|
Vinpearl - do parku rozrywki docieramy kolejką linową nad zatoką. Zabawa z wietnamskim rozmachem :D
|
Nha
Trang to miasto przemysłowe, a zarazem nadmorski kurort wypoczynkowy
nad Morzem Południowochińskim w południowym Wietnamie, liczący
ok. 370 tys. mieszkańców. Główna atrakcja przyciągająca
turystów to gorące źródła oraz możliwość zażycia
leczniczo-relaksacyjnych kąpieli błotnych. Zmęczeni już nieco
zimowym, chociaż słonecznym chłodem Wietnamu Północnego oraz
deszczami Wietnamu Środkowego, byliśmy zdecydowani zatrzymać się
tutaj na kilka dni dla odpoczynku. Wabiły też długie, piaszczyste
plaże, pobliskie tropikalne wyspy oraz rafa koralowa. Nadto
nadchodziła Noc Sylwestrowa, a nadmorski, tropikalny kurort wydawał
się dobrym miejscem do świętowania nadejścia nowego, 2018 r.
Niektóre z tych atrakcji okazały się godne polecenia, inne
kompletnie zawiodły. Ale po kolei.
Do
miasta przybyliśmy nocnym autobusem sypialnym z Hoi An. Hotel
znaleźliśmy, jak niemal zawsze w Wietnamie, bez problemów: 10 USD
za pokój. Wypadło też pożegnać się na dobre z sympatycznymi
Bawarczykami, z którymi od ponad tygodnia nasze ścieżki
nieustannie się krzyżowały. W Nha Trang mieli tylko przesiadkę i
po kilku godzinach pojechali dalej, do położonego jeszcze bardziej
na południe kurortu Mui Ne. Też się tam wybieraliśmy, ale dopiero
za kilka dni, a po drodze chcieliśmy jeszcze zajechać do górskiej,
urokliwej miejscowości Da Lat. Ale oni trochę się już spieszyli,
my mieliśmy więcej czasu.
Tancerki przed świątynią Po Ngar.
Na
początek organizujemy zwiedzanie na następny dzień. Całodniowy
rejs łódką na „tropikalną plażę” na pobliskiej wyspie (1
mln. dongów za dwie osoby) oraz nurkowanie na rafie koralowej (to
dla Ady, kolejny 1 mln. dongów). W sumie ok. 90 USD za całość. W
sam raz plan na Nowy Rok.
|
Hinduistyczna świątynia Po Ngar. |
|
Wybudowana przez Czamów. |
|
Charakterystyczne bryły budowli przypominają te z My Son. |
|
Buddyjska świątynia Long Son. |
|
Charakterystyczne wschodnioazjatyckie smoki. |
|
Posąg leżącego Buddy ze znakiem słońca na stopach. |
|
Znów te znaki słońca :D |
|
Świątynia w kształcie Buddy na kwiecie lotosu. |
|
Wnętrze świątyni. |
|
Przed wejściem do świątyni. |
|
Buddyjski cmentarz. |
|
Katolicka twierdza :D (katedra) |
Tymczasem w Starym Roku załatwiamy
obowiązkowy „program artystyczny”, czyli zwiedzanie miasta,
lokalnych świątyń i innych atrakcji. Te świątynie to
hinduistyczna pagoda Po Ngar, wzniesiona w IX-XIII w. przez Czamów
(lud podbity później i wchłonięty przez Wietnamczyków z północy)
oraz buddyjska pagoda Long Son, znacznie młodsza – z XIX w. Po
Ngar to symbol miasta, poświęcona została patronce Nha Trang, bogini
Po Ingo Ngar, jednemu wcieleń żony Sziwy. Ulokowano ją na wzgórzu
z którego rozciąga się ładny widok na samo miasto, ujście
rzeki Song Cai oraz morze. Cztery wieże świątyni też robią spore
wrażenie. Long Son to z kolei spacer po 150 stopniach obok wielkiego
posągu leżącego Buddy. Na szczycie wzgórza, obok kolejnej,
gigantycznej statuy, ulokowano buddyjski cmentarz. Przybrał on
postać długich ścian, w których można zamurować urnę z
prochami przodka. Miejsca należy rezerwować z dużym wyprzedzeniem,
przecież każdy wierny chce spocząć w „uświęconej ziemi”. Na
dolnym dziedzińcu mnisi prowadzą restaurację wegetariańską.
