|
"Krzywa wieża" w Inwa. Symbol jednego z miast królewskich Mandalay. |
Mandalay,
liczące obecnie ok. miliona mieszkańców miasto w środkowej Birmie
nad rzeką Irawadi było w drugiej połowie XIX w. ostatnią
królewską stolicą tego kraju, zanim po upadku monarchii i zajęciu
kraju przez Brytyjczyków kolonizatorzy nie przenieśli jej do
położonego w pobliżu wybrzeża Rangunu. W Europie znane jest
głównie z egzotycznej, melodyjnej nazwy, utrwalonej w tytule
głośnego poematu Ryduarda Kiplinga z 1890 r. Utwór ten, uznany
przez następne pokolenia za oparty na założeniach
imperialistycznych i sławiący europejski (a w szczególności
brytyjski) kolonializm, zawierał jednak również motywy romantyczne, nie
pomijając egzotycznej erotyki. Zyskał też sporą popularność,
zwłaszcza po tym, gdy posłużył za podstawę musicalu. Tym
sposobem sama nazwa Mandalay obiła się o uszy ludzi Zachodu, ale
raczej niewiele więcej. Birmańscy mieszkańcy wolą nawiązywać do
legendy o tym, jakoby to Budda w okresie swego ziemskiego życia miał
zawędrować nad Irawadi i spoglądając na okolicę ze wznoszącego
się nad rzeką wzgórza, przepowiedział powstanie w tym miejscu
wielkiego miasta.
|
Idąc w ślady Buddy, Zbyszko spogląda z Mandalay Hill. Zbyt wiele to nie widać, prawda? |
Czy
przepowiednia ta sprawdziła się tak, jak mógłby sobie tego życzyć
ubóstwiony Nauczyciel, trudno powiedzieć. Miasto wprawdzie
powstało, nie jest jednak jakąś szczególnie wybitną metropolią.
Bardzo rozległe, nie zachwyca wspaniałością architektury,
zabudowa raczej niska i przeciętna. Do tego nie dba się tam zbytnio
o czystość, zwłaszcza ubogie dzielnice nadrzeczne dosłownie toną
w śmieciach oraz wszelkiego rodzaju odpadkach. Przynajmniej
mieszkańcy, jak zresztą wszędzie w Birmie, bardzo życzliwi i
przyjaźni (wyłączywszy tylko taksówkarzy i kierowców tuk-tuków,
którzy nauczyli się już żądać od zagranicznych turystów bardzo
wygórowanych cen za przejazd, należy koniecznie targować się i
zbijać ceny do 1/4 – 1/3 poziomu wyjściowego).
Przyciągnięci
faktem, że w bezpośrednim sąsiedztwie Mandalay znajdują się trzy
inne osady, pełniące w różnych okresach rolę stolicy królestwa
Birmy i zachowało się w nich wiele pozostałości dawnej
świetności, zaplanowaliśmy pobyt aż pięciodniowy. Okazało się
to błędem, zabytki miasta i dawnych stolic można spokojnie
zwiedzić w trzy dni (a nawet w dwa, jeżeli ktoś się uprze). W
rezultacie spędziliśmy sporo czasu na zwykłym włóczeniu się po
okolicy. Prawda, można dzięki temu poczuć klimat współczesnego,
birmańskiego miasta, zanurzyć się w czeluściach targowiska,
poszukać lokalnego jedzenia - ale też niewiele więcej. W zabijaniu
czasu pomogła na szczęście przyzwoita, odwiedzana wyłącznie
przez miejscowych knajpka, odkryta przez nas na pograniczu dzielnicy
nadrzecznej. Podawano tam smaczne jedzenie oraz dobre i tanie piwo z
kija. Wszystko to za przysłowiowe grosze, przejedzenie i przepicie
przez dwie osoby w jeden wieczór 10 USD okazało się problemem. :-)
Nic więc dziwnego, że zachodziliśmy tam kilka razy. Zwłaszcza po
tym, gdy wizyta w polecanej na necie restauracji dla turystów
okazała się kompletną porażką. Nie dość, że mnóstwo ludzi,
nie dość, że o wiele drożej, nie dość nawet, że porcje
mniejsze i jedzenie takie sobie, to na dodatek struli tam Adę
nieświeżymi papryczkami chilli! Tak, takie przybytki, o których z
zachwytem rozpisują się korespondenci portalu Trip Advisor (głównie
Anglicy, którzy zjedzą ze smakiem wszystko, co nawet nie dziwi, po
poznaniu ich rodzimej kuchni) należy omijać jak najszerszym łukiem.
