|
Godziny porannego szczytu w Naypiydaw. |
Czy
ktokolwiek słyszał kiedykolwiek łamiącą język i pióro nazwę
Naypiydaw? Bardzo wątpię. A tymczasem to obecna stolica Birmy. Na
starszych mapach Naypidydaw nie figurowało, samą nazwę ogłoszono
oficjalnie dopiero w 2006 r. Pewnie z tego powodu nie dorobiła się
też zeuropeizowanej, przyjaźniejszej dla języka nazwy.
O
przeniesieniu stolicy władze wojskowe zadecydowały z sobie
wiadomych powodów w 2005 r. Rangę stołeczną utracił wówczas
położony w delcie Irawadi Rangun. Naypiydaw usytuowane jest ok. 300
km. na północ, mniej więcej w połowie drogi do Mandalay. W swoich
dziejach Birma zmieniała stolice bardzo często, same w sobie
przenosiny te nie byłyby więc niczym dziwnym. Tym razem jednak
stolicą stało się miasto, które tak naprawdę zaczęto dopiero
budować. Może nie w „szczerej dżungli”, ale w „szczerym
polu” na pewno. Przyczyn tego posunięcia trudno dociec, nie
pojmują ich zwłaszcza mieszkańcy Rangunu. Naypiydaw nie znajduje
uznania w ich oczach, twierdzą powszechnie, że „nic tam nie ma”
i nie warto do nowej metropolii jechać. Miasto liczy obecnie ok. 1
mln. mieszkańców. Wielu z nich to przymusowo (dosłownie)
przesiedleni urzędnicy centralnych organów administracji państwowej
razem z rodzinami. Cóż, kariera wymaga niekiedy poświęceń. Nie
trzeba dodawać, że budowa nowej stolicy pochłonęła znaczne
fundusze, które rząd mógłby wydać na o wiele bardziej potrzebne
i sensowne przedsięwzięcia. Może chodziło o odcięcie się od
kolonialnej przeszłości? Bo Rangun ustanowili stolicą Brytyjczycy
właśnie.
Większość
blogów podróżniczych krytycznie ocenia Naypiydaw: nudne, sztuczne,
pozbawione życia. Można ewentualnie zajechać po drodze, przy
okazji, a główna atrakcja to szerokie, dwudziestopasmowe
autostrady, po których w zasięgu wzroku nie przejeżdża
najczęściej żaden samochód, a turyści urządzają sobie na ich
środku pikniki i robią zdjęcia.
Też
zastanawialiśmy się, czy warto odwiedzić Naypiydaw. Ostatecznie
przekonałem Adę, bo miasto leżało na trasie naszej dalszej
podróży na północ, a mnie zainteresowały te puste autostrady. W
końcu, w Europie to atrakcja w zasadzie nieosiągalna, a już w
Polsce o dwudziestopasmówce to możemy tylko pomarzyć –
niekoniecznie nawet o zupełnie pustej. Postanowiliśmy zajechać na
miejsce nocnym autobusem z Rangunu, bladym świtem obejrzeć szybko
wszystko co się da (a wiele tego nie ma), porobić zdjęcia i jak
najszybciej, najlepiej rano, jechać dalej do Kalaw, skąd wyruszają
piesze trekkingi nad jezioro Inle, obowiązkowy punkt programu
wszystkich turystów odwiedzających Birmę. W Naypiydaw nie działa
praktycznie komunikacja miejska, wybrane miejsca i tak należy
objechać taksówką, co powinno przyspieszyć sprawę, jak
zakładaliśmy.
