|
Uliczny sprzedawca owoców. |
Wietnam
kojarzy się zazwyczaj Europejczykowi jako kraj dalekiej, azjatyckiej
egzotyki, tropikalnej dżungli, komunistycznych rządów, a przede
wszystkim jako miejsce prowadzonej i przegranej przez Amerykanów
wojny wietnamskiej. Poznajemy go też zwykle przez pryzmat
amerykańskich filmów wojennych. Początkowo były to głównie
propagandówki w rodzaju „Zielonych beretów” Johna Wayne lub
„Zaginionego w akcji” z Chuckiem Norrisem, potem przyszły filmy
bardziej ambitne i rozrachunkowe: „Czas apokalipsy” F.F. Coppoli,
„Łowca jeleni” z Robertem De Niro czy „Pluton” Olivera
Stone. Wszystkie one ukazują jednak Wietnam spojrzeniem Amerykanów,
najpierw jako dzielnych bojowników zwalczających komunizm, potem
poczuwających się do winy agresorów. Tak czy inaczej, prawdy o
współczesnym Wietnamie nie oddają ani jedne, ani drugie.
|
Ślady obecności Amerykanów w Muzeum Wojny w Sajgonie |
|
Częsty widok: Ojciec Narodu Ho Chi Minh błogosławi lud w mieście swego imienia. |
|
A tutaj rzadszy widok :D wujek Lenin (Hanoi) |
|
Socjalizm i kapitalizm na ulicach Wietnamu. |
|
Przewoźny punkt usług krawieckich zaparkował pod...estakadą. |
|
W socjalistycznym Wietnamie ludzie pracy się nie boją. |
Socjalistyczna
Republika Wietnamu to dzisiaj kraj w którym z socjalizmu zostały
tylko nazwa, wystawione w wielu miejscach pomniki „ojca narodu”
Ho Chi Minha, dużo rzadziej spotykane monumenty ku czci Lenina oraz
czerwone flagi z gwiazdą lub sierpem i młotem, ginące jednak
często w równie czerwonych dekoracjach świątecznych ze św.
Mikołajem albo nader licznych reklamach coca-coli, Mac Donalda lub KFC.
Poza tymi „dekoracjami” kraj jawi się jako na wskroś
kapitalistyczny, rozwijający się szybko bez zwracania większej
uwagi na ochronę środowiska, kraj, w którym każdy pracuje albo
prowadzi jakiś mniejszy lub większy biznes (choćby przewoźny,
ulokowany na skuterze punkt usług krawieckich, który napotkaliśmy
pod jednym z wiaduktów autostrady). Na opiekę socjalną państwa
nikt nie może tu raczej liczyć, nawet szkoły ponadpodstawowe są
często płatne i to słono (jak zapewniali nas miejscowi w Sa Pa, w
północnej części Wietnamu). Jedną z ważnych gałęzi gospodarki
stała się turystyka, kraj otworzył się więc na zagranicznych
gości. O wizę łatwo, obywatel Polski może ją bez problemu
uzyskać drogą internetową, koszt 25 USD
(tu link). Do Wietnamu
organizowane są liczne wycieczki biur podróży, najlepiej odwiedzić
jednak ten kraj na własną rękę. Jest bezpiecznie, ludzie zwykle życzliwi (o ile nie próbują „bogatego” przybysza
naciągnąć, co wielu uważa tutaj za swoje święte prawo), mówią lepiej lub gorzej po angielsku i zazwyczaj chcą się dogadać, dla turystów zorganizowano
liczne udogodnienia: transport, wycieczki lokalnych biur podróży,
wielki wybór noclegowni oraz hoteli różnej klasy. Podróż drogą
lotniczą najlepiej odbyć liniami kuwejckimi albo Zjednoczonych
Emiratów Arabskich, z przesiadką nad Zatoką Perską. Jeżeli
poszukać połączenia mniej więcej z półrocznym wyprzedzeniem,
można dostać bilet w obie strony za ok. 2000 – 2200 zł w okresie
świąteczno-noworocznym dla przykładu. Pewnie są też połączenia
tańsze, ale wspomniane linie gwarantują naprawdę wysoki standard
oraz jedną, niezbyt długą przesiadkę.
|
Zatoka Ha Long Bay. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych zakątków Wietnamu. |
|
Dzieci w tradycyjnych strojach górskich plemion w okolicy Sa Pa. |
|
Phan Xi Pang. Dach Indochin. |
Turystów
przyciągają do Wietnamu egzotyka, wspaniałe krajobrazy, opinie o
smacznym jedzeniu (a także o innych, bardziej wyszukanych „atrakcjach”
- łatwo dostępne usługi seksualne oraz narkotyki, naganiacze
oferują to przybyszom na ulicy, nie skorzystaliśmy, ale
proponowano), oraz w dużym stopniu niskie ceny. Życie, noclegi,
jedzenie, alkohol, transport, pseudo-markowa odzież i różne
gadżety – wszystko to jest tanie (na turystycznych szlakach), albo
wręcz rewelacyjnie tanie (gdy z tych utartych szlaków zejść).