Przekonaliśmy się o tym nie po raz pierwszy.
|
Nasza ulubiona knajpka w Mandalay. Solidne porcje, dobre piwo, wszystko razem za 10 USD. |
|
A to lokalna knajpka rodzinna. Wszystko za 3 USD, ale mniej smacznie. |
I
jeszcze kwestia transportu. Mandalay to miasto rozległe. O bardziej
intensywnym zwiedzaniu pieszym raczej nie ma mowy, odległości zbyt
duże. Istnieje komunikacja zbiorowa, ale dla turysty tajna i trudno
dostępna. Kursują swego rodzaju „busy”, czyli odkryte
półciężarówki z ławkami dla podróżnych, nie sposób jednak
dowiedzieć się, dokąd właściwie jadą. Wszelkie próby
wypytywania kierowców albo pasażerów kończyły się zawsze w
jeden sposób: „Powiedz, dokąd chcesz jechać, to zawołam ci
taksówkę!”. W końcu zrezygnowaliśmy. Trudno powiedzieć, czy
wynika to ze słabej ogólnie znajomości angielskiego przez
Birmańczyków (do tego niezwykle oryginalna wymowa), czy też z
przekonania, że biały „sahib” musi podróżować taksówką i
koniec. A taksówki w Mandalay stosunkowo drogie (jak na Birmę),
zdecydowanie droższe niż w Rangunie. I to nawet wzywane za
pośrednictwem aplikacji Grab (azjatycki odpowiednik Ubera, działa
zwykle bardzo dobrze, bez problemów można ściągnąć na komórę).
Najlepiej korzystać więc z różnego rodzaju „drobnoustrojów”:
tuk-tuków oraz motoriksz. Oczywiście, należy się targować, za
podstawę przyjmując najlepiej kwotę wyliczoną przez Graba. W
żadnym wypadku nie należy płacić więcej, tut-tuk albo motoriksza
powinny pojechać za 1/2, góra 2/3 tej kwoty. Przy okazji dodam
jeszcze w tym miejscu, że komunikacja z oddalonym o ok. 40 km. od
śródmieścia lotniskiem międzynarodowym w Mandalay (wylatywaliśmy
z niego wracając do Bangkoku) opiera się wyłącznie na taksówkach.
Przynajmniej tutaj władze uregulowały jednak kwestię wysokości
opłat. Obowiązuje jedna stawka, podczas naszej wizyty (początek
2019 r.) cena za kurs wynosiła 15 tys. kiatów (ok. 10 USD).
Przejazd można zarezerwować przez internet, ale to w sumie zbędne.
Na lotnisku znajduje się biuro organizujące na poczekaniu samochód
z kierowcą, w mieście najlepiej zamówić taksówkę za
pośrednictwem hotelowej recepcji. Można się spodziewać, że każdy
taksówkarz, z którego pojazdu skorzystacie, przedstawi natychmiast
ofertę całodniowej wycieczki po zabytkach miasta i okolicy (mają
gotowe foldery). Jeśli komuś zależy na czasie, może skorzystać
(targując cenę, oczywiście), chociaż równie dobrze można
rozłożyć sobie ten objazd w czasie, zmieniając przy tym środki
transportu (do niektórych miejsc lepiej płynąć łodzią).
|
Zbyszko próbuje swoich sił jako kierowca tuk-tuka. |
|
Przynajmniej nie rozbił pojazdu. |
Mandalay
właściwe – W samym mieście znajduje się kilka obiektów, które
mogą przyciągnąć uwagę turystów. Z obowiązku należy zwiedzić
dawny pałac królewski. Zajmuje on znaczny obszar, stanowi
właściwie odrębne miasto, otoczone szeroką fosą i wyniosłymi,
grubymi murami. Do środka wiodą cztery bramy, wychodzące na
cztery strony świata. To znaczy, w taki sposób wchodzić mogą jedynie Birmańczycy. Obcokrajowcy mają do dyspozycji tylko jedno
wejście, oczywiście z kasą biletową (10 tys. kiatów). Do takich
sytuacji zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Gorzej, że tę
jedyną bramę, doprawdy złośliwie, wybrano dokładnie po
przeciwnej stronie dzielnicy pałacowej niż centrum miasta i
większość hoteli. Z przykrością przekonaliśmy się więc, że
po „odbiciu się” od wrót najbliższych, czeka nas ok.
czterokilometrowy spacer do tych właściwych. Skapitulowaliśmy i
wezwaliśmy taksówkę. Sam pałac, pochodzący z II połowy XIX w.,
większego wrażenia nie robi. Był zresztą kilkakrotnie rabowany i
niszczony, najpierw przez Brytyjczyków jeszcze przy okazji
likwidacji monarchii birmańskiej, potem przez Japończyków podczas
II wojny światowej. Nie uniknął też wówczas bombardowań
alianckich. To, co obecnie można zwiedzać, to kilkanaście
zrekonstruowanych, drewnianych budynków i pawilonów, z wyposażenia
nie ocalało właściwie nic. W dodatku, do wnętrz pałacowych też
wchodzi się boso, niczym do świątyni. Skoro to rekonstrukcja, to
ceremoniał ten wydaje się odrobinę przesadny, ale niech tam.
