|
Całowaliście się kiedyś z kobietą o tak długich nogach? :D |
|
Jedna z ciekawszych atrakcji Nairobi, Centrum Żyraf. Można tutaj nakarmić zwierzaki. |
|
Fotka z drogi pomiędzy Masai Mara a Nairobi. |
|
Uchwycone z samochodu... |
|
..obrazki z życia codziennego... |
|
...w Kenii. |
|
Przydrożny rzeźnik... |
|
...i sprzedawca owoców. |
|
Wielka Dolina Ryftowa, pęknięcie ziemi sprzed dwóch tygodni. Żywy dowód na to, że Afryka rozpada się w tym miejscu. |
|
"Nasz" hotel w dzielnicy Karen w Nairobi. |
|
Karmienie żyraf. |
|
Dostajemy specjalną karmę... |
|
...i ruszmy przekupić żyrafy... |
|
...by nieco się z nami spoufaliły. |
|
Z żyrafą pośrodku. |
|
Buzi, buzi...Ada też chce! |
|
Buzi żyrafie chyba się spodobało :D |
|
Hmmm...a może buzi z języczkiem? :D |
|
Ada patrzy. Tym razem pogłaskanie musi wystarczyć :D |
|
Z opiekunem żyraf. |
Po
objechaniu parku Masai Mara jedziemy do Nairobi, stolicy Kenii. To
jedno z większych miast w Afryce, liczy prawie 4 mln. mieszkańców.
Dane te nie są zresztą dokładne. Powstało właściwie
przypadkiem, jako skład materiałów budowlanych, założony w 1899
r. przez Brytyjczyków podczas budowy linii kolejowej z Mombasy.
Prace w tym rejonie przeciągnęły się z powodu napotkanych
trudności terenowych, wokół magazynów rozrosło się osiedle
robotników i tak już zostało. Po kilku latach Brytyjczycy
ustanowili w nowo powstałej osadzie stolicę kolonii. Zadecydowały
korzystne warunki klimatyczne i zdrowotne (Nairobi leży na wysokości
ok. 1600 m. n. p. m., co czyni znośnymi upały, ułatwia życie,
zapobiega rozprzestrzenianiu się wielu tropikalnych chorób)
usytuowanie mniej więcej w centrum kraju oraz połączenie linią
kolejową z wybrzeżem i Mombasą (gdzie upał i wilgotność
potrafią zwalić z nóg). Nairobi, jako miasto względnie nowe, nie
posiada godnych uwagi zabytków, trudno też doszukać się tu
jakiegoś specjalnego „klimatu”.
Na
potrzeby turystów urządzono w bezpośrednim sąsiedztwie miasta
Park Narodowy Nairobi. Stanowi on swego rodzaju namiastkę
„prawdziwych” parków narodowych, przeznaczoną dla tych, którzy
nie mają czasu albo ochoty ruszać do Masai Mara czy gdzie indziej.
Ponieważ jednak obejmuje obszary autentycznej sawanny i buszu oraz
zgromadzono tam sporo zwierząt, może okazać się interesujący dla
tego rodzaju turystów albo przybywających do stolicy businessmenów
lub dyplomatów (Nairobi to jedna z oficjalnych siedzib
ONZ, umieszczono tu niektóre agendy tej organizacji). Według
zapewnień znającego się zapewne na rzeczy Policarpa (naszego
przewodnika), da się tam zorganizować całodzienne safari. Pod tym
względem Park Nairobi różni się korzystnie od Parku Hallera w
okolicach Mombasy, również urządzonego dla turystów. Ten ostatni
to takie większe Zoo w naturalnym klimacie Afryki.