Bilety
z Rangunu zarezerwowało nam biuro podróży, wytargowaliśmy je przy
okazji wynajmowania samochodu z kierowcą, który obwoził nas po
Bago i podrzucił do stóp pagody Golden Rock. Na koniec zajechał
jeszcze na rozległy dworzec autobusowy w Rangunie (istne pandemonium
motoryzacyjne, ścisk, korki, klaksony, brak jakichkolwiek informacji
w języku oraz alfabecie angielskim), po czym, w zadziwiający sposób
wciskając swoją taksówkę w każdą możliwą szparę, odnalazł
biuro właściwej kompanii przewozowej i przekazał nas w ręce
obsługi. Od tej chwili musieliśmy radzić sobie sami. Przyznam, że
wypadło to średnio, zapłaciliśmy frycowe pierwszej samodzielnej
podróży birmańskimi autobusami publicznymi. Dodam tu od razu, że
należało po prostu zamówić w tym biurze podróży kolejny bilet,
z Naypiydaw do Kalaw. Z pewnością zrobiliby to w ramach „pakietu
hurtowego”, a my zaoszczędzilibyśmy czas i nerwy. Cóż, mądra
„biała małpa” po szkodzie.
Początek
nie okazał się nawet taki zły. Autobus podstawiono planowo,
wyruszył również zgodnie z rozkładem. Standard sypialniany VIP.
Mniej może wygodny, niż jego odpowiednik w Wietnamie (siedzeń nie
można rozłożyć do pozycji w pełni horyzontalnej), ale dało się
przeżyć (tzn. przespać). Klimatyzacja nastawiona oczywiście na
poziom arktyczny (to nieodzowna, wspólna cecha wszystkich autobusów
w krajach tzw. trzeciego świata – jak już mają klimatyzację, to
wnętrze pojazdu zamienia się w lodówkę), na szczęście rozdano
ciepłe koce. Przejazd zakłócił tylko jeden incydent. Otóż w
pewnej chwili obudziłem się z braku tchu, ponieważ zajmująca
fotel obok Ada ścisnęła kurczowo moje nozdrza, odcinając dostęp
powietrza.
- Do
diabła! Jak ty to robisz, że nadal chrapiesz jak armata pomimo
tego, że zatkałam ci nos?
-
Cholera! Przecież to ten gruby Chińczyk z tyłu! - odparłem
półprzytomny.
|
Przypadkowy współpasażer podróży, odpowiedzialny za przykre przebudzenie Zbyszka. |
Na
dworcu autobusowym wysiedliśmy o czwartej nad ranem. Na szczęście
dla Ady, udało się nawet o tej porze dostać kawę. Zamierzaliśmy
jak najszybciej kupić bilet na jakieś poranne połączenie do
Kalaw, a potem wziąć taksówkę i szybko objechać miasto.
Początkowo wszystko wydawało się iść gładko. Uczynni
Birmańczycy wskazali biuro kompanii wysyłającej autobus do
wspomnianego Kalaw. Na birmańskich dworcach nie ma bowiem ogólnego
rozkładu jazdy, wspólnej kasy, czy tym bardziej informacji dla
podróżnych. Każda kompania (a dużo ich) działa niezależnie od
innych, sama sprzedaje bilety, przyjmuje przesyłki itp. Bardzo
często „siedziba” ulokowana jest w jakimś sklepie albo
magazynie, a właściwy pracownik pojawia się na mniej więcej
godzinę przed odjazdem autobusu. Obsługa tegoż sklepu czy magazynu
biletów np. nie sprzedaje. Nie znając tego systemu i wobec
kiepskiej znajomości angielskiego przez miejscowych, długo
krążyliśmy jak dzieci we mgle. „Nasze biuro” było o godzinie
4.00 jeszcze zamknięte, spokojnie odczekaliśmy więc do 5.30, gdy
otworzyło podwoje. I od razu zaczęły się kłopoty. Okazało się,
że autobus i owszem, jest: o 6.00. Ale biletów już brak,
wyprzedane dwa dni wcześniej. A wysyłają tylko jeden dziennie. Czy
do Kalaw jeździ jakaś inna kompania? A tak, biuro ma gdzieś tam. I
tu wskazano kompleks budynków po drugiej stronie ulicy oraz
rozległego placu. Jakaś życzliwa dusza zaprowadziła nas we
właściwe miejsce. Też zamknięte, ale to na pewno tu. Tak
poinformowali nas wszyscy obecni: po birmańsku, łamaną
angielszczyzną oraz na migi. Tak, Kalaw, to tutaj. Kiedy otworzą?