Wietnam to w końcu nadal kraj bardzo biedny. Lata kolonializmu,
wojny, a potem surowych rządów komunistycznych zrobiły bowiem
swoje i Wietnamczycy dopiero zaczynają pracować nad własnym
dobrobytem. Wszyscy przyjmują tutaj chętnie dolary, nie ma też
większych problemów z wymianą. Najbezpieczniej zrobić to w
którymś z banków, które dają też zdecydowanie lepszy kurs niż
oferujące podobną usługę biura turystyczne. Nie ma w Wietnamie
żadnych problemów z netem (inaczej niż w Chinach). Wszystkie
strony i komunikatory działają, w knajpach, hotelach, autobusach
dalekobieżnych niezłe wi-fi. Można też kupić wietnamską kartę
telefoniczną (15 USD za miesiąc), która daje 2 giga dziennie.
Zrobiliśmy to już na lotnisku, pan uprzejmie zainstalował tę
kartę w jednym z naszych telefonów i upewnił się, że wszystko
chodzi. Zasięg praktycznie w całym kraju, w górach, lasach oraz w delcie Mekongu. Znacznie lepszy niż w Polsce.
Wietnam
posiada jednak również pewne minusy i potrafi niemiło zaskoczyć.
Na przykład, pogodą. To nieprawda, że przez cały rok panują tu
tropikalne upały. Górzysta północ posiada normalne cztery pory
roku i zimą potrafi być tam po prostu zimno. W górach wokół Sa
Pa temperatura może spaść poniżej zera, zdarzają się opady
śniegu, mgły i częste deszcze. A kwatery, nawet te w hotelach,
zazwyczaj nie są ogrzewane. Warto więc pamiętać o ciepłych
ubraniach i naprawdę dobrych, przeciwdeszczowych kurtkach. Z kolei w
środkowym Wietnamie (w okolicach Hue) mamy ulewną porę
deszczową od listopada do marca. Pada tam wtedy na okrągło i
deszcz jest po prostu nieunikniony. Wreszcie południe, prawdziwie
gorące i tropikalne. W sumie, do
Wietnamu najlepiej jechać wiosną. Nie każdy może jednak akurat
wtedy zorganizować sobie urlop, trzeba więc liczyć na szczęśliwy
uśmiech bogów. Nam bogowie pobłogosławili i poza trzema dniami
nieustannego deszczu, w Hue oraz Hoi An w środkowym Wietnamie, pogoda
dopisywała w sposób rewelacyjny, co jest szczególnie istotne
podczas zwiedzania takich miejsc jak malownicza zatoka Ha Long Bay
czy górskie szczyty wokół Sa Pa.
Kolejna
niemiła niespodzianka to mit o taniości Wietnamu. Wprawdzie
napisałem już wyżej, że to kraj bardzo tani, ale o tę taniość
trzeba walczyć w każdym sklepie, na każdym straganie, w każdym
hotelu czy ulicznej garkuchni. Biały turysta jest traktowany jak
skarbonka i zwierzyna łowna. Miejscowi podają na dzień dobry ceny
wzięte po prostu z kosmosu, dostosowane może do cen amerykańskich,
australijskich czy niemieckich (tzn. nieco niższe niż w tych akurat
krajach), mające się jednak nijak do właściwych cen Wietnamu. O
wszystko, dosłownie o każdą puszkę piwa czy przekąskę na
straganie, trzeba się ostro targować. Na początek, niby to
przyjaźnie, handlarz pyta zazwyczaj o to, skąd przyjechałeś. W
zależności od odpowiedzi dostosowuje poziom cenowy, zwykle i tak
jednak wysoki. Należy zawczasu przemyśleć własną ofertę (broń
Boże, nie na poziomie polskim, tu wszystko jest naprawdę o wiele,
wiele tańsze) i po prostu odejść. Zwykle sprzedawca zapyta wtedy o
Twoją cenę. Podajemy naszą i gotowi jesteśmy ewentualnie podnieść
ją przy dalszych negocjacjach o jakąś drobną kwotę. Często daje
to dobry rezultat, oczywiście, po dłuższej chwili zawziętych
targów. Warto też odbyć kilka prób w różnych sklepach czy
straganach, by wyczuć, jaka cena jest odpowiednia i przejdzie. To
może nawet wydawać się zabawne, ale w końcu męczy, zwłaszcza,
gdy dotyczy każdego drobiazgu. W ostatnich czasach w Wietnamie
pojawiły się co prawda markety i centra handlowe, ale ceny są tam
(inaczej niż w Europie) znacznie zawyżone w porównaniu do małych
sklepów i nie warto się nimi sugerować. Wietnamczycy chodzą głównie do tych galerii po to, by się pokazać i zrobić sobie zdjęcia.