Na
miłośników kontaktu ze zwierzętami czekają w Nairobi jeszcze
inne atrakcje. Warto odwiedzić Giraffe Centre w dzielnicy Karen. To
miejsce, w ktorym przyjmuje się i leczy żyrafy z rożnych powodów
chore lub ranne, porzucone przez rodziców itp. Urządzono to tak, że
turyści mogą karmić zwierzęta specjalnie przygotowanymi i
rozdawanymi przez obsługę smakołykami. Wypada to interesująco,
gdyż długoszyje żyrafy okazują się bardzo wdzięcznymi
konsumentami tych specjałów, co szczególnie bawi dzieci (ale i
dorosłych również). Centrum czynne jest od godziny 9.00 i warto
przybyć wcześnie, ponieważ wtedy zwierzaki wykazują największą
ochotę na dokarmianie. Wstęp 10 USD od osoby (oczywiście, to
specjalna stawka dla turystów). Podobną rolę w przypadku
poszkodowanych przez los młodych słoni spełnia David Sheldric
Wildlife Trust, położony na obrzeżach wspomnianego wyżej parku
(ok. pół godziny taksówką). Tutaj także najlepiej przybyć w
godzinach poranno-przedpołudniowych, ze względu na porę karmienia
słoniątek.
Dla
miłośników historii oraz romantyki koniecznym punktem w programie
zwiedzania pozostaje nadto muzeum Karen Blixen, urządzone w jej
dawnej posiadłości (obecnie w dzielnicy Karen). Duńska
powieściopisarka, autorka „Pożegnania z Afryką”, mieszkała
tam w latach 1914-1931, prowadząc plantację kawy. Rezydencję
obecnie odnowiono i udostępniono zwiedzającym (10 USD od osoby, w
tym usługi przewodnika). Można zapoznać się z luksusowo jak na
owe czasy i miejsce urządzonym dworkiem, po dawnej właścicielce
pozostało sporo pamiątek. Największe wrażenie robią skóry lwów
i lampartów, rzucone jako dywany. Musiało być bardzo miło stąpać
po czymś takim. Przy okazji dowiadujemy się sporo o samej Karen
Blixen, jej perypetiach osobistych oraz uwypuklanej obecnie
działalności na rzecz miejscowej ludności (założyła szkołę
dla dzieci). Na koniec spacer po posiadłości i zapoznanie się ze
sposobami uprawy oraz przeróbki kawy. Na wszystko powinna wystarczyć
godzina, potem przejazd do pobliskiego Giraffe Centre.
|
Zbliżamy się do dworku Karen Blixen |
|
Przed wejściem. |
|
Jadalnia, w której gościł jeden z członków brytyjskiej rodziny królewskiej, ksiżę Walii Edward, przyszły Edward VIII. Na kartce spisano menu podanego obiadu. |
|
Skóry dzikich zwierząt na podłogach robią wrażenie. Ach, jak miło byłoby oprzeć stopy na czymś takim. |
|
Lew z zeszłego stulecia. |
|
Aparatura używana do przetwarzania ziaren kawy. |
Jak
już wspomniałem, w samym centrum Nairobi zwiedzać tak naprawdę
nie ma czego. Kilka pokolonialnych budynków uchodzi za tutejsze
zabytki i to wszystko. Miasto jest natomiast bardzo zróżnicowane
pod względem społecznym i tym samym może okazać się dla turysty
niebezpieczne. W pewne okolice nie należy zachodzić nawet za dnia,
nocne wędrówki ogólnie niewskazane. W ostatnich czasach
kontrowersyjną karierę jako szczególna atrakcja turystyczna robi
dzielnica slumsów, Kibera. To największa dzielnica biedy we
wschodniej Afryce i druga co do wielkości na kontynencie.
Zamieszkuje ją ok. 800 tys. ludzi (dane, rzecz jasna, przybliżone).
Pojawiły się agencje oferujące zwiedzanie Kibery (cena ok. 30 USD
lub więcej), oczywiście pod opieką przewodników. Z braku czasu
oraz jakiejś szczególnej ochoty nie skorzystaliśmy. Zadowoliliśmy
się przelotnym spojrzeniem z dalszej odległości, z wysokości
podmiejskich wzgórz. Zresztą traktowanie ludzkiej biedy i
nieszczęścia jako czegoś w rodzaju kolejnego parku narodowego, po
którym można odbyć safari, budzi jednak sprzeczne uczucia.