Jeszcze nie teraz, bo autobus odjeżdża o 8.30. Pewnie na godzinę
przed odjazdem.
|
Mnisi zbierają jałmużnę na dworcu autobusowym. Jedno z niewielu miejsc, w których widać ślady życia. |
Ponieważ
robiło się już jasno, a na placu pojawił się korowód
zbierających jałmużnę mnichów (co oznacza w Birmie początek
dnia), postanowiliśmy nie tracić czasu i zamiast czekać, objechać
zgodnie z planem całą tę stolicę. Po dłuższych targach (bo ceny
taksówek w Naypiydaw zdecydowanie wyższe niż w Rangunie, a system
Grabi – birmański odpowiednik Ubera – nie działa) wzięliśmy
kurs za 20 tys. kiatów (ok. 13 USD). Kierowca miał nas zawieźć w
najciekawsze, wybrane przez nas miejsca (w sumie trzy). Największym
problemem okazało się wytłumaczenie, że chcemy zobaczyć tę
„słynną”, dwudziestopasmową autostradę. Kierowcy (zebrali się
w pięciu) nie potrafili jakoś zrozumieć, gdy o tym mówiliśmy, a
Ada pokazywała nawet na mapie google konkretny punkt. Zadziwiające,
ale dość dobrze skomórkowani Birmańczycy (podobnie jak wszyscy
inni na całym świecie siedzą często z nosami w smartfonach) map
google zupełnie nie znają. Potem okazało się, że to my sami tak
naprawdę nie wiedzieliśmy, czego chcemy, bo te autostrady ciągną
się kilometrami wokół miasta, wiodąc do ważniejszych budynków
państwowych. Wreszcie ruszyliśmy. I od razu miła niespodzianka.
Kierowca z własnej inicjatywy zawiózł nas przed gmach parlamentu.
Budynek, jak budynek. W dodatku zobaczyć można tylko z daleka, z
drogi, bo wszystko ogrodzone, a brama strzeżona. Ale właśnie ta
droga, to było to, czego szukaliśmy! Dwudziestopasmówka i żywego
na niej ducha! Ani jednego samochodu! A dochodzi godzina 7.00, szczyt
poranny! Spędziliśmy kilka chwil siedząc, leżąc i robiąc
zdjęcia. No tak, w tej Europie to chyba nigdy asfaltu nie widzieli!
Kolejny
punkt programu, pagoda Uppatasanti, centrum życia religijnego
miasta. To właściwie nowoczesna, niedawno wzniesiona kopia pagody
Shwedagon w Rangunie. Do szybkiego zaliczenia i nic więcej. Pozostał
obiekt ostatni, Park Fontann Wodnych. Ale tutaj podjechaliśmy tylko
pod bramę. Wejście płatne, bodajże 2 tys. kiatów (1,33 USD).
Problem polega jednak na tym, że same fontanny uruchamiane są
dopiero po południu, ok. 15.00 Tyle czasu to nie mieliśmy,
widowisko spadło więc z rozkładu.
|
Ach, ten widok przypomina się wówczas, gdy stoimy w rodzimych korkach. |
|
Budynek parlamentu w oddali. |
|
Pagoda Uppatasanti w Nayipidaw, kolejna kopia pagody Shwedagon z Rangunu. |
|
Zbyszko z birmańskimi dodatkami. |
|
Dziecięca fascynacja żarówkami. |
|
Rytualne obmywanie figurki tygrysa, symbolu
przypisanego Zbyszkowi w biramńskim kalendarzu. |
|
Wejście do Parku Fontann o świcie. |
|
Park prezentuje się w tym oświetleniu nastrojowo. |
Wracamy
na dworzec, nasze biuro otwarte! Na pewno otwarte? Chyba jednak nie.