Dookoła rozciąga się rozległy park, zajmujący obecnie większą
część dzielnicy pałacowej.
|
Pałac królewski z zewnątrz. |
|
Labirynt zabudowań pałacu (odbudowanych). |
|
Spoglądamy z wieży widokowej. |
|
Sala tronowa. |
Po
opuszczeniu pałacu najlepiej skierować się pieszo w kierunku
północno-wschodnim. W pobliżu tegoż krańca zewnętrznych murów
znajduje się kilka pagód i klasztorów, odwiedzanych zwykle przez
turystów. Pagody, jak pagody.
Kuthodaw Pagoda
(XIX w.) szczyci się posiadaniem „największej księgi świata”
- czyli 729 marmurowych tablic, na których wyryto nauki Buddy –
tzw., Tipitakę. Umieszczono je w 729 osobnych stupach. W pobliskiej
pagodzie Sanda Muni
przechowuje się natomiast 1774 tablice z komentarzami do Tipitaki.
Wedle tradycji odczytano je w całości tylko raz, jeszcze w XIX w.
Uczyniło to bez żadnej przerwy 2400 mnichów i zajęło im to pół
roku! Wstęp do obydwu pagód bezpłatny, ale też niczym szczególnym
nie porażają. Po zwiedzeniu kilkudziesięciu już podobnych
obiektów w Birmie, nie wywarły na nas większego wrażenia. O wiele
ciekawszy wydaje się pobliski klasztor Shwenandaw.
Ten pochodzący z XIX w. i wzniesiony całkowicie z drewna budynek
stanowił pierwotnie część pałacu królewskiego. Przeniesiono go
jednak następnie poza mury kompleksu, dzięki czemu uniknął
zniszczenia podczas II wojny światowej i przetrwał jako znakomity
przykład dawnej, drewnianej architektury birmańskiej. Szczególną
uwagę przyciągają bardzo liczne rzeźby i zdobienia. Dzień należy
zakończyć spacerem na Wzgórze Mandalay (Mandalay Hill).
To z tego usytuowanego na północ od pałacu wzniesienia,
najwyższego po tej stronie Irawadi, okolicę miał niegdyś oglądać
sam Budda, przepowiadając powstanie miasta. Oznacza to, że na
szczycie obowiązkowo wzniesiono kolejną pagodę, a pora zachodu
słońca przyciąga rzesze turystów. Na wzgórze można dostać się
pieszo, pokonując w ciągu ok. 30 min. kilkaset obstawionych
straganami stopni (to częste w miejscach poświęconych Buddzie).
Aby wejść na sam wierzchołek obcokrajowcy uiszczają opłatę 1
tys. kiatów. Niestety, od drugiej strony na szczyt można dostać
się samochodem albo turystycznym autokarem, korzystając na ostatnim
odcinku z windy. Tym samym, w porze zachodu słońca turyści
zalewają wręcz Mandalay Hill, na tarasie widokowym trudno dopchać
się do balustrady. Szczerze mówiąc, widoki też szczególnym
pięknem nie porażają. W sumie, wzgórze sprawiło nam spory zawód.
|
Pagoda Sanda Muni. |
|
Kuthodaw Pagoda. W każdej z tych kapliczek znajduje się marmurowa tablica z tekstem nauk Buddy. |
|
Sporo do przeczytania. |
|
Główna stupa pagody. |
|
Zapraszam do lektury. |
|
Drewniany klasztor Shwenandaw |
|
Ozdobiony drewnianymi rzeźbami. |
|
Jak widać, wiele z nich powstaje jednak współcześnie. |
|
Ogólny widok na Mandalay Hill. |
|
Wybieramy pielgrzymkę po schodach. |
|
Zachód słońca ze szczytu Mandalay Hill. Pal licho tysiąc kiatów, ale żeby zrobić to zdjęcie Ada musiała solidnie pracować łokciami. |
Opisane
wyżej atrakcje znajdują się w północnej części miasta. Cześć
południowa (dojazd tuk-tukiem albo motorikszą) też ma coś do
zaoferowania. Dla miejscowych najważniejszy obiekt to pagoda
Mahamuni. Przyciąga ona
licznych pielgrzymów ze względu na jeden z trzech istniejących
obecnie na świecie posągów Buddy, wykonanych jakoby za jego życia,
z natury. Stanowi on wielką świętość i jego sprowadzenie w XVIII
w. do Birmy stało się niegdyś wielkim wydarzeniem. Jak zwykle,
pagoda większego wrażenia na nas nie wywarła, o samym posągu
trudno natomiast coś konkretnego powiedzieć. Pielgrzymi już dawno
zdążyli dokumentnie okleić go płatkami złota, w dodatku podczas
pożaru ofiarowany metal częściowo się stopił. W rezultacie tzw.
posąg stanowi obecnie raczej bezkształtną, nadtopioną masę. Nie
przeszkadza to w adoracji oraz naklejaniu kolejnych złotych płatków.
