Naszym
najbliższym celem jest Chongqing, u zbiegu rzek Jangcy oraz Jialing
Jang.
|
W drodze do Dazu. Za biurkiem zarządcy (Chińczycy mieli niezły ubaw-czułem się jak gwiazda filmowa tyle fleszy błyskało wokół). |
To tam można zaokrętować się na statki przemierzające
środkowy odcinek Jangcy, poprzez tzw. Trzy Przełomy. Chongqing ma
za sobą bardzo długą i pełną chwały przeszłość, ale obecny
rozwój zawdzięcza budowie tamy Trzech Przełomów na rzece Jangcy.
Przesiedlono wówczas wiele milionów wieśniaków z przeznaczonych
do zalania wiosek i duża ich część trafiła właśnie do
Chongqingu.
|
Pogoda nas nie rozpieszcza... |
Przed dwudziestu laty miasto wydzielono z prowincji
Syczuan oraz ustanowiono odrębnym okręgiem administracyjnym. W
okręgu tym mieszkają obecnie ok. 32 miliony ludzi, co formalnie
czyni Chongqing największym miastem świata (prześcignął
Szanghaj, Meksyk i Kair). Formalnie, gdyż zalicza się tu wszystkich
mieszkańców okręgu, częściowo nadal rolniczego.
|
Wreszcie przybywamy do Dazu |
Przejazd
z Chengdu do Chongqingu zajmuje nam niespełna dwie godziny, podczas
których pokonujemy sporo ponad 300 km. Nic w tym jednak dziwnego,
skoro pociąg pędzi z prędkością 180 km/h, którą uznajemy
wówczas za imponującą. Podtrzymuje to nasze nadzieje, że jeszcze
tego dnia zdołamy się zaokrętować. Statki turystyczne wyruszają
dopiero o 21. 00! Pierwsze wrażenie wypada piorunująco. Pociąg
zwalnia do 120 km/h i wypada z gór na estakadę. Estakadę
poprowadzoną ponad dachami dwudziesto-trzydziestopiętrowych bloków!
|
Swoje przybycie do Dazu Zbyszko podkreśla donośnym biciem w dzwon |
W dodatku „nasza” nie jest jedyną. Dostrzegamy sześć-osiem
identycznych estakad, prowadzących do miasta z różnych stron i
zbiegających się w centrum niczym szprychy gigantycznego koła.
Wiodą niezmiennie ponad niezmierzonymi połaciami gigantycznych
blokowisk. Trzydzieści dwa miliony ludzi muszą gdzieś mieszkać!
Niestety, dogoniła nas ulewa, towarzysz nie odpuszczający na długo
od czasów Emei Shan. Dojeżdżamy w strugach deszczu.
Dworzec
gigantyczny i zapchany ludźmi. To w Chinach normalne, ale ten w
Chongqingu bije wszelkie rekordy. Podążamy kiepsko oznaczonymi
korytarzami w poszukiwaniu metra. Gdzieś musieliśmy drogę zagubić,
gdyż ostatecznie zmuszeni jesteśmy wyjść na zewnątrz i przebyć
około kilometra w strugach ulewy, aby odnaleźć kolejną, jak się
okazało, stację podziemnej kolejki. Tu również tłum! Nawet
ustawione wszędzie barierki nie są wstanie utrzymać porządku.
Chińczycy tłoczą się i przepychają łokciami przed automatem z
biletami. Wielu bezczelnie wpycha się bez kolejki! Przy bramce
kontroli bezpieczeństwa trzeba dosłownie wyrywać bagaże spod nóg
watahy pasażerów. Nigdzie indziej nic podobnego się nie zdarzało.