Kontrasty
widać na każdym kroku. Wspomniana dzielnica Karen to miejsce
bogate. Mieszkają tu ludzie zamożni, pełno pałacowych wręcz
rezydencji, ulokowanych w rozległych parkach i ogrodach. Wszystko to
otoczone wysokimi murami, z drutem kolczastym, często pod napięciem,
pełno ochrony i strażników. Są też bardziej normalne kwartały
willowe albo domki szeregowe, także jednak strzeżone przez
ochroniarzy. Aby umożliwić odbywanie wieczornych spacerów albo
wyprowadzanie psów odgradza się i ochrania całe kompleksy oraz
grupy ulic, tworząc zamknięte, strzeżone enklawy. Nasz hotel,
Milimani Backapacers, przeciętnej zresztą klasy, mieścił się w
takim właśnie, zamkniętym kwartale dzielnicy Karen. W okolicy
spotyka się wprawdzie białych, ale większość mieszkańców to
nowobogackie elity pochodzenia rodzimego. Dojeżdżając do Nairobi
prosiliśmy Polikarpa i Johna, żeby zatrzymali się w jakimś
większym sklepie, chcieliśmy bowiem kupić pamiątki na drogę oraz
dla przyjaciół w Polsce (oczywiście, pamiątki w płynie :D).
Podwieźli nas, już w Karen, pod ogromną galerię handlową ze
sklepem Carrefour! Wszystko otoczone prawdziwymi fortyfikacjami, ale
odstrzelone na błysk, boutiki najlepszych marek i mnóstwo ochrony.
Wejście przez kontrolną bramkę, niczym na lotnisku. Podobno
dlatego, że zdarzały się zamachy terrorystyczne (owszem,
przypominam sobie zamach islamistów na galerię handlową w Nairobi
sprzed kilku lat). Obydwaj nasi przewodnicy zaznaczyli przy tym
(każdy z osobna), że chcieli pokazać nam na koniec „europejski
poziom”, pokazać, że Kenia posiada też normalne dla Europy
przybytki handlu, a nie tylko zapyziałe (dla nas egzotyczne, czy
jednak aż tak bardzo?) bazary i targi na prowincji. Obawialiśmy się
sytuacji, z którą zetknęliśmy się niedawno w Wietnamie. Tam
również zaszliśmy do podobnej galerii, chcąc zrobić normalne
zakupy. Ludzi spotkaliśmy mnóstwo, strzelali sobie zdjęcia, ale
mało kto cokolwiek kupował. A jeśli już, to jakieś drobiazgi i
zaraz fotki z firmową reklamówką trafiały na facebooka! Powód
wyjaśnił się niemal natychmiast. Ceny niebotyczne, przynajmniej
dwa razy wyższe niż w normalnych sklepach ulicznych. W Nairobi jest
jednak inaczej, bardziej normalnie. Ceny w hipermarkecie okazały się
umiarkowane i niższe niż w innych miejscach (oczywiście, tylko na
towary lokalne, ale też o miejscowe alkohole, kawę i piwo nam
chodziło|).
Transport
publiczny w Nairobi opiera się na busikach, te jednak jeżdżą
zwykle jak i kiedy chcą, uchodzą też za niebezpieczne z uwagi na
częste kradzieże. Dla białego turysty naturalnym sposobem
poruszania się po mieście pozostaje samochód, najczęściej
taksówka. Nie ma wyjścia, trzeba dostosować się do sposobu życia
wspomnianych elit. Jako biała małpa przybysz i tak nie wtopi się w
otoczenie. Nam taksówka okazała się niepotrzebna. Zippy,
właścicielka biura Australken, niespodziewanie oczekiwała w hotelu
(dokąd mieli nas na koniec podwieźć Policarp i John), wypytała o
wrażenia, czy wszystko było ok, wręczyła upominki, a na koniec
oddała do naszej dyspozycji na pół następnego dnia bus z nowym
kierowcą oraz Johnem, tym razem w roli przewodnika. Policzyła za tę
usługę 20 USD, co nie jest ceną wygórowaną i nie musieliśmy
martwić się o transport.