Handlarze, kelnerzy, recepcjoniści potrafią nadto kłamać w żywe
oczy, zaprzeczać, że miejscowemu sprzedali przed chwilą taki czy
inny owoc albo przekąskę za o wiele niższą kwotę, twierdzić, że
źle zrozumiałeś podaną cenę (np. 17 USD zamiast należnych 70
USD – to w restauracjach albo w hotelach, gdy już zjadłeś albo
skorzystałeś z noclegu), wykorzystywać podobieństwo wietnamskich
banknotów (wszystkie z wizerunkiem Ho Chi Minha, a jakże) oraz dużą
liczbę wydrukowanych na nich zer (1 USD na przełomie 2017/1018
liczono za ok. 22560 dongów). Wszystko po to, by nabić w butelkę i
oszukać mniej uważnego turystę. Na dłuższą metę staje się to
nużące i nic dziwnego, że przybysze mają o wiele lepsze zdanie o
pobliskiej Tajlandii, gdzie nie dość, że nieco taniej, to podobne
numery zdarzają się o wiele rzadziej. Wietnamczyków te opinie o
większej atrakcyjności Tajlandii bardzo zresztą irytują. Sami są
jednak sobie winni. Zdecydowanie, jako miejsce dłuższego pobytu
„rezydencjonalnego” Tajlandia bije Wietnam na głowę.
|
Autobus sypialny w drodze do Sa Pa. |
Kolejna
przykra niespodzianka to wszechobecność turystów. Jest ich po
prostu mnóstwo, szczególnie w bardziej popularnych kurortach oraz
przy uczęszczanych zabytkach lub w miejscach krajobrazowych. W
kurortach, takich jak Nha Trang czy Mui Ne, przeważają Rosjanie i
Chińczycy. Przyjeżdżają z rodzinami, lokują się w dobrych
hotelach, najczęściej nie ruszają się już z miejsca. W punktach
krajobrazowych pełno z kolei „plecakowców” z Australii, Europy
(także z Polski), USA. Ci przemieszczają się tzw. „open busami”
- kilka kompanii oferuje łączone przejazdy autobusami sypialnymi
(bardzo w Wietnamie popularnymi) na trasie Hanoi – Sajgon (Ho Chi
Minh City) i odwrotnie. Można kupić bilet na całą drogę (co
wychodzi wyraźnie taniej) i potem przejeżdżać ją odcinkami,
stając na kilka dni w wybranych miejscach. Kolejne przejazdy należy
deklarować z 24-godzinnym wyprzedzeniem, ale da się to zrobić np.
w recepcji własnego hotelu, która zawiadomi firmę. To wygodny
sposób podróżowania, autobusy zabierają bowiem chętnych spod
wskazanego hotelu, a nocne przejazdy pozwalają zaoszczędzić
mnóstwo czasu. Minus polega na tym, że jeżdżą tak prawie wszyscy
i w miejscach, do których docierają „open busy” jest zawsze
bardzo dużo turystów. A turyści, niestety, psują Wietnam na
potęgę. Niszczą „klimat”, ich obecność winduje ceny i
zachęca do naciągania. Ale co zrobić, skoro pewne punkty są po
prostu obowiązkowe ze względu na ich atrakcyjność krajobrazową?
|
Wnętrze autobusu sypialnego. |
|
Odpoczynek po wycieczce rowerowej w okolicach Can Tho. |
|
To co zawsze proszę! Czyli piwo i kufelek lodu :D |
O tym, że prawdziwy Wietnam jest zupełnie inny przekonamy się
dopiero wtedy, gdy opuścimy szlak „open busów”. Przykładowo,
miasto Can Tho w delcie Mekongu. To zupełnie inny świat. Ludzie
bardzo przyjaźni, sami z siebie zagadują, oferują pomoc, albo po
prostu pozdrawiają Europejczyka. Ceny normalne, tzn. 20-30 % tego,
co w miejscach turystycznych i mało kto próbuje je podbijać.