W innych metropoliach Chin coś takiego byłoby wręcz nie do
pomyślenia! Doprawdy, gwałtowna przeprowadzka wieśniaków do
miasta nie wydaje się najlepszym pomysłem! A i metro zatłoczone. Po raz pierwszy widzimy, że nawet ten środek komunikacji „nie
wyrabia”. Chętni wbijają się w tłum zajmujący wagony, wielu
zostaje na peronie. Funkcyjni dwoją się i troją, aby zaprowadzić
jakiś porządek. Na szczęście wszechobecne w Chinach kurtyny
oddzielające perony od torowisk zapobiegają wypadkom. Szczęśliwie
dostajemy się do wagonu, ściśnięci niczym śledzie w beczce
pokonujemy kolejne stacje. Czas upływa i nasze szanse na kupno
biletów oraz zaokrętowanie tego dnia maleją z każdą chwilą. Co
gorsza, trafiamy na remont. Ostatnia stacja (nasza) nieczynna i
trzeba iść pieszo około półtora kilometra.
|
A zza drzew wyłaniają się rzeźby Dazu |
Tymczasem
zapadł szybki, deszczowy zmierzch. Nadal leje jak z cebra. Podążamy
w stronę nabrzeża i portu, prowadzeni nie do końca pewnymi
wskazówkami komórkowego lokalizatora. Niepewnymi, gdyż ten bardzo
przydatny skądinąd przyrząd potrafi zagubić się wśród estakad,
tuneli oraz przejść poprowadzonych na różnych poziomach. A
Chongqing to miasto zbudowane w górach. Ulice kręte niczym zwoje
węża pożerającego własny ogon, strome, z wąskimi, zanikającymi
chodnikami. Zdecydowanie, to nie zgniła Unia Europejska! Sprawni
inaczej zostają tutaj w domach albo mogą podróżować na plecach
wnuków!
|
Rzeźby pod nawisem skalnym całkiem dobrze się zachowały |
Mnóstwo wysokich krawężników, stopni, nierówności czy
po prostu dziur. Trudno po czymś takim normalnie iść, a co dopiero
ciągnąć plecako/walizki (zwykle sprawdzające się bez zarzutu). W
dodatku wszystko zalane strugami wody, spływającej ulicami niczym
odnogi wartkiej rzeki. Niech to diabli, bagaże trzeba najczęściej
nieść. Ale są i tacy, którzy mają gorzej. Dostrzegam elegancką,
młodą Chinkę, która zapewne zakończyła właśnie pracę w
jakimś biurze. W swoich czółenkach na wysokiej szpilce, kryjąc
się pod parasolem, usiłuje przeskakiwać kałuże. A w pobliżu nie
widać żadnej lektyki, która usłużyłaby damie w potrzebie... My
też nie możemy liczyć na podobne udogodnienia. Toteż rozświetlony
napis pierwszego nadbrzeżnego biura podróży, oferującego bilety
na statki żeglujące po Trzech Przełomach witamy niczym bramy Raju.
Wreszcie ciepło i sucho! W dodatku pani za kontuarem mówi po
angielsku! Może nie idealnie (co prawda, nie mnie oceniać) ale to
bardzo miła odmiana po komórkowych konwersacjach w Chengdu.
Szybko
okazuje się, że zaokrętowanie w dniu dzisiejszym jest
impossibile.
Już 20.00 i nic nie da się zrobić. Co więcej, wolne miejsca są
dostępne dopiero za trzy dni! Słuchamy tego w osłupieniu. Mamy
czekać trzy dni w takiej paskudnej dziurze? Cały plan podróży
diabli wezmą! A i tak mamy już opóźnienia i z żalem musieliśmy
właśnie skreślić wizytę w Nankinie. Nachodzi mnie szczęśliwa
myśl i w dalekiej od doskonałości angielszczyźnie zaznaczam, że
nie interesują nas miejsca na statkach dla Europejczyków (standard
podobno wysoki, ale 800 USD na głowę), wystarczy statek dla
Chińczyków (cena ok. 400 USD).
|
Rzędy rzeźb ciągną się i ciągną |
Z ulgą dowiadujemy się, że takie
bilety są dostępne już na dzień jutrzejszy i mogą je nam
sprzedać! Ada wdaje się w długą dyskusję dotyczącą różnych
szczegółów trasy oraz wycieczek fakultatywnych, oferowanych za
dodatkową opłatą podczas rejsu. Już wcześniej postanowiliśmy,
że wybierzemy się na zwiedzanie tzw. Małych Trzech Przełomów.