To
ostatnie było ważne o tyle, że nasz pociąg do Mombasy odchodził
o 14.30, nowy terminal usytuowano poza miastem, w Nairobi spotyka się
bardzo często korki, a my musieliśmy zdążyć. Bilety kupiła nam
wcześniej Zippy. Z Polski, przez internet, jest to utrudnione,
należy bowiem założyć uprzednio specjalne konto płatnicze i
przelać pewne środki, na co nie mieliśmy ochoty. A bilety trzeba nabyć ze sporym wyprzedzeniem, ruch jest bowiem spory. Przejazd pierwszą klasą kosztuje 30 USD i w naszym wagonie nie było ani jednego wolnego miejsca. Powinno nas coś
tknąć już w chwili, gdy Zippy poprosiła w celu nabycia biletów o
skany paszportów. Drugie ostrzeżenie to wiadomość, że kolej tę
zbudowali i eksploatują Chińczycy (ukończona w 2017 r.). A już
trzeci alert to porada, żebyśmy koniecznie stawili się
przynajmniej na godzinę przed odjazdem pociągu. Po niedawnych
doświadczeniach chińskich, czerwone światełko alarmu powinno
zapalić się natychmiast! Nie zapaliło się jednak. Cóż, nie mamy
aż takich doświadczeń kolonialnych. W końcu przyjechaliśmy do
Kenii, a nie do Chin, to inny kraj, inny kontynent. Nic bardziej
mylnego, jak miało się okazać.
Tu dodam, że wspomniana "chińska" linia kolejowa Nairobi-Mombasa zstąpiła starszą, brytyjską, z przełomu XIX/XX w. Tory obydwu przebiegają obok siebie, brytyjskie o węższym rozstawie. Jeszcze niedawno na tej trasie kursował specjalny pociąg sypialny o nazwie "Lunatic Express", utrzymany w starym, dobrym, kolonialnym stylu. Z tradycyjnym wyposażeniem wagonów, klasyczną restauracją, stewardami ścielącymi posłania oraz kelnerami w białych uniformach. Z powodu złego stanu torów przejazd zajmował 18 godzin i pociąg poruszał się z prędkością ok 20-30 km./h, co umożliwiało przyglądanie się życiu mijanych wiosek i osiedli. Najlepiej z okien wagonu restauracyjnego, sącząc drinka! Oczywiscie, zamierzaliśmy skorzystać. Na necie znajduje się film/relacja z takiej podróży, odbytej przez polską parę na przełomie 2016/2017 r. Na zamieszczonym w internecie rozkładzie jazdy tego akurat połączenia żadną miarą nie dało się jednak znaleźć. Po dalszych poszukiwaniach dowiedzieliśmy się w końcu, że niestety, niestety... Po oddaniu do użytku nowej linii, Lunatic Express przestał kursować w kwietniu 2017 r. Co za pech, na ten pociąg jednak się spóźniliśmy. Likwidację starego połączenia i wprowadzenie nowych władze ogłosiły jako olbrzymi sukces oraz dowód dynamicznego rozwoju kraju. Ale Lunatic Express mógł przecież pozostać jako atrakcja turystyczna. Coż z tego, że na podróż należało poświęcić całą noc z solidnym okładem, a teraz trwa ona pięć godzin? Taki nijaki, bezosobowy pociąg można mieć wszędzie
John
i jego towarzysz dostarczyli nas na czas, nawet z dużym zapasem, bo
akurat ominęły nas korki. Trafiliśmy do pseudopoczekalni,
czyli długiego na ok. 100 m. namiotu, dalszą drogę blokowały
straże i stanowiska do prześwietlania bagażu. Strażnicy
wyjaśnili, że jeszcze przez około godzinę nie wpuszczają, kazali
złożyć bagaże na specjalnej rampie i czekać. Pozwolili przejść
tylko Johnowi, który poszedł na stację wydrukować bilety (do tej
chwili mieliśmy jedynie potwierdzenia zakupu, dokładnie jak w
Chinach). Gdy już te bilety trafiły do naszych rąk, pożegnaliśmy
się serdecznie z naszymi opiekunami, ostatecznie była sobota, a
John jeździł z nami od tygodnia. Miał prawo spieszyć się do
domu. Cóż jednak począć z wolnym czasem? No nic, zdegustujemy specjalne i trudne do znalezienia w małych sklepach piwa
kenijskie, które nabyliśmy we wspomnianej galerii handlowej.
Spisywałem właśnie w notatkach wrażenia z degustacji pierwszej
pary butelek, gdy podeszła jedna ze strażniczek i poradziła nam
(zresztą życzliwie i uprzejmie), że jeżeli mamy jeszcze jakiś
alkohol, to lepiej wypijmy go tu i teraz. Wprawdzie nie wolno, ale
przymknie oko. Bo do pociągu żadnych napojów procentowych wnosić
nie wolno! Grom z jasnego nieba! Gorzej niż w Chinach, tam reagowali
tylko na wódkę o mocy większej niż 67 %, a tutaj nawet piwa?