Można je zakupić na miejscu, ale osobiście złożyć ofiarę wolno
tylko mężczyznom. Kobiety muszą to uczynić przez pośrednika.
Jeżeli przybyły bez męskiego towarzystwa, rolę tę pełnią
funkcjonariusze świątynni. Mnie także zresztą nie dopuszczono do
samego posągu, a to ze względu na szorty, które miałem na sobie.
W tej sytuacji zrezygnowaliśmy ze złożenia ofiary i opuściliśmy
ten najświętszy przybytek, poprawiając sobie humory dwoma
wzmacnianymi sokami ze świeżo wyciskanych pomarańczy. I znowu
większe wrażenie wywarł na nas drewniany klasztor Shwe
In Bin. To kolejna, wzniesiona
z drewna budowla w typowo birmańskim stylu. Co prawda, gorzej
zachowana (czy raczej w mniejszym stopniu poddana renowacji) niż
klasztor Shwenandaw. Ponieważ jednak, w odróżnieniu od licznych
pagód, był to dopiero drugi tego typu obiekt na trasie naszej
podróży, zwiedziliśmy go z zainteresowaniem, kontynuując
następnie spacer zapuszczonymi i zaśmieconymi ponad wszelkie
wyobrażenie nadrzecznymi kwartałami Mandalay. W nagrodę trafiliśmy
w końcu do wspomnianej wyżej knajpki, do której w następnych
dniach zachodziliśmy jeszcze kilkakrotnie.
|
Przed wejściem do pagody Mahamuni. |
|
Pagoda Mahamuni. |
|
Adoracja posągu Buddy. Wygląda dość dziwnie, jak na wizerunek "z natury". |
|
Klasztor Shwe In Bin. |
|
Wnętrze klasztoru. |
I
wreszcie dwie atrakcje „kultowe” wśród turystów odwiedzających
Mandalay, usytuowane na południowych krańcach właściwego miasta,
w dzielnicy Amayabuya. To klasztor Su Taung Pyae
oraz U Bein Bridge,
czyli Most Tekowy.
Klasztor jak klasztor, sam w sobie niczym szczególnym nie zachwyca.
Przyjezdnych przyciąga jednak ceremonia śniadania mnichów. Piszę
„ceremonia”, bo całemu temu „spektaklowi” nadano pompatyczną
i bardzo turystyczną oprawę: setki młodych chłopców formujących
mnisi pochód, rozległe jadalnie, porządkowi torujący z trudem
drogę wśród szalejących tłumów zwiedzających, z których każdy
usiłuje wcisnąć się jak najbliżej, a przynajmniej wepchnąć
rękę z aparatem, komórką czy kamerą. Wszystko to sprawia dość
surrealistyczne wrażenie. Po prostu, poczułem się jak w zoo.
Zacząłem jednak oglądać nie tyle mnichów oraz ich posiłek, co
bardziej zachowanie żądnych wszelakiej podniety i atrakcji
turystów. Ich samych należałoby wystawiać na pokaz! Spektakl ten
odbywa się codziennie o godz, 10.00, ściągając dziesiątki
autokarów i przynajmniej tysiąc wizytujących. Jeżeli ktoś chce
obejrzeć o wiele bardziej autentyczne „śniadanie mnichów”, to
powinien odwiedzić kameralny i w dużej mierze autentyczny klasztor
Kha Khat Waing Kyaung w Bago (pisałem o nim w poście dotyczącym
tego birmańskiego miasta). Po „skonsumowaniu” opisanego „dania”
udaliśmy się pieszo w kierunku mostu U Bein, przebijając się
pomiędzy straganami oraz nowymi tłumami turystów. To największa
atrakcja Mandalay. Konstrukcję wzniesiono w połowie XIX w. w
poprzek jeziora Taung Tha Man. Liczy ona 1200 m. długości i
pozostaje najdłuższym mostem tekowym na świecie. Inicjatorem
budowy był jakoby wysokiej rangi urzędnik państwowy imieniem U
Bein (lub U Pein), który w ten właśnie sposób uwiecznił przy
okazji swoje imię. Most miał ułatwiać okolicznym mnichom i
wieśniakom przeprawę przez wzburzone często jezioro. Mniej
prawomyślna i bardziej plotkarska wersja głosi, że królewscy
zausznicy wybudowali tę przeprawę, by umożliwić władcy dyskretne
schadzki z kochankami. Drewno pozyskano z rozbiórki starych budynków
pałacowych. Konstrukcja wspiera się na 1086 wbitych w dno słupach,
posiada 482 przęsła, 4 pawilony, w których można się zatrzymać
i schronić przed słońcem, oraz 9 miejsc pozwalających łatwo
zdemontować podłogę i umożliwić w ten sposób przepłynięcie
królewskich łodzi. Obecnie U Bein Bridge przyciąga prawdziwe
tłumy. Nawet za dnia trudno dosłownie przepchać się pomiędzy
stadami turystów, a wieczorem, o zachodzie słońca, ściągają tu
wszyscy, którzy nie trafili akurat na Mandalay Hill. Aż dziw, że
licząca sto siedemdziesiąt lat przeprawa nie zawali się pod ich
ciężarem. Cóż jednak robi reklama. Podobnych, chociaż krótszych
mostów przerzuconych ponad kanałami Irawadi nie brakuje w
zapuszczonych, nadrzecznych dzielnicach Mandalay. I nie przyciągają
one niczyjego zainteresowania.
