińskich ogrodów.
Ogród Mistrza Sieci |
|
I oczywiście bonsaje...
Ogród Mistrza Sieci |
Ta upatrzona rubież to kolejny ogród, tym razem Ogród Pokornego
Zarządcy - talentu do wymyślania poetycznych nazw Chińczykom nie
brakuje. Ten jest dużo większy i pochodzi z XVI w., z czasów
dynastii Ming. Leży na przeciwległym, północnym krańcu starego
miasta. Około trzykilometrowy spacer. Ruszamy, chcąc przy okazji
wchłonąć atmosferę Suzhou. To „wchłanianie” przybiera
wkrótce postać zakupów. Ja kupuje piwo, wódkę i szaszłyki na
patykach, moja pani coś dużo bardziej stosownego – sukienkę z
jedwabiu (Suzhou to tradycyjny ośrodek jedwabnictwa). Teraz może
już godnie odwiedzić tego rzekomo „pokornego” zarządcę. Niestety, na zakupach zmitrężyliśmy jednak sporo czasu i do wejścia docieramy niemal w ostatniej chwili. Czterdzieści minut
przed zamknięciem (zamykają o 18.00 – to i tak wyjątkowo późno).
Bilety tradycyjnie drogie, kolejne 100 yuanów. A ogród okazuje się
nadspodziewanie rozległy. Musze przyznać, że podoba mi się
bardziej niż przybytek Mistrza Sieci. Są tu normalne ścieżki,
alejki i ławki. Jak w każdym chińskim ogrodzie kręte oraz
przeplatane strumieniami i sadzawkami, w których pływają
nieodzowne złote karpie sporych rozmiarów. Dużo pawilonów. Nie
odczuwa się jednak klaustrofobii. Niestety, na zwiedzanie mamy pół
godziny, psuje się też pogoda. Upalne i słoneczne rankiem niebo
zasnuwają coraz gęstsze chmury, co utrudnia robienie zdjęć.
Przebiegamy gdzie się da, o pikniku czy kontemplacji nie ma mowy.
Poganiani ogłaszanymi przez głośniki komunikatami (o dziwo, także
po angielsku), wychodzimy jako jedni z ostatnich.
|
Podobne elementy architektoniczne
(okienka i przejścia o wymyślnych kształtach)
Ogród Pokornego Zarządcy
|
|
Ogromny bonsai
w Ogrodach Pokornego Zarządcy
|
|
Jeden z widoków u wejścia do Ogrodu Pokornego Zarządcy |
|
Pośród pięknie kwitnących kwiatów |
|
Równowaga skał, wody i zieleni... |
|
Inny uroczy widoczek |
|
Pośród drewnianych pawilonów i stawów. |
|
Bonsaje, nieodłączny element chińskich sztuki ogrodniczej |
|
Jeden z drewnianych pawilonów. |
|
Kwiaty, kwiaty z Chinką w tle. |
|
Ostatni rzut oka...i wychodzimy. |
Nasz końcowy cel na dzisiaj to tzw. Pagoda Beisi (Pagoda Północnej
Świątyni), jedna z dwóch najważniejszych w mieście. Obecna
budowla pochodzi z XII w. Ponieważ usytuowana jest niezbyt daleko od
Ogrodu Pokornego Zarządcy, początkowo zamierzamy odbyć półgodzinny
spacer.
|
Hm...gdzie ten hełm kolonialny? |
|
Jako adept riksiarz |
Pogoda się jednak psuje, robi się późno, a i nogi coraz
bardziej zmęczone – jak to w Chinach. Ulegamy więc natarczywej
perswazji właściciela rikszy, wielu ich oczekuje na klientów przy
wyjściu z ogrodów. Z ich usług wszędzie korzystają głównie
turyści. Koniecznie chce nas zawieźć do jakiegoś centrum
handlowego, ale ostatecznie przyjmuje za 20 yuanów kurs do pagody.