Trwa to kilka godzin i odbywa się podstawionym, mniejszym statkiem.
Na ulicy nadal leje. Pani oferuje dodatkowo pokój w hotelu,
wystarczy przejść wewnętrznym korytarzem – to bardzo poważna
zaleta. Co jednak będziemy robić jutro przez cały dzień, podobno
nadal deszczowy? Ada wspomina o możliwości wyjazdu do Dazu.
|
Jak na XII w. kolory całkiem dobrze zachowane |
To
osada położona na północ od Chongqingu (formalnie dzielnica
miasta), słynąca z dwunastowiecznych rzeźb naskalnych. Pani
ostrzega, że to dłuższa wyprawa. Środkami komunikacji publicznej
możemy nie zdążyć wrócić na czas. A zaokrętować należy się
najpóźniej do 20.00. Może jednak zaproponować udział w chińskiej
wycieczce. Dzwoni gdzieś, by upewnić się, że podrzucą nas do
biura i hotelu najpóźniej na 18.00. Koniec końców, po dłuższych
targach bierzemy rejs, pokój w hotelu i tę wycieczkę za łącznie
4 tys. yanów (ok. 2300 zł.).
|
Złota, wieloręka bogini Kali zdaje się panować nad czasem i śmiercią. Swoimi dłońmi poskramia demony |
Pokój
okazuje się raczej ponurą norą, to jeden z gorszych podczas naszej
podróży (sieć hotelowa „Ósemka” - co prawda w Chengdu wcale
nie chcieli nas w takim hotelu przyjąć), deszcz i noc mają jednak
swoje prawa. Wyprawiamy się jeszcze do pobliskiego supermarketu po
zapasy jedzenia oraz napojów (w tym, oczywiście, piwa) na drogę.
Na necie uprzedzano już, że na statkach posiłki są płatne i
wydawane tylko o ściśle określonych porach.
|
Jedna z rzeźb trzyma w dłoniach od 9 wieków kilkutonową pagodę. |
Ada odwołuje jeszcze
drogą netową rezerwację pierwszego z dwóch noclegów, które mamy
zamówione w Suzhou. To nasz kolejny cel, który zamierzaliśmy
osiągnąć po trzydniowym rejsie rzeką Jangcy oraz podróży
pociągiem. Niestety, pani w biurze poinformowała nas, że do
Yichang statek dotrze dopiero ok. 17.00 i na osiągnięcie tego
samego dnia oddalonego o, bagatela, ok. 1 tys. km. Suzhou nie ma
żadnych szans. Nasze opóźnienie powiększa się w ten sposób
coraz bardziej. Na necie wszyscy pisali, że statki kończą rejs i
zwiedzanie tamtejszej Tamy Trzech Przełomów około 12.00, ale
pytaliśmy w biurze trzy razy o tę godzinę i pani była bardzo
pewna tego, co mówi. A Chińczycy wiedzą przecież chyba lepiej?
Oczywiście, o ile zrozumieją, co właściwie mówią po angielsku.
Bo pani jednak się pomyliła i okaże się, że to net miał rację!
Wyjdą z tego jeszcze kłopoty. Tymczasem jednak, zadowoleni z tego
że wylądowaliśmy w suchym łóżku, przyjmujemy po dwie góralskie
herbatki z solidnym, chińskim prądzikiem (tutaj nie oszczędza się
energii, a Ada odczuwa początki przeziębienia) po czym zasypiamy. Rankiem ruszamy z chińską wycieczką na zwiedzanie Dazu. Jesteśmy
jedynymi Europejczykami, nikt nie mówi po angielsku. Zajmujemy
czołowe miejsca na górnym pokładzie piętrowego autobusu, aby
chłonąć widoki.
|
Schemat buddyjskigo raju. |
Co prawda, podziwiać nie ma chwilowo za bardzo
czego. Chongqing to miasto-moloch, rozległe, rozbuchane, tętniące
życiem, ale też przeraźliwie brzydkie. Można odnieść wrażenie,
że wszystko jest tutaj prowizoryczne. Trwa nieustanna budowa.