Zajmujące się jakimiś tajemniczymi sprawami dwie dziewczyny za nic
w świecie nie chcą rozmawiać o autobusie do Kalaw, biletach i temu
podobnych sprawach. Generalnie potrafią tylko powiedzieć:
No,
mister, wyczerpując
znajomość angielskiego. Coraz bardziej zaniepokojeni, rozpytujemy
obecnych dookoła Birmańczyków. Wspólnym wysiłkiem wyjaśniają,
że ktoś od autobusów dopiero przyjdzie. I w końcu jest! Niestety,
zwykła śpiewka – wszystkie miejsca wyprzedane już wczoraj. Może
sprzedacie bilety stojące? To niemożliwe, mister! Potem okazało
się, że niemożliwe w przypadku Europejczyków, miejscowi podróżują
„na stojaka” bez większych problemów. Wreszcie i do nas
uśmiecha się jednak fortuna. Puszczają jeszcze jeden autobus, o
13. 00. I można kupić bilety! Na miejsce dojeżdża zgodnie z
planem o 20.00. To już noc, ale z wynajęciem noclegu w Birmie nigdy
nie ma żadnych problemów, najlepiej robić to za pośrednictwem
neta, nawet w ostatniej chwili (to już wiemy). Bierzemy więc tę
okazję, zadowoleni że nie stracimy w tym nieszczęsnym Naypiydaw
całego dnia! Uczynni Birmańczycy zgadzają się przechować w
biurze/sklepie bagaże.
Tylko co począć z wolnym przedpołudniem? Miasto już
zwiedziliśmy. Zresztą, prawdę mówiąc, jest bardzo rozległe i
pozbawione typowo miejskiej zabudowy. To dosłownie pojedyncze gmachy
(zwykle rządowe), rozrzucone na sporej przestrzeni. Pomiędzy nimi
trafiają się często łąki i pola uprawne. Jedyne dwa miejsca, w
których toczy się jakieś życie, to wspomniana pagoda Uppatasanti
oraz okolice dworca autobusowego i pobliski targ. Przynajmniej
znajdujemy się w jednym z tych miejsc. Zaczynamy więc od zakupów,
następnie spożywamy śniadanie „na łonie natury”: głównie
owoce, doprawione miejscowym rumem marki „Mandalay”. Nie odrzuca,
ale potem okaże się, że znacznie lepszy jest rum „Myanmar”.
Obydwa kosztują tyle samo: ok. 1800-2000 kiatów (4,5 zł.) za
butelkę 0,7 l. Prawda, że takie okoliczności pomagają poprawić
humor? Wkrótce trafia się kolejna ku temu okazja. Spacerując bez
konkretnego celu po okolicy, dostrzegamy usytuowany na wysokiej
skarpie pub o nazwie „Plan B”. Cóż, skoro nie udało się kupić
biletów na wcześniejszy autobus, realizujemy plan B właśnie,
czyli wycofujemy się „na z góry upatrzone pozycje” (w tym
wypadku akurat z dołu). Piwa w Birmie warzyć potrafią, a
sympatyczny barman podsuwa nadto propozycje sposobów ich zmieszania,
ulubione jakoby przez miejscowych. Reszta pobytu w Naypiydaw upływa
więc coraz przyjemniej i zaczynamy nawet rewidować poprzednią,
negatywną opinię o tym mieście. Koniec końców, nie taka ta
stolica-widmo straszna! Z tą myślą wracamy z półgodzinnym
wyprzedzeniem na dworzec. Autobus (a właściwie minibus – to w
Birmie większość taboru lokalnych kompanii transportowych) już
czeka. Ze zdziwieniem stwierdzamy, że wydajemy się być jedynymi
pasażerami (a podobno o bilety tak trudno), pojazd rusza też
natychmiast po tym, gdy załadowaliśmy się się z bagażami na
pokład. O co tu chodzi? Tajemnica wyjaśnia się już wkrótce.
Przez następną godzinę bus krąży po różnych hotelach,
zbierając pozostałych podróżnych (zresztą głównie Birmańczyków).
Kolejna lekcja, bilety najlepiej rezerwować za pośrednictwem hotelu
właśnie. Recepcja załatwia to zwykle bezpłatnie. Zdążyliśmy
już jednak zebrać takie zapasy dobrego humoru, że poranne
niepowodzenia wydają się coraz mniej znaczące. Ruszamy do Kalaw.
|
Plan B, czyli wycofujemy się na "z góry upatrzone pozycje" - w tym przypadku akurat z dołu. |
|
W tym birmańskim bastione "Żywcem" mnie nie wezmą! |