Ada realizuje w ten sposób jeden z kolejnych punktów wizyty w
Chinach – przejażdżkę rikszą. Czyż nie tak podróżowały
tutaj europejskie damy przed stu laty? Przemieszczamy się całkiem
szybko, rikszarz przykłada się nawet do pracy. Moja pani rozkoszuje
się przejażdżką niczym angielska lady zaszczycająca wizytą
egzotyczną posiadłość Korony Brytyjskiej, ja natomiast zaczynam
się czuć jak prawdziwa, europejska, kolonialna świnia. Jeszcze
tylko hełmu korkowego na głowie mi brakuje! Doprawdy, w poprzednich
wcieleniach nigdy chyba nie załapałem się na rolę gubernatora
(ani nawet pokornego zarządcy). Dojeżdżamy na plac przed pagodą.
|
Przed Pagodą Beisi. |
|
Menu w "naszej" knajpce |
Świątynia, oczywiście, już zamknięta. Co tam, zamierzaliśmy
przecież obejrzeć ją tylko z zewnątrz. Zwiedzaliśmy uprzednio
dużo starszą i sławniejszą Pagodę Dzikiej Gęsi w Xi'an, a i w
Suzhou istnieje jeszcze druga, Pagoda na Tygrysim Wzgórzu. Tam
zamierzamy udać się następnego dnia. Wykorzystujemy więc okazję
na kilka pamiątkowych zdjęć w rikszy. Zasiadam nawet w siodełku
rikszarza i wiozę kawałek moją panią, która przyjmuje to z
równie naturalnym wdziękiem, jak poprzednią służbę Chińczyka. Po pożegnaniu naszego przewoźnika i obfotografowaniu pagody
kolejny spacer, tym razem dłuższy, już do hotelu. Po drodze
rozglądamy się za restauracjami i planujemy rozkosze kulinarne
obiadu. Najwyraźniej, zgłodnieliśmy. Znajomi bywalcy Chin oraz miejscowe dziewczyny, z którymi Ada wymienia wiadomości mailowe,
polecają zgodnie syczuański gorący kociołek (tzw. hot pot). To
rodzaj zupy – gulaszu, który klienci samodzielnie gotują na
podstawionych palnikach, korzystając z przygotowanych przez
restaurację składników: mięsa, warzyw, serów, przypraw itp.
Wszyscy zapewniają, że to gorące, bardzo ostre i bardzo smaczne.
Uczta trwa godzinę lub dwie i dostarcza mnóstwo zabawy. Co prawda,
Syczuan już opuściliśmy (w Emei, Chengdu czy Chongqingu jakoś nie
trafiliśmy na tę atrakcję), ale podobno te kociołki są popularne
w całych Chinach, zwłaszcza na południu. Nasze plany krzyżuje deszcz. W chwili, gdy wychodzimy z hotelu z
zamiarem znalezienia takiego hot pota, zaczyna padać. W tej
sytuacji, śladem pary Chińczyków, którzy wyszli tuż przed nami,
zapewne także w poszukiwaniu obiadu, skręcamy w najbliższą boczną
uliczkę i wchodzimy do usytuowanej tam knajpki. Lokal niewielki, na
pierwszy rzut oka zwykły bar, w dodatku właśnie zakończyła tam
zbiorowy posiłek jakaś wycieczka (nie mam pojęcia, jak upchnęli około 40 osób). W każdym razie teraz jest pusto, bardzo
klimatycznie, a menu okazuje się zadziwiająco bogate i niezbyt
drogie.
Wspomagana translatorem konwersacja ujawnia, że i owszem,
podają syczuańskie kociołki. Na ścianie wisi nawet odrębne menu
dotyczące tej potrawy (wszystko, oczywiście, w krzakach i bez
zdjęć, to lokal dla miejscowych). To przesądza sprawę, zostajemy.