Jedzenie całkiem smaczne, do tego bardzo dobre, świeżo wyciskane
soki (zwłaszcza, gdy wzbogacić je dyskretnie czymś mocniejszym). Oprócz świątyń odwiedzamy atrakcję przyrodniczą Nha Trang, czyli grupę skalną Hon Chong
na wybrzeżu, rozdzielającą ciągnącą się kilometrami piaszczystą plażę. Ulokowano tam przy okazji niewielką pagodę buddyjską, ale to miejsce przyciąga głównie młodych, w tym
pary nowożeńców. Przyjeżdżają, by zrobić zdjęcia ślubne.
Trzeba tylko uważać, bo kamienie dość ostre i niekiedy mokre. I
jak tu stąpać wdzięcznie w delikatnych pantofelkach? Na koniec
katolicka katedra Chrystusa Króla z pierwszej połowy XX w. Budowla
we francuskim stylu neogotyckim. I tu ciekawostka, o ile do
poprzednich świątyń hinduistycznych czy buddyjskich wpuszczono nas
bez trudu (po opłaceniu niezbyt drogich biletów), o tyle Matka
Kościół w Nha Trang okazała się prawdziwą „oblężoną
twierdzą”, broniącą się przed turystami niczym krzyżowcy przed
Saracenami. Wstęp niby wolny, ale nigdy nie wtedy, gdy akurat tam
zachodziliśmy. W ciągu trzech dni zawsze odbywały się wówczas msze, albo pora nie ta, itd., itp. Gmach obstawiony porządkowymi w
służbie Kościoła, którzy strzegli dostępu niczym Archaniołowie
z ognistymi mieczami (wyposażeni w wydające przenikliwy dźwięk
gwizdki). Turystom wstęp wzbroniony! A wszystkich innych, tzn
miejscowych, wpuszczali bez problemu, zakochanych, biegające dookoła
dzieci, studentów Akademii Sztuk Pięknych wykonujących szkice itp.
W końcu, trzeciego dnia, w drodze powrotnej z gorących źródeł,
gdy była to już ostatnia szansa, wtargnęliśmy na wzgórze
katedralne pomimo oporu! Ścigani wspomnianymi gwizdkami Rycerzy
Kościoła oraz ich gwałtownymi tyradami w różnych językach.
Ponieważ jednak nie znalazł się wśród nich język polski (a oni
sami nie należeli do funkcjonariuszy państwowych – wtedy to
zupełnie inna sprawa), zignorowaliśmy ich gniewne protesty po
rzuceniu na odczepnego (po angielsku), że to dobrze, iż trwają
przygotowania do mszy (nieustające zresztą), bo jako
Polacy właśnie na mszę przyszliśmy! Sama katedra to w sumie nic specjalnego, ale rozdrażnił nas ten długotrwały
opór. Jak to zwykle w przypadku wojsk oblężniczych.
|
Grupa skalna Hon Chong na wybrzeżu Morza Południowochińskiego w Nha Trang.
|
|
Inne ujęcie grupy skalnej.
|
|
Nowożeńcy podczas ślubnych zdjęć. |
|
Nowożeńcy w tradycyjnych wietnamskich strojach ślubnych w kolorze czerwonym.
|
|
Jako, że mamy 31 grudnia, akcent bożonarodzeniowy :D
|
|
Jaki silny jestem :D |
Kilka
słów o komunikacji miejskiej. Jest ona w Nha Trang dość dobrze
rozwinięta, jeździ sporo autobusów, ale uzyskanie rozeznania w ich
trasach okazuje się bardzo trudne. Na przystankach brakuje map i
schematów, w necie także żadnych informacji nie zamieszczono
(inaczej niż w Hanoi czy Sajgonie, ale to jednak prowincja). Można
odnieść wrażenie, że wszystko urządzono celowo w taki sposób,
by przybysz musiał skorzystać z jednej z licznych taksówek. Nie są
one wprawdzie bardzo drogie, ale taka sytuacja jednak irytuje.
Dopiero drugiego dnia udało nam się wypytać zaprzyjaźnioną już
obsługę pewnej knajpy i dowiedzieliśmy się, że najprzydatniejszy
dla turysty jest autobus linii nr 4. Wiedzie ona od stacji kolejki
linowej do parku Vinpearl (o którym dalej) i pobliskiego portu
turystycznego, poprzez nabrzeżną promenadę i strefę hotelową, do świątyni Po Ngar, skał Hon Chong i wreszcie w okolice resortów z
kąpielami błotnymi (chociaż pod same ciepłe źródła już nie
dociera). Minus jednak taki, że ostatnie kursy odchodzą o godz.