Przeciwnie, cieszą się, że trafił się egzotyczny klient. A
wioski wokół Can Tho, po których jeździliśmy rowerami, to
jeszcze inna bajka. Po dwóch dniach mieliśmy już zaprzyjaźnione
knajpy i sklepy, gdzie witano nas jak stałych bywalców, bez
konieczności zamawiania podając „to, co zawsze” (czyli
zazwyczaj wybrany gatunek piwa – piwo w Wietnamie dobre).
|
Niekończący się korowód skuterów. Aż strach pomyśleć co by się stało gdyby przesiedli się na samochody... |
|
Skuterem można też odwieźć dzieci do szkoły. Wiadomo! To pojazd czteroosobowy. |
Kolejny
minus to zatłoczone miasta. Najgorzej w dwóch głównych
metropoliach: Hanoi i Sajgonie, ale i w mniejszych ruch duży. Przede
wszystkim niekończące się stada skuterów. To główny środek
transportu Wietnamczyków. Rząd blokuje bowiem kupno samochodów,
nakładając bardzo wysokie podatki. Po ulicach jeżdżą nieliczne,
luksusowe limuzyny dobrych marek, należące do prawdziwych bogaczy.
Starych gratów nie widać. Zwykłym ludziom zostają skutery.
Skuterem jeździ tu każdy, dosłownie od oseska. Paliwo tanie. Ada
śmieje się, że Wietnamczykom wyrosły już dwa koła zamiast nóg.
Wszyscy z ochotą naciskają przy tym klakson. Na pierwszy rzut oka
jeżdżą bez ładu i składu, jak kto chce: pod prąd, na czerwonym,
wymuszając na każdym kroku pierwszeństwo. I są ich naprawdę
miliony. Po chwili dopiero wyłania się z tego chaosu pewien
porządek: jedź tak, żeby wykorzystać każdą lukę i każdy
skrawek miejsca na drodze, ale też tak, by zachować możliwość
manewru i wyminięcia postępującego w identyczny sposób sąsiada.
Wobec olbrzymiego tłoku pojazdy poruszają się też zwykle z
umiarkowaną prędkością. I wypadków prawie nie ma! Przez miesiąc
pobytu w Wietnamie widzieliśmy jedną, drobną stłuczkę dwóch
skuterów. Nie licząc pechowej Europejki, która przewróciła się
razem ze swoim pojazdem z powodu nierówności wiejskiej drogi. No,
ale ona pewnie nie jeździła od dziecka. Na szczęście, nic się
dziewczynie nie stało. Bardzo trudno w tym ruchu przejść przez
ulicę, na pasy czy zielone światło nie ma co liczyć – nikt nie
zwraca na to uwagi. Trzeba po prostu zanurzyć się w ten strumień
skuterów, iść powoli i pewnie (wtedy, przewidując nasze reakcje,
kierowcy mogą zaplanować manewr ominięcia przechodnia), a gdy już
zaczną nas objeżdżać z obydwu stron, to za chwilę pomyślnie
przebijemy się przez jezdnię. W żadnym wypadku nie należy
odskakiwać, gdy ktoś zatrąbi, przebiegać przez drogę, wykonywać
niespodziewane, nerwowe ruchy. Dopiero wtedy robi się
niebezpiecznie! Któraś z Polek - podróżniczek oburzała się na
blogu, że Wietnamczycy nie zatrzymywali się, gdy chciała przejść
przez ulicę z dziecięcym wózkiem (bo wybrała się do Wietnamu z
małym dzieckiem). Śmiech na sali, to nie Unia Europejska ani
Skandynawia! Po prostu, coś takiego nie przyszło miejscowym go
głowy! Dzieci to tutaj normalna sprawa, same jeżdżą na skuterach
(także niemowlaki w ramionach rodziców, niekiedy pociągając w
trakcie ze smoczka). Nikt nie traktuje ich w jakiś specjalny sposób.
Nie ma też tutaj żadnych ułatwień dla niepełnosprawnych na
wózkach. Przeciwnie, krawężniki są niebotycznie wysokie, albo też
chodniki zabezpieczono specjalnymi barierkami. Powód wyjaśnia się
bardzo szybko. Gdy przypadkiem zabraknie gdzieś takich
„fortyfikacji”, stada skuterów natychmiast to wykorzystują i
traktują chodnik jak rozszerzenie ulicy. Inna sprawa, że bardzo
często chodniki i tak są zajęte do ostatniego centymetra. Przecież
skuter trzeba zaparkować, gdy już dojedziemy na miejsce! A i
uliczni handlarze oraz garkuchnie muszą się gdzieś ulokować. Tak,
chodniki zdecydowanie nie służą w wietnamskim mieście do
chodzenia. Zresztą po co, skoro i tak wszyscy podjeżdżają do
wybranego celu skuterem? Te stada „motobike'ów” wytwarzają
olbrzymią porcję spalin. W Hanoi i Sajgonie smog jest trudny do
wytrzymania. Miejscowi jeżdżą i chodzą w maseczkach, ale to
właściwie tylko „psychiczne placebo”. Te maseczki tak naprawdę
niewiele pomagają. Opary spalin widać wyraźnie po wjechaniu na
punkty widokowe, ulokowane na ostatnich pietrach wysokościowców.