|
Klasztor Su Taung Pyae, słynny ze śniadań mnichów. |
|
Jadalnia w "stanie spoczynku". |
|
Garnek z ryżem. |
|
Turyści głodni wrażeń. |
|
Idą, idą mnisi! |
|
I oto maszerują pierwsze szeregi |
|
Można zajrzeć "do garnków". |
|
Pochód trwa i trwa. |
|
Wreszcie można coś zjeść (albo sfotografować). |
|
Most U Bein w godzinach stosunkowo mniejszej oglądalności (przed południem). |
|
Zbliża się wieczór i nadciągają wszyscy turyści obecni w okolicy, z wyjątkiem tych, którzy okupują akurat Mandalay Hill. |
|
A oto zwyczajny most w dzielnicy nadrzecznej, nie przyciąga niczyjej uwagi. |
Inwa
– historyczne miasto położone
ok. 20 km. na południe od centrum Mandalay, w widłach rzek Irawadi
oraz Myitnge. W okresie od XIV do XIX bywało stolicą Birmy, w 1839
r. uległo zniszczeniu w wyniku trzęsienia ziemi. Obecnie to coś w
rodzaju wioski-skansenu. Ocalałe resztki historycznych budowli
wznoszą się pomiędzy zagajnikami i polami uprawnymi. Aby dotrzeć
do Inwy należy dojechać taksówką, tuk-tukiem albo motorikszą do
przystani, z której odpływa prom kursujący przez Myitnge.
Najlepiej wyruszyć z okolic mostu tekowego (U Bein Bridge),
wysuniętego w tym właśnie kierunku. Zakupiony na przystani bilet
promowy stanowi zarazem kartę wstępu do osady. Po przebyciu rzeki
można zwiedzać pieszo (oznacza to kilkukilometrowy spacer) albo
wynająć konną bryczkę (10 tys. kiatów), która w ciągu mniej więcej półtorej
godziny obwiezie po wszystkich czterech zabytkowych budowlach,
zachowanych w Inwa. Czytaliśmy na różnych blogach żarliwe
wezwania, by nie korzystać z tych bryczek, bo woźnice męczą
biedne koniki itp., itd. To kompletne bzdury. Konie wyglądały na
zadbane i zadowolone, zresztą, skoro pracują i zarabiają
pieniądze, to należy je dobrze nakarmić. I jest wtedy za co, a i
woźnice oraz ich rodziny również mają z czego żyć. Bojkotując
oferowane usługi sprawimy tylko tyle, że nie mając zarobku,
pozbędą się tych tak bardzo żałowanych koników albo zaczną je
z konieczności głodzić. Bo przecież nie będą do nich dokładać.
A nie o to chyba tym wszystkim obrońcom „dręczonych” zwierząt
chodzi? Zwiedzanie bryczką dużo szybsze i wygodniejsze, nie trzeba
też tracić czasu na szukanie poszczególnych obiektów. Wizytujemy
kolejno klasztor Bagaya,
który pełnił niegdyś rolę szkoły dla królewskich dzieci
(zwykle bardzo licznych), malownicze ruiny zniszczonej w 1839 r
pagody Yadana Hsimi,
ruiny pałacu królewskiego, z którego zachowała się wysoka na 27
m. wieża strażnicza, Namyint Tower,
nazywana również „Birmańską Krzywą Wieżą”
(a to dlatego, że stoi obecnie wyraźnie pochylona, z powodu złego
stanu budowli nie ma do niej wstępu) oraz klasztor Me Nu
Brick. Ta pochodząca z XIX w.
budowla, ufundowana przez pewną birmańską księżniczkę, jest o
tyle ciekawa, że chociaż sama murowana, naśladuje tradycyjny styl
bogato zdobionych klasztorów drewnianych, co można porównać
odwiedzając wcześniej „oryginalne” gmachy tego rodzaju w samym
Mandalay. W sumie, wyprawa do Inwe to miła, mniej więcej półdniowa
wycieczka (razem z dojazdem).