-
Tak, piwa też nie wolno – potwierdziła strażniczka.
Cholera,
a my mamy jeszcze po dwie butelki na głowę do wypróbowania
(zamierzaliśmy w pociągu właśnie), osiem puszek Tuskera oraz...
sześć butelek kenijskiego rumu! Przecież żadną miarą nie
wypijemy tego w ciągu godziny! Na początek, żeby uspokoić nerwy,
dokończyłem testowanie wspomnianych dwóch specjalnych gatunków z
niewielkiego browaru z okolic miasta Naivasha. Tych na pewno nie
oddam, ani nie pozwolę zmarnować! Po tym małym maratonie Ada miała
już dosyć. A tu jeszcze osiem puszek Tuskera i rum! Tuskerem
poczęstowałem młodych Amerykanów, którzy akurat pojawili się w
kolejce do pociągu. Dziewczyna stwierdziła, że nie pije, ale
chłopak przyjął z przyjemnością. Było w końcu gorąco. Okazało
się, że są w podróży poślubnej, z San Francisco. Kawał świata,
jeszcze dalej od domu niż my. Ale teraz ja też miałem już dosyć,
a Amerykanie to ogólnie słabe głowy. Zostało sześć puszek i 20
min. Cóż robić, okazałem się tym, który "rozdaje chleb ludowi".
Czyli, okazując nadzwyczajną wedle kenijskich standardów hojność
(postawienie piwa to gest bardzo hojny) ofiarowałem ten nieszczęsny sześciopak sprzedawcom gazet i innym takim, kręcącym się na parkingu
przed dworcem. Puszki rozeszły się błyskawicznie, przy zapewnieniach, że
ludzie z Polski są „great” i bardziej niż OK. Upewniłem się
jeszcze, że wiedzą o jaki kraj chodzi, posługując się
wypróbowanym już uprzednio w Kenii sposobem. - No Holland, Poland! No Aaron
Roben - Robert Lewandowsky! Podziałało, przynajmniej tyle. Dwie
butelki rumu udało się przelać do opakowań pet po wodzie, ale co
zresztą? Trudno, zobaczymy. Ada nie traciła nadziei.
I
miała rację, dziewczyna! Ale wszystko po kolei, jak to na stacji
kolejowej przystoi! Gdy nadeszła pora kontroli pasażerów i bagażu, przeżyliśmy mały szok.
-
Postawić bagaże na rampie i odsunąć się pod ścianę!
Rozkazy
wydawano wprawdzie uprzejmie, ale w sposób bezdyskusyjny. Po chwili
pojawiły się uzbrojone w broń długą i automatyczną patrole z
psami. Czegoś takiego nie było nawet w Chinach! Zwierzaki
obwąchiwały bagaże. Szukały materiałów wybuchowych, czy też
narkotyków? Może jednego i drugiego. Niczego nie znalazły i
pozwolono nam „opuścić ręce oraz odejść od ściany”. Czy za
chwilę zaprowadzą nas może pod prysznice? Nie ośmieliliśmy się
robić zdjęć tego całego cyrku, żeby nie denerwować
funkcjonariuszy. W końcu liczyliśmy na ich życzliwość. Jak było
do przewidzenia, skanery bez problemu wykryły butelki z rumem.
Kazali wypakować. I tutaj do akcji ruszyła Ada. W Chinach nie
miałaby żadnych szans. Tam, gdy „państwo”coś nakaże, wyda
jakiś przepis, to tak, jak gdyby przemówili wszyscy bogowie
wszystkich religii we własnych osobach razem wzięci, jednym głosem
w dodatku. O żadnej dyskusji nie ma mowy. Ale tutaj jest jednak
Kenia, tymczasem zaledwie chińska półkolonia kolejowa. Nie zdołali
aż tak wytresować personelu. I całe szczęście. Tutaj zawsze
można pogadać. W dodatku, jak usłyszą z ust białego, że Kenia
jest pięknym krajem i wiele rzeczy ma „jak w Europie, albo lepiej”,
to dosłownie rozpływają się w zachwycie. To miód na ich
zadawnione kompleksy (mamy to samo, czyż nie, więc nie oceniajmy
zbyt surowo). Ada sterowała w tym właśnie kierunku i oto pierwszy
sukces.