19.00. Tak, w Wietnamie to już pora iść spać!
Przekonaliśmy
się o tym podczas obchodów Nowego Roku. Na plaży ustawiono
estradę, muzyka, koncert, światła, ciepła noc, mnóstwo młodych
ludzi, którzy zjechali na skuterach. Dookoła czynne wszystkie
knajpy. I nagle, tak po 23.00, gdy w Europie zabawa noworoczna
dopiero się rozkręca, tutaj zaczynają wszystko zwijać! Z trudem
dotrwali jeszcze do północy, trochę fajerwerków i dziesięć
minut później rozjeżdżają się do domów! Ale Nowy Rok to dzień
pracy. To zresztą nie jest święto tradycyjne, tylko przyniesione
przez Europejczyków. Wietnamski Nowy Rok, liczony według kalendarza
księżycowego, przypada w innym terminie (przełom stycznia/lutego,
data jest zmienna), może wtedy świętują bardziej poważnie?
|
Kolacja sylwestrowa. Tutaj krokodyl. |
|
Menu |
|
A tutaj ostrygi. |
|
Na dobrą zabawę po szybko zakończonej imprezie sylwestrowej :D |
|
Niemrawe przywitanie Nowego Roku 2018 |
Tak
czy inaczej, Nowy Rok, 1 stycznia 2018, okazał się dla mnie
niezapomniany. Zaczęło się niewinnie, od zamówionej wycieczki na
koralowe wyspy. O tych wyspach i o tych wycieczkach pisano różnie.
My musimy się, niestety, przyłączyć do opinii negatywnych.
Olbrzymie tłumy, trzeba było dosłownie przepychać się w tłoku,
jazgot, hałas, dookoła pełno śmieci. Kiepski lunch z owoców
morza (nie najlepszych, jak mogliśmy potem porównać). Plaża, na
którą w końcu nas dowieziono, też na kolana nie rzucała: kamienista, wąska, w dodatku zanieczyszczona przez silniki licznych motorówek. Nurkowanie, na które wybrała się Ada,
również bardzo kiepskie. Zanurzali się nie z łodzi tylko z
pomostu, widoczność słaba, rafa bardzo zniszczona. Kilku innych
entuzjastów tego sportu z różnych stron świata, którzy dali się
nabrać w podobny sposób jak moja Pani (współtowarzysze
wycieczki), także podzielało tę opinię. Jedyna atrakcja całej
wyprawy to przejazd szybką łodzią motorową po zatoce.
|
W drodze na koralowe wyspy. |
|
Rozczarowany turysta z kokosem na kamienistej plaży :D |
|
Pod wodą też słabo. Może nie ta pora roku... |
|
...ale porównia choćby z Egiptem rafy wietnamskie nie wytrzymują, a i tłok jak na Marszałkowskiej :( W każdym razie nurkowania z Viet Asian Nha Trang nie polecam. |
Skończyliśmy
tę zabawę ok. 16.00 i odmeldowaliśmy się w porcie, zamierzając
przejechać się imponującą kolejką gondolową poprowadzoną ponad
wodami zatoki. Nie dokonaliśmy wcześniej „zwiadu” i tak,
niechcący, trafiliśmy nieświadomi do Vinperal, otwartego kilka
lat wcześniej parku rozrywki. Ulokowany na wyspie Vung Ngan,
połączony został ze stałym lądem tęże kilkukilometrową kolejką
gondolową. Stacja początkowa znajduje się w pobliżu portu.
Możecie wierzyć lub nie, ale sądziliśmy, że odbędziemy tylko
przejażdżkę widokową. Zaskoczyła nas trochę cena: 700 k. dongów
(ok. 30 USD) od osoby. Jak na Wietnam, to kwota zaporowa. Ale
podobnie liczono sobie za wjazd na szczyt Fansipan w Sa Pa, a ta
tutejsza kolejka naprawdę robiła wrażenie. Tymczasem okazało się,
że jedziemy do gigantycznego parku rozrywki! Czego tam nie ma!