|
Przystań, z której wyruszają promy do Inwa. |
|
Konna taksówka w Inwa. |
|
Birmańczycy chętnie fotografują się z turystami. |
|
Klasztor Bagaya. |
|
Znajdź dziesięć szczegółów, którymi różnią się obydwa obrazki. :-) |
|
Pola ryżowe w Inwa. To obecnie wioska rolnicza. |
|
Ruiny pagody Yadana Hsimi. |
|
Oryginalnie ustawiony posąg Buddy. |
|
Wieża strażnicza, jedyna pozostałość dawnego pałacu królewskiego w Inwa, widziana z perspektywy plantacji bananowców. |
|
Lwy strzegące wejścia do klasztoru Me Nu Brick. |
|
Budynek jest murowany, ale ma udawać tradycyjny klasztor wzniesiony z drewna i ozdobiony bogatą snycerką. |
|
Podziemia klasztoru. |
Sagaing
(albo Sikong) –
liczące 80 tys. mieszkańców miasto położone w odległości ok.
20 km. od Mandalay, po drugiej stronie rzeki Irawadi, naprzeciwko
Inwy. Nie ma większego znaczenia historycznego, ze względu na
bardzo liczne w nim świątynie buddyjskie stanowi natomiast ważne
centrum pielgrzymkowe. Turyści odwiedzają je głównie dla
rozległej panoramy okolicy, którą można podziwiać z
najważniejszej pagody Ponnya Shin,
usytuowanej (a jakże inaczej) na najwyższym wzgórzu o względnej
wysokości 240 m. Prowadzą tam schody, ale można też podjechać
transportem kołowym. Istotnie, widok stąd o wiele ładniejszy niż
z przereklamowanego Mandalay Hill w samym Mandalay. Chętni mogą też
odbyć dodatkowy spacer do innych, pobliskich pagód i klasztorów.
Z
dojazdem do Sagaing mieliśmy pewien kłopot. Otóż obecni na
przystani promowej naprzeciwko Inwy taksówkarze oraz właściciele
tuk-tuków i motorikszy nastawieni są na turystów powracających do
Mandalay i na takie, dłuższe kursy czekają (próbując przy tym
niemiłosiernie windować ceny). Do pobliskiego Sagaing jechać nie
chcą, a jeżeli już, to żądają zapłaty jak za drogę do
Mandalay. W rezultacie nie skorzystaliśmy z ich usług i wybraliśmy
opcję spaceru pieszego, przekraczając przy okazji rzekę Irawadi po
jednym z dwóch przerzuconych nad nią w tym miejscu mostów (to
jedyne przeprawy mostowe na bardzo długim dystansie). Zajęło to
ok. godziny. W samym Sagaing transport znaleźliśmy bez trudu, a
ponieważ trafia tam niewielu turystów (a jeżeli już, to
przyjeżdżają taksówkami wynajętymi w Mandalay), ceny okazały
się rewelacyjnie niskie. Aż przecieraliśmy uszy, sądząc, że się
przesłyszeliśmy. Cóż, przynajmniej raz dowiedzieliśmy się, ile
za transport płacą Birmańczycy. :-) Zrozumieliśmy też, dlaczego
panowie z przeprawy promowej nie mieli ochoty jechać do Sagaing. Tam
mogliby liczyć na następny kurs tylko po normalnej, birmańskiej
cenie.
|
W drodze do Sagaing rzekę Irawadi przekraczamy pieszo, protestując czynnie przeciwko zdzierstwom miejscowych taksówkarzy. |
|
Przykład maksymalnego wykorzystywania środków transportu. |
|
Lokalna stacja benzynowa. |
|
Nasz kierowca uzupełnia paliwo. |
|
Jakże by inaczej? Do Buddy zawsze pod górkę. |
|
Regeneracja sił. Co też tam w tej butelczynie? |
|
Panorama Irawadi z dziedzińca pagody Ponnya Shin. |
|
"Plastikowy" Budda. |
|
Każde wzgórze w Sagaing ma swoją pagodę. |
|
Wpłatomaty. |
|
Wracamy do Mandalay. Zachód słońca nad Irawadi (zdjęcie wykonane dzięki uprzejmości kierowcy towarowego tuk-tuka, który z własnej inicjatywy zatrzymał się na moście). |
Mingun
– to bardzo ciekawa wioska położona kilkanaście kilometrów na
północ od Mandalay, po przeciwnej, zachodniej stronie Irawadi.