- Po
co ci tyle alkoholu? W pociągu nie wolno pić. Potem wielu pasażerów
się awanturuje.
- Przecież nie wypijemy czterech butelek rumu, to
dla przyjaciół w Polce, żeby też mogli spróbować, jaki dobry
macie w Kenii rum. [To nawet prawda, jest całkiem niezły].
Podróżowaliśmy tu przez tydzień na własną rękę, z kenijskim
biurem. Było wspaniale. I poprosiliśmy naszego przewodnika, żeby
na koniec zawiózł nas do sklepu i wybrał jakiś dobry alkohol dla
przyjaciół. A w Mombasie to już tylko kilka dni w hotelu będziemy
siedzieć i tam nic nie kupimy.
- Ach
tak. Hmm... Wiesz co, spiszemy protokół, przechowamy ten rum i
odbierzesz go sobie, gdy będziesz wracała.
- Ale
ja nie wracam już do Nairobi. Przyjechaliśmy tu z Mombasy, przez
cały kraj samochodem, po drodze zwiedzaliśmy parki narodowe. Teraz
wracamy pociągiem, tam mamy hotel i za kilka dni samolot do Polski.
-
Acha... Poczekaj, pójdę po dowódcę.
I oto
po chwili, komendant podjął decyzję.
-
Pakuj to szybko do plecaka i chodź ze mną. Tam jest jeszcze jeden
skaning, to cię wyłapią. Ale ja cię przeprowadzę.
I
rzeczywiście, plecaka nikt się już nie czepiał. Ale oto nowy
kłopot. Skoro zabrakło rumu na pożarcie, zauważyli mój nóż!
Ten sam hiszpański nóż z Toledo, który sprawił tyle kłopotów w
Chinach. W związku z tym nie zabrałem go do Wietnamu, ale przecież
tutaj mamy Afrykę!
-
Masz tutaj nóż!
-
Tak, to ulubiony nóż mojego męża. Przywiózł z Polski, kupił w
Hiszpanii. Do obierania owoców. Przecież chcieliśmy spróbować
owoców z targu, bo u nas takich dobrych nigdzie nie kupimy. [To
również szczera prawda]
-
Chodź, musisz wyjaśnić to u kierowniczki zmiany.
I tak
zaprowadził Adę do biura szefowej. Gdy ta spojrzała na groźne
narzędzie, dowódca zadał determinacji tej damy prawdziwy cios w
plecy.
-
Hej, powiedz, jak podobało ci się w Kenii. Było wspaniale, prawda?
-
Tak, to najciekawszy i najpiękniejszy kraj jaki kiedykolwiek
odwiedziliśmy.
Potem
należało już tylko powtórzyć historię o kenijskim biurze
podroż, safari, obieraniu owoców oraz przywiązaniu męża do
hiszpańskiego, pamiątkowego noża.
- No
dobrze – zadecydowała szefowa. - Bardzo starannie zapakowała nóż
w gazetę i obwiązała ze wszystkich stron taśmą samoprzylepną. -
Jedź już, tylko nie wyjmuj tego w pociągu ani na stacji.
Takim
to sposobem Ada uratowała zarówno rum, jak i nóż.
-
Piwo też by przepuścili – podsumowała. - Niepotrzebnie się
pospieszyłeś. To jednak jeszcze nie Chiny!
Moja
rola podczas tej epopei sprowadzała się do przytargania reszty
bagaży oraz do dyskretnego przygotowania i wręczenia (pod pretekstem
pożegnalnego uścisku dłoni) drobnych napiwków dla życzliwych strażników. Dyskretnego, bo przecież hall dworca mógł pozostawać
pod nadzorem kamer. Przynajmniej to udało mi się uczynić w sposób
tak udatny, że nawet moja Pani się nie zorientowała.
Zwierzęta najładniejsze są żywe.
OdpowiedzUsuńW sumie racja, taki kotek żywy u stóp też miły. I sam się wyczyści.
Usuń