Budynki burzy się, by na ich miejscu wznosić kolejne – niestety,
wcale nie ładniejsze tylko większe. Nawet dwie wielkie rzeki, u
których zbiegu leży miasto, nie dodają mu uroku. Wzdłuż nabrzeży
wielopasmowe ulice, w szerokich korytach (częściowo odsłoniętych
skutkiem średnio wysokiego aktualnie poziomu wody w zbiorniku Trzech
Przełomów|) też trwają jakieś prace. Tu pogłębiają dno, tam
kopią żwir czy kamienie. Mnóstwo ciężkiego sprzętu i
ciężarówek, kolejny plac budowy.
Zapatrzeni w to wszystko, nie pojmujemy ogłoszonego po chińsku
komunikatu i nagle stwierdzamy ze zdumieniem, że zostaliśmy w
zaparkowanym na jakimś parkingu autobusie sami! W dodatku bez
kierowcy i zamknięci! Wszyscy Chińczycy gdzieś szybko, sprawnie i
po cichu wyszli, nie oglądając się na dwójkę egzotycznych
turystów. Z okien nigdzie już ich nie widać. Chwila
konsternacji... Zanim jednak zdążyliśmy wpaść w prawdziwą
panikę, wraca kierowca. Na szczęście, korzystając z okazji,
wyskoczył tylko po papierosy. Ta okazja to przesiadka grupy do
innego autobusu, o czym nie mieliśmy pojęcia. Pewnie ogłoszono to
wszem i wobec, ale – rzecz jasna – tylko po chińsku. Szczęśliwie
kierowca domyśla się naszej niewiedzy i wskazuje ręką kierunek. Pospiesznie dobiegamy do nowego pojazdu, obiecując sobie solennie
bardziej uważać, nie zapadać już w drzemkę i nie oddawać się
cielęcej kontemplacji turpistycznych pejzaży miasta.
Pilotka/przewodniczka teraz dopiero zorientowała się, że dwie
białe małpki gdzieś się zapodziały! Ogłasza coś pozostałym
uczestnikom i od tej chwili stajemy się pupilami/maskotkami całej
grupy. Każdy uważa za swój święty obowiązek, nakazany przez
gościnność, dobre obyczaje oraz instancję władzy, baczyć
nieustannie, czy coś nam się nie przytrafiło.
|
Mniej monumentalne rzeźby w Dazu. |
Na kolejnych
postojach mamy wyznaczonego przez pilotkę specjalnego „opiekuna”:
sympatycznego, młodego chłopaka słusznej postury, który mówi
odrobinę po angielsku i w towarzystwie swojej dziewczyny czuwa, co
się z nami dzieje. Pozostali uczestnicy też okazują się mili i
uczynni. Doświadczamy tego podczas wliczonego w cenę obiadu w
małomiasteczkowej restauracji. Zatrzymali dla nas miejsca przy
dużym, okrągłym stole, podsuwają kolejne potrawy, zachęcają do
próbowania, pokazują co, w jakim porządku i w jaki sposób
zajadać. Ściągają nawet półmiski z innych stolików, gdy czegoś
akurat przy naszym zabrakło. Jest przy tym sporo śmiechu – to
jedyna dostępna podczas tego obiadu forma konwersacji. Na szczęście,
ćwiczyliśmy już uprzednio z pałeczkami...
Zwiedzanie rozkręca się powoli. Na początek obowiązkowa wizyta w
lokalnej fabryce noży kuchennych oraz innych ostrzy gospodarstwa
domowego. Prezentacja i zakupy. Skąd my to wszystko znamy... Z
podróży z „ulubionym” biurem „Rainbow Tours”, oczywiście.
Żartujemy sobie z Adą, że posterunkowi w metrze na widok tych
noży, maczet i golarek w naszym bagażu dostaliby amoku służbowej
nadgorliwości... Ale, o dziwo, wielu Chińczyków kupuje te
„narzędzia zbrodni”. Może nie planują powrotu metrem? My
zadowalamy się owocami.
Docieramy wreszcie do skalnego sanktuarium Dazu, celu naszej
podróży. Pewien pobożny mnich buddyjski poświęcił w XII w.
kilkadziesiąt lat na wykucie czegoś w rodzaju komiksu, który długą
wstęgą wije się po zboczu skalnej wnęki w kształcie podkowy.