Można tam ewentualnie dojechać transportem kołowym, okrężną
drogą przez Sagaing i tamtejsze mosty (jedyne na długim odcinku
rzeki). O wiele przyjemniej przeprawić się jednak drogą wodną,
rejs zajmuje ok. godziny. Problem w tym, że w Mandalay nie ma promów
czy innych statków, które utrzymywałyby takową komunikację. Nie
są też organizowane tego rodzaju wycieczki - to dowód na słabe
jeszcze przygotowanie infrastruktury turystycznej. Jedyny sposób, by
podróżować drogą wodną polega na... wynajęciu własnego statku
wycieczkowego! I tu uwaga, koszt takiej przyjemności to... zaledwie
32 USD! Za tę cenę otrzymujemy do dyspozycji na cały dzień
sporych rozmiarów i zupełnie wygodną łajbę, na którą możemy
(tak oświadczono nam w biurze) zaprosić kogo chcemy. Łódź
wysadza nas w Mingun i potem czeka na nasz powrót ze zwiedzania.
Ostatecznie wyruszyliśmy we dwójkę, w takim to, prawdziwie
„królewskim” stylu. Bo i cel wyprawy też królewski.
Jeden z władców Birmy, panujący na przełomie XVIII/XIX w. król
Bodawpaya, umyślił sobie wznieść w Mingun największą,
wymurowaną z cegieł stupę jaką kiedykolwiek wybudowano. Prace
rozpoczęto z wielkim rozmachem i niedokończona, naruszona nieco
przez trzęsienie ziemi budowla robi naprawdę duże wrażenie. Tym
bardziej, że swoim kształtem (wielka, sześcienna bryła) nie
przypomina innych stup i pagód. Król był jednak człowiekiem
przesądnym i gdy astrologowie przepowiedzieli mu, że wkrótce po
ukończeniu budowy umrze, polecił natychmiast wstrzymać wszystkie
prace. I tak, stupa stoi nieukończona po dziś dzień, przyciągając
rzesze turystów, dla których urządzono w Mingun prawdziwie
jarmarczne targowisko. Oprócz monumentalnej stupy (którą podziwia
się tylko z zewnątrz) w osadzie obejrzeć można jeden z
największych dzwonów świata, ważący 90 ton i odlany dla
powstającej, nigdy nie ukończonej świątyni. Większy jest podobno
tylko Car-kołokoł w Moskwie, ale uszkodzony, nigdy nie zadzwonił.
A w dzwon w Mingun może uderzyć każdy, podobnie jak wsunąć się
pod jego czaszę, gdzie swobodnie mieści się spora grupa ludzi.
Kolejny ciekawy obiekt to monumentalny, a jakże, posąg lwa,
wymurowany z cegieł. Wznosi się nad rzeką, lekko uszkodzony, co
pozwala dokładnie obejrzeć sposób konstrukcji: dla oszczędności
posągi takie murowano z cegieł i pokrywano tylko warstwą gipsu, by
udawały rzeźby kamienne. I na koniec, oślepiająca bielą pagoda
Hsinbyume. Wzniósł
ją w drugiej dekadzie XIX w. król Bagyidaw, wnuk i następca króla
Bodawapayi. Uhonorował w ten sposób pamięć swojej zmarłej żony,
księżniczki Hsinbyume, również wnuczki króla.
Wszystkie
te, bardzo zresztą ciekawe obiekty, rozmieszczone są w odległości
kilkuset metrów i bez problemu można obejść je pieszo. Gdy tylko
nasza „barka” zbliżyła się do tzw. przystani (była to po
prostu porośnięta trawą przybrzeżna łacha) natychmiast pojawiła
się jednak jedna z miejscowych „taksówek”, czyli wóz
zaprzężony w parę wołów! Oczekują tam one (zachowując zresztą
kolejność) na turystów. Cena nie jest wygórowana (równowartość
kilku USD), a okazja przejechania się wolim zaprzęgiem należy już
w Europie do rzadkości. Skorzystaliśmy z tej oferty zgodnie z
przyjętą zasadą dawania zarobku Birmańczykom oraz ich zwierzętom
(a jakże, ponad umówioną cenę nasz przewoźnik domagał się na
końcu „trasy” 1 tys. kiatów „na paszę dla wołów”, którą
to kwotę bez targów otrzymał). I tak to, najpierw statkiem, potem
wołami, zwiedzaliśmy sobie „starożytne” Mingun. Wyprawę
zakończyliśmy wylegiwaniem się nad rzeką, w końcu statek i tak
został wynajęty na cały dzień!