Jeszcze tylko skanowanie i tłumaczenie pozycji w menu. Decydujemy
się na wersję luksusową, hot pot z wołowiną. I tak nie wychodzi
drogo, 88 yuanów za porcję dwuosobową (ok 50 zł.). Piwo
tradycyjnie tanie, 6 yanów za butelkę Harbinu (0,66 l.). Opróżniamy
po jednej, zanim podadzą danie. Zamawiamy po drugim, Gotowanie tego garnuszka chwilę
trwa. Potem zaczyna się uczta. Zaprawdę, słusznie chwalono tę
potrawę! Godna ze wszech miar polecenia! Ogień i rozkosz gębie! Jeżeli można mieć jakieś
zastrzeżenia, to tylko takie, że jak nam następnego dnia wyjaśnili
wspomniani znajomi, była to wersja „soft”. Prawdziwy gorący
kociołek syczuański klienci gotują sami, a taką knajpkę można
poznać po przygotowanych na stolikach miejscach na kuchenki gazowe!
Obiecujemy sobie koniecznie spróbować i tego, już w Szanghaju.
Tymczasem z odbytej biesiady i tak jesteśmy bardziej niż
zadowoleni! Kolejny świt wita nas deszczem. Uciekamy przed tą wodą z nieba od
ponad tygodnia, przedwczoraj przejechaliśmy dobry tysiąc kilometrów
i zyskaliśmy zaledwie jeden dzień słońca!
|
Przed Pagoda Huqiu na Tygrysim Wzgórzu. |
|
Hot pot w wersji light. |
Nic to, właściwie
mamy w planie tylko Pagodę Huqiu, (Pagoda Świątyni Yunyan), znaną
jednak najbardziej jako Pagoda na Tygrysim Wzgórzu. Pochodzi z X w.
Przybytek usytuowany jest na przedmieściach. Okazuje się, że nie
da się tam dojechać metrem, pozostaje autobus. Wypytujemy pasażerów
na najbliższym przystanku (translatorem) i dowiadujemy się, że z
centrum kursuje w to miejsce linia nr 1. Wysiąść należy na
końcowej pętli. W ten sposób dość sprawnie docieramy w okolice
świątyni. W okolice, bo to jednak podobno pagoda dość sławna, a
więc zwiedzanie to kilka kilometrów, jak to w Chinach. Istotnie,
świątynia majaczy dopiero na horyzoncie, a my trafiamy już na kasę
biletową. Żądają po 80 yuanów. Drogo, biorąc pod uwagę, że
jest to jednak obiekt, o którym nigdy dotąd nie słyszeliśmy.
Wielki Mur czy Zakazane Miasto w Pekinie ceniły się o połowę
taniej! Cóż jednak zrobić? W Kraju Środka turystyka to luksus dla
zamożnych. Ruszamy dalej i przeżywamy duże rozczarowanie. To chyba
najbardziej nie warta swojej ceny wejściówka, na którą trafiliśmy
podczas całej podróży. Właściwie, to zwiedza się tylko rozległy
park wokół pagody. Sama świątynia jest na wpół zrujnowana i nie
można do niej podejść, ogląda się ją jedynie z pewnej
odległości. Przez jakiś czas krążymy bez celu po parkowych ścieżkach, przyglądamy się występom miejscowego zespołu folklorystycznego. Ada robi zdjęcia, skoro już poświęciliśmy czas i pieniądze... W sumie zdecydowanie odradzam. Oczywiście, każdy i
tak musi przekonać się sam, jeżeli trafi do Suzhou.
Tancerki w ogrodach na Tygrysim Wzgórzu (filmik)
Dość szybko mamy dość, tym bardzie, że nadal nęka nas
przelotna mżawka. Około 11 jesteśmy już po zwiedzaniu. Co dalej z
tak pięknie rozpoczętym dniem? Możemy od razu jechać do odległego
o 100 km. Szanghaju, gdzie mamy już zarezerwowany z Polski hotel.