Ada, wrażliwa na złe powietrze, odczuwała duży dyskomfort już po
pierwszym dniu pobytu w Hanoi czy w Sajgonie.
|
Symbol europejskiego luksusu. Zdjęcie ślubne na tle galerii handlowej. |
Nie
warto w Wietnamie odwiedzać miejsc przygotowanych w taki sposób, by
udawały Europę. To głównie luksusowe puby i restauracje
usytuowane na ostatnich piętrach prestiżowych biurowców lub
hoteli, ewentualnie tarasy widokowe. Obstawione personelem, który
gnąc się w ukłonach otwiera drzwi albo naciska guziki ekspresowych
wind. W menu dania europejskiego „luksusu” - czyli np. pizza albo
spaghetti! Do tego kawa „po włosku”. Wszystko w niebotycznych
cenach (a i tak tej pizzy czy kawy nie zrobią równie dobrze, jak w
knajpie w Neapolu, nie ma żadnych szans). Klienci to miejscowi
nowobogaccy, odbywający „spotkania biznesowe”. Takich przybytków
należy unikać jak ognia. Z Chin mamy podobne wspomnienia. Po
prostu, czują tu szacunek dla Europy i małpowanie europejskiego
stylu życia to symbol bogactwa oraz statusu. A status kosztuje.
Natomiast atrakcje przygotowane typowo dla turystów w wysokiej (jak
na tutejsze standardy) cenie – zwykle ok. 30 USD - są naprawdę na
bardzo wysokim poziomie i ze wszech miar godne polecenia.
Odwiedziliśmy trzy takie miejsca: kolejkę linową na Fansipan,
najwyższą górę Indochin (w Sa Pa), park rozrywki Vinpearl w Nha
Trang oraz resort z kąpielami błotnymi także w Nha Trang.
Wszystkie wywarły na nas bardzo pozytywne wrażenie. Ale za
największą atrakcję Wietnamu Ada uznała tutejsze masaże.
Początkowo podzieliła je na doskonałe i rewelacyjne. Potem
zabrakło skali i musiała dodać kolejną kategorię – genialne.
Najlepsze trafiły się w Nha Trang. Salon o nazwie Moskwa (nomen
omen), gdyż klientami byli głównie Rosjanie. Obsługa też
porozumiewała się w języku rosyjskim. Masażystami są tam
autentyczni ślepcy i właśnie wtedy mojej Pani zabrakło skali. Nie
spotkamy tam wyszukanego wystroju, ale masują właśnie tak –
genialnie. A wszystko to za 180000 dongów (czyli ok 30 zł.) za dwie
godziny!
|
Kolejka linowa na wyspę z parkiem rozrywki Vinpearl. Nha Trang. |
|
Spa z kąpielami błotnymi. |
|
Uliczna garkuchnia. Hanoi |
I na
koniec kuchnia wietnamska. Napiszę jeszcze szerzej w innym miejscu o
naszych wrażeniach. Obecnie tylko wstępna opinia, że jednak w
Chinach gotują według nas lepiej. Tam smakowało nam prawie
wszystko, w Wietnamie tylko niektóre potrawy. Natomiast nie należy
obawiać się o higienę. Jadaliśmy w bardzo różnych miejscach: w
drogich restauracjach, w ulicznych garkuchniach, kupowaliśmy
przekąski na straganach – w tym dużo warzyw i sałatek. I ani
razu nie przytrafiły się problemy żołądkowo - jelitowe. W Azji
dbają o czystość przy sporządzaniu i spożywaniu posiłków.
Inaczej niż w krajach arabskich, gdzie np. w Egipcie nawet w drogim
hotelu „zemsta Faraona” po kilku dniach gwarantowana. To, że raz
czy drugi w niezłej nawet wietnamskiej knajpie przez salę jadalną
przemknął pod ścianą szczur, to zupełnie inna sprawa. To tutaj
normalne i przed takim „gośćmi” trudno się uchronić.