Właściwe zwiedzanie to około półkilometrowy spacer szeroką,
kamienną półką, podczas którego trzeba nieustannie zadzierać
głowę. Ale w Chinach coś takiego, to zdecydowanie za mało. Tu
każda atrakcja musi mieć rozmach i oprawę. Zadbano więc o
stylizowane bramy w typie klasycznej architektury oraz o olbrzymią
przestrzeń parku, którą przemierzamy pieszo od parkingu do
wspomnianej doliny. Przynajmniej trzy kilometry jak nic. Teraz
dopiero turysta pojmie i doceni to, co zobaczy! Niestety, przyznam,
że mnie osobiście te rzeźby zawiodły. Pewnie zbyt mało wiem o
buddyjskiej mitologii, by rozpoznawać różne wcielenia Nauczyciela
oraz jego uczniów, tudzież pomniejszych bóstw czy demonów. Po
Leshan wszystko to robi zresztą wrażenie miniatury. Oczywiście, to
zupełnie inny styl. Najciekawsze wydają się scenki rodzajowe z
udziałem współczesnych twórcy wieśniaków, zapewne jego
sąsiadów. W dodatku najbardziej okazałe rzeźby pomalowano na znak
szacunku dla przedstawionych postaci paskudną, złotą farbą. Robią
przez to wrażenie wykonanych z tworzywa sztucznego. Cóż, co kraj
to estetyka... Starożytni Grecy też swoje posągi malowali, na
szczęście wiatr i deszcz zdążyły w tym przypadku usunąć te
wątpliwe z naszego punktu widzenia ozdoby.
|
Przy rikszy która litościwie oszczędziła nam zdzierania podeszw. |
Wracamy do wyjścia. Tu nowa atrakcja. Przed wszechobecnymi
straganami z pamiątkami czekają motoriksze. Tym razem pani pilot
czuwa nad nami i osobiście pakuje nas do jednej z nich, pokazując w
dodatku banknot, którym będziemy musieli na końcu zapłacić. To
10 yuanów, niedrogo. Ale bez wspomnianej interwencji pewnie zażądano
by 100! A na parking dojechać można tylko rikszą. Gospodarze tak
to wszystko przemyślnie zaplanowali, że od bramy wyjściowej
prowadzi droga zupełnie inna niż ta, którą przybyliśmy. Okrąża
ona duży staw albo małe jezioro i dopiero potem kieruje się ku
autobusom. Co najmniej pięć kilometrów. Mamy więc niezaplanowaną
przejażdżkę.
Jedziemy z powrotem. Jeszcze jeden postój w jakimś sklepie, do
którego już nas nie zaproszono. I dobrze, wolne pół godziny
wykorzystujemy na spacer po którymś z osiedli Chongqingu oraz
wypicie piwa. Zaczynamy się niepokoić. Zbliża się godzina 18, a
nasz autobus grzęźnie w korkach. Przestało padać, ale miasto
nadal prezentuje się nieciekawie. Można je porównać do wrzodu na
pięknym krajobrazie gór Syczuanu. Co prawda, ten wrzód tętni
życiem, nieustannie wypluwając ropę oraz krew. Czuje się dynamizm
i siłę... Na przybyszach z dekadenckiej Europy, w której
pielęgnuje się każdą cegłę sprzed 100 lat robi to wrażenie.
Niepokoiliśmy się bez potrzeby. Autobus niespodziewanie uwalnia
się z korków i o czasie wysadza nas przed właściwym biurem i
hotelem. Jeszcze mały problem. Nie chcą oddać kaucji (100 yuanów),
twierdząc, ze zużyliśmy bodajże mydełka czy paczkę chusteczek
higienicznych. Zamierzają potrącić za te luksusy 80 yuanów. Nigdy
nic takiego się nie wydarzyło! Te higieniczne gadżety zawsze były
do dyspozycji, razem ze szczoteczkami i pastą do zębów, herbatą
itp. A tu taki klops... Na szczęście, skorzystaliśmy akurat z
tych, które zostały z poprzednich noclegów. Teraz, niczym
przyłapani na gorącym uczynku przestępcy, wydobywamy z walizek
zagrabione hotelowe skarby, a recepcjonistka niechętnie oddaje pełne
100 yuanów. Już liczyła, że „opyliła” te chusteczki za
grubszą kasę! Ku mojej satysfakcji nie zauważyła jednak
„skradzionego” pudełka reklamowych zapałek, które unoszę jako
łup z niegościnnego hotelu sieci „Ósemka”!