Perspektywa „prawdziwego” syczuańskiego hot pota wydaje się
nęcąca. Przejeżdżamy jednak akurat obok głównego (północnego)
dworca autobusowego i przypominam sobie, że wyczytałem w
przewodniku, iż z tego miejsca odjeżdżają autobusy do Tongli.
|
Przed wejściem do Tongli |
To
obecnie dzielnica Suzhou, niegdyś odrębne miasteczko. Przewodnik
zachwala to miejsce jako prawdziwą „Wenecję Dalekiego Wschodu”,
miasto zbudowane na wodzie. Kilka zdjęć istotnie robi wrażenie.
Ponieważ mamy wyjątkowo dobry czas, postanawiamy tam pojechać.
Pociągi do Szanghaju odjeżdżają z Suzhou aż do późnych godzin
nocnych, do hotelu i tak więc zdążymy. Na dworcu nieprzyjemna
niespodzianka. Za bilet autobusowy do odległej o ok. 30 km.
miejscowości żądają 100 yuanów od osoby! Coś tu nie gra, nawet,
jeżeli to bilet w obie strony! Kasjerka tłumaczy, że to razem z
wstępem. Pomni doświadczeń z Emei Shan powinniśmy domyślić się,
o co chodzi. Ale mamy zbyt zamknięte na chińskie nowinki,
europejskie umysły. Przecież nie chcemy jechać do żadnego
rezerwatu przyrody tylko do innej dzielnicy miasta! Nie przychodzi
nam do głowy, że Chińczycy mogli te dzielnicę zamknąć i
wpuszczają wszystkich przybyszów za biletami! Tylko mieszkańcy
mają wstęp wolny. Jak się okaże, całe stare Tongli to miasto
muzeum, coś w rodzaju żywego skansenu. Tymczasem jednak
rezygnujemy, odstraszeni ceną transportu i wracamy do planu
przyspieszonego wyjazdu do Szanghaju.
|
Rekonstrukcja chińskiej sypialni w jednym z domów w Tongli |
Już w metrze zauważam, że
jedna z linii (niedawno wybudowana, przewodnik nic jeszcze o nie j
nie wiedział) kończy się właśnie w Tongli! Można więc tam
dojechać za 5 yuanów, a nie za 100! Kolejna zmiana planów i
ruszamy metrem. To spory dystans, ponad dwadzieścia przystanków,
podróż trwa około godziny. Po wyjściu z końcowej stacji, ze
zdumieniem odnajdujemy się niemal w szczerym polu, w oddali majaczą
jakieś przemysłowe budynki. A mieliśmy przecież dojechać do
starego Tongli!
|
Zbyszek już rozgościł się na dobre, buszuje po szafach i... |
Trafiamy szczęśliwie na uprzejmego policjanta,
który wskazuje nam drogę na przystanek autobusowy. Linia 725
dowiezie nas do miasta. Autobus podjeżdża niemal natychmiast,
zapewne są skorelowane z metrem. I tak, po kolejnych dziesięciu
minutach i po wydaniu następnego yuana na bilet, trafiamy do Tongli.
Miasteczko istotnie ciekawe, widać tu więcej starych budynków,
wody i kanałów niż w Suzhou, ale nic aż tak rzucającego na
kolana, by płacić 100 yuanów za przejazd specjalnym autobusem!
|
...zaczepia mieszkańców. |
I
wtedy spotyka nas przykra niespodzianka. Na jednym z mostów punkt
kontrolny. Wejście tylko za biletem, a jakże, 100 yuanów od osoby.