|
Pływający hotel Karaweik, spod którego wyruszyliśmy naszym statkiem do Mingun. |
|
Nie ma to jak cały pokład dla siebie i... puszki piwa! |
|
Panorama zachodniego brzegu. Jest on wyższy niż brzeg wschodni, na którym leży Mandalay. |
|
Na plaży w Migun czekają takie oto taksówki. |
|
Skorzystaliśmy z tej oferty za kilka dolarów. |
|
Nieukończona stupa króla Bodawapyi. |
|
Irawadi widziana z podnóży stupy. |
|
Stupa robi wrażenie. |
|
Wspólne zdjęcie birmańskich i polskich turystów. |
|
Ten posąg lwa miał udawać, ze wykuto go w kamieniu. |
|
Fotografia po udanych zakupach. |
|
Budynek, w którym można obecnie oglądać dzwon. |
|
Jeden z największych dzwonów świata. |
|
Zbyszko na kolanach przed dzwonem. |
\
|
I oto już w środku, Jak widać, nie trafił tam pierwszy. |
|
Na horyzoncie pagoda poświęcona księżniczce Hsinbyume. |
|
Z bliska również oślepia belą. |
|
Zwiedzanie, obowiązkowo boso. Ale dla uhonorowania księżniczki przyszło to Zbyszkowi łatwiej niż zwykle. |
|
Na jednym z tarasów. |
|
Wolałby pewnie całusa od księżniczki, ale musiał zadowolić się kamiennym (ceglanym) lwem. |
|
Nasz statek cierpliwie oczekuje powrotu swoich jedynych pasażerów. |
|
Widok z plaży w górę... |
|
...i w dół. |
|
Odprawiamy taksówkę, pora coś zjeść. |
|
Cóż takiego tu dają? |
|
Ciasteczka rybne! |
|
Zbyszko nie cierpi takich miniaturowych rybek i dlatego podejmuje odważną decyzję. |
|
Na szczęście, smakowały jak chipsy, w sam raz do piwa. |
|
Pralnia. |
|
A tutaj łazienka. |
Wiadukt
Gokteik – na koniec
informacja o możliwości odbycia z Mandalay dość szczególnej,
całodniowej wycieczki koleją. Jej celem jest wyniosły wiadukt
kolejowy w Gokteik, wybudowany z drewna. Jeden z niewielu tego typu
na świecie nadal eksploatowanych. Pierwotnie planowaliśmy taką
wyprawę, rezerwując nawet na to osobny dzień. Na miejscu okazało
się, że wyjazd jest mocno męczący. Z Mandalay do Gokteik pociąg
jedzie siedem godzin w jedną stronę (chociaż odległość to
zaledwie ok. 100 km.). I jest to tylko jeden skład, który wyrusza z
dworca w Mandalay o 4 rano (sic!). Bilety należy zakupić najpóźniej
poprzedniego dnia (nie ma z tym zresztą większych kłopotów). Po
wspomnianej, siedmiogodzinnej podróży (a koleje birmańskie
wygodami zbytnio nie rozpieszczają) można wysiąść na stacji przy
samym wiadukcie, spędzić tam ok. godziny i wsiąść do pociągu
powrotnego, odbywając kolejną, równie długą drogę. Biorąc pod
uwagę także morderczą porę pobudki, uznaliśmy ostatecznie (po
szybkiej naradzie pod kasą biletową), że aż takimi entuzjastami
inżynierii kolejowej to nie jesteśmy. W sumie, trochę szkoda, bo
gdy Birma się rozwinie, to pewnie ten wiadukt wycofają z
eksploatacji, zastępując nową konstrukcją. Z drugiej strony, to
kolejny przykład słabego jeszcze rozpoznania potrzeb turystów. Jak
się dowiedzieliśmy, większą część owych siedmiu godzin podróży
pociąg poświęca na krążenie po okolicach Mandalay. Gdyby dało
się w prosty sposób podjechać do punktu, z którego naprawdę
wyrusza w drogę, (oddalonego o ok. 30 km.) oszczędziłoby to wiele
czasu i nie zmuszałoby do wstawania w środku nocy. Ale takiej
oferty nie ma, pozostają tylko taksówki. A to z kolei, zwłaszcza w
Mandalay, mocno przedraża taką wyprawę. Czyli, Gokteik to cel dla
pasjonatów.
|
Stragan na targu w Mandalay. Znajomi Hindusi od razu wyczuli różnicę jakości i już w Polsce pytali, gdzie w naszym kraju można kupić tak dobre przyprawy? Niestety, w Mandalay! |
|
Nie omieszkaliśmy bowiem zrobić zapasów. Ceny zbliżone do zera. |
|
Zachód słońca nad Irawadi widziany z diabelskiego koła w Mandalay. Tutaj nie trzeba rozpychać się łokciami. Widząc, że czekamy na właściwą chwilę, uprzejma obsługa puściła nas zresztą kilkakrotnie za tę samą cenę |
|
Panorama miasta w blasku zachodzącego słońca. Wieżowce to w Mandalay rzadkość. |
|
Opuszczamy park rozrywki... |
|
...szukając czegoś do jedzenia. |
|
Powitanie 2019 r. w Mandalay. Nie wygląda to zbyt imponująco, ale tutaj fetuje się raczej Nowy Rok według kalendarza chińskiego. |