Na ulicy czeka już małżonek szefowej biura, z którą
poprzedniego dnia wszystko ustalaliśmy. Podrzuci nas prywatnym
samochodem na przystań. Jeszcze wymienia nam 100 dolarów. Po
kiepskim kursie, ale yuany już się kończą, nie mieliśmy
możliwości zrobienia wymiany, a podczas trzydniowej podróży
statkiem pieniądze na pewno się przydadzą. To jedyny przypadek,
gdy ktoś przyjął dolary. Zapewne jako pracownicy firmy
obsługującej cudzoziemców niektórzy mają większe, nieformalne
„możliwości”.
Szybko i sprawnie trafiamy do biura linii żeglugowej na nabrzeżu.
Tu chwila konsternacji. Przyjęli nasze bilety i paszporty, ale
ciągle mają jakieś wątpliwości. Translatory nie pomagają, a
czasu coraz mniej. W końcu dzwonią do jakiegoś szefa. Ada rozmawia
z nim przez telefon. Stwierdziła potem, że bez mimiki twarzy oraz
gestykulacji była to jej najtrudniejsza konwersacja po angielsku
podczas całej podróży. Gość mówił zresztą z bardzo dziwnym
akcentem. Ale w końcu wiadomo, o co chodzi. Jakie wycieczki
fakultatywne zamawiamy? Mamy bowiem zapłacić od razu i na miejscu.
To czynimy i wreszcie dają nam bilety, dziesięć razy wymawiając i
zapisując (po chińsku, oczywiście) nazwę statku oraz tłumacząc,
jak do niego dojść. Miny mamy chyba dość zbaraniałe, bo delegują
bardzo sympatycznego młodzieńca, aby osobiście nas odprowadził.
Okazuje się on nieocenionym cicerone oraz prawdziwym dżentelmenem.
Bierze od Ady jej walizkę! Nawet moja piękna pani doceniła ten
gest, w Chinach zupełnie ekstrawagancki. A droga przed nami daleka i
kręta, nabrzeże ciągnie się bez końca, mijamy kilkanaście
statków, podążamy jakimiś podejrzanymi przejściami pomiędzy
wszechobecnymi placami budowy... Wreszcie, po prawie 30 minutach,
jesteśmy przy trapie... Sami nigdy byśmy tu nie trafili.
Młodzieniec pilotuje nas aż do ostatniej bramki bezpieczeństwa,
okazuje bilety, wyjaśnia wszystko miejscowym funkcyjnym... Ci
oklejają nas własnymi nalepkami. Żegnamy naszego przewodnika z
prawdziwą wdzięcznością. Tu nie daje się napiwków, nie ma
takiego zwyczaju i próba wręczenia może zostać uznana za obrazę.
Dziękujemy więc tylko serdecznie.
|
Zastanawiamy się co też oznacza mijany znak? No cóż bez chińskiego prawa jazdy ani rusz... |
Statek nie wydaje się luksusowym transatlantykiem. To raczej dość
zdezelowane pudło. No, ale sami chcieliśmy klimatycznego (i
znacznie tańszego) „liniowca” dla Chińczyków. Przy samym
wejściu, już za bramkami bezpieczeństwa, rozłożył się stragan
z najpotrzebniejszymi podczas rejsu artykułami, czyli: wodą
mineralną, wódką, piwem oraz chińskimi zupkami. Mamy tego pod
dostatkiem, a ceny raczej wygórowane. Inni pasażerowie też wloką
siatki wypchane podobnymi dobrami. Zapowiada się trzydniowy piknik!