Właściwe stare miasto położone jest na wyspie, otoczone kanałami
i takimiż poprzecinane. Można tam wejść tylko przez trzy mosty,
wszystkie zaopatrzone, oczywiście, w bramki kontrolne. Przyznaję,
trochę się tym zirytowałem i nie mam zamiaru płacić (wspominam
niedawne rozczarowanie tą Pagodą na Tygrysim Wzgórzu). Wolę już
wracać i jednak od razu jechać do Szanghaju. Ada okazuje się
mądrzejsza, muszę to przyznać, nalega na schowanie złości do
kieszeni i kupienie wejściówki. Niechętnie ustępuję. Kraj Środka
zawsze górą! Spacerując wokół tej „wyspy” zrobiliśmy
przynajmniej kilka ciekawych zdjęć nieturystycznych domków na
wodzie (na barkach) oraz trafiliśmy ponownie na lokalne przysmaki z
wanny i wiaderka (tym razem żaby oraz jakieś podejrzane robaki).
|
Obiad w jeszcze innym wydaniu czekający na amatora. |
|
Tajemnicze spojrzenie w głąb chińskiego ogrodu w Tongli |
|
Klasyka nasadzeń chińskich: skały, woda i roślinność dobrane w trudnych do zrozumienia dla Europejczyka proporcjach. |
|
Na tarasie jednego z domów |
|
Uroczy widoczek... |
|
Podczas wycieczki łódką w Tongli. Wiosłująca kobieta specyficznie porusza wiosłem (co dokładniej widać na filmie poniżej) |
|
Z wody miasteczko wygląda bardzo klimatycznie... |
|
Siedząc wygodnie można obserwować toczące się wokół życie... |
|
Przepływamy pod średniowiecznymi kamiennymi mostami. |
|
Lampiony "przykanałowych" knajpek. |
|
Chwilowo nieużywaną łódkę obsiadło stado ptaków. |
|
W innym z ogrodów Tongli. |
|
Chińskie lampiony z ogrodem w tle. |
|
Dziewczyna w Tongli. |
|
"Autozdjęcie" :D w ogrodach Tongli. |
Przyznam otwarcie, że Ada miała pełną rację! Tongli okazuje się
miejscem urokliwym i bardzo ciekawym. To w zasadzie żywy skansen.
Stare domki, kanały zamiast uliczek, knajpki. Niczym w Wenecji,
tylko czyściej i nie śmierdzi. Można przepłynąć się miejscowym
rodzajem gondoli (90 yuanów za łódkę, pomieści 6 osób). Nasza
przewoźniczka porusza bardzo specyficznym wiosłem rufowym, wioząc
nas kanałami wokół miasteczka. Kilka bardziej okazałych i starych
rezydencji zamieniono w muzea. Możemy podziwiać kolejne chińskie
ogrody, moim zdaniem równie ciekawe, jeśli nie ciekawsze od
przereklamowanego Ogrodu Mistrza Sieci. Wstępy są tu już wliczone
w cenę, co stopniowo poprawia mi humor. W końcu za ten nieszczęsny
ogród też kasowali po 100 yuanów, a do obejrzenia było tam o
wiele mniej. Spacerujemy niespiesznie, racząc się lokalnymi
przekąskami. Nie wszystkie przypadają nam do smaku (np. jakieś
domowe, gumowe ciastka) ale w sumie Tongli jest ze wszech miar godne
polecenia. Koniecznie trzeba tam pojechać, będąc w Suzhou. A warto
też wybrać się z Szanghaju, odległość spora ale przejazd, jak
się przekonamy, nie trwa długo. Najlepiej zaplanować na te
atrakcje cały dzień. Żałujemy, że traciliśmy czas na Pagodę na
Tygrysim Wzgórzu. Trzeba było od razu jechać do Tongli. Ale
przynajmniej tu trafiliśmy, za co składam w tym miejscu
podziękowania mojej pani, Adrianie. Jeśli zechce, to ponownie
przewiozę ją rikszą!
Krótki filmik z przejażdżki łódką po kanale w Tongli
(warto zwrócić uwagę na specyficzny sposób wiosłowania)