Baśniowe zamki, rollercoastery, wesołe miasteczka, oceanarium,
kilka wybiegów dla zwierząt inscenizujących warunki w różnych
strefach klimatycznych, ptaszarnia, motylarnia, kino 4D, olbrzymie
koło widokowe, aquaparki, plaże, baseny! I wiele innych jeszcze
rzeczy. I to wszystko wliczone w cenę biletu! Każdy, kto zapłaci
za wejście na teren parku Vinpearl ma prawo bez ograniczeń
korzystać ze wszystkich jego atrakcji! Tylko jedzenie i napoje w
bufetach oraz restauracjach osobno płatne. A teren olbrzymi. Można
tam spokojnie spędzić cały dzień i na pewno nikt się nie znudzi.
A my, idioci, przyjechaliśmy na trzy godziny przed zamknięciem.
Ruszamy więc biegiem do kolejnych miejsc. Na szczęście, gości w
sumie niewielu, głównie zagraniczni turyści rosyjscy i chińscy.
Na początek dwa robiące wrażenie rollercoastery. Serce mam w
gardle po pierwszym przejeździe, oczy zamknięte, kurczowo trzymam
się drążków zabezpieczających. A mojej Pani mało.
-
Jeszcze raz! - woła, a raczej rozkazuje.
I
wtedy ujrzałem coś, co zmroziło mi krew w żyłach – „diabelski
młot na czarownice”. Potworne, przerażające urządzenie,
przejażdżka na którym równa jest, moim zdaniem, wyrokowi śmierci!
Co gorsza, dostrzegłem równocześnie znajomy błysk w oku mojej
Królowej i Bogini.
-
Błagam, moja Pani. Tylko nie tam - wyjęczałem rozpaczliwie. -
Wszędzie, tylko nie tam, mam lęk wysokości!
-
Dobrze, teraz szkoda czasu. Biegniemy dalej, do ptaszarni i
oceanarium!
Odetchnąłem
z ulgą. Może się upiecze? Ale wszystkie pozostałe atrakcje
zwiedzałem z duszą na ramieniu, ciągle mając przed oczyma widok
tego „młota”, niczym szafotu. I nie pomyliłem się! Gdy już
zwiedziliśmy co się dało, gdy z powodu zapadającego powoli zmroku
zamknięto wybiegi dla zwierząt, nadszedł czas śmiertelnej próby.
Moja Pani postanowiła, że za wszystkie popełnione przewiny zostanę
zawieszony głową w dół! Bezlitośnie odrzuciła żałosne próby
błagania o łaskę i zdecydowanym krokiem zawiodła na miejsce
kaźni. Złożyliśmy w przechowalni okulary i plecak. Ustawiliśmy
się w krótkiej kolejce, bo niewielu było chętnych do takiej
jazdy. Przyznam, na chwałę Królowej, że w ostatniej chwili
zmiękła. Może ulitowała się, widząc moją zieloną ze strachu twarz.
-
Jeśli chcesz, to możesz zostać. Pojadę sama, a ty poczekasz na
mnie na dole.
Ale
teraz nie mogłem się już wycofać, honor sługi nie pozwalał.
-
Nie, pojadę z tobą, piękna i okrutna Pani.
Wstąpiliśmy
więc na podest szafotu, zajęliśmy swoje miejsca. „Kat”, czyli
pracownik Vinpearl, starannie „zakuł nas w łańcuchy”, tzn.
założył i zatrzasnął bariery zabezpieczające. Bardzo solidne,
delikwent w żaden sposób nie zdoła ich samodzielnie otworzyć.
Zostałem więc uwięziony i nie było już odwrotu. To oczekiwanie
okazało się największą torturą. Dygocząc ze strachu
zastanawiałem się, co dalej. Tymczasem „kat” skuwał kilku
pozostałych skazańców. Trwało to długo, musiał się bowiem
starannie upewnić co do siły kajdan (czyli prawidłowego zapięcia
zabezpieczeń). Potem niespiesznie podszedł do konsoli sterującej,
chwilę pogrzebał wśród przełączników i nacisnął guzik.
„Diabelski młot” ruszył. Co tam się działo, opisać z
wewnątrz nie sposób. Niby pasażerowie rozumieją, że nic nie
powinno się stać, wszystko obliczone, zabezpieczone, tysiące razy
testowane... Ale błędnik wie swoje i wysyła rozpaczliwe sygnały
do mózgu. A tutaj przejmuje je najbardziej prymitywna część
umysłu. Ratuj się kto może, wisisz głową w dół! Chwytam się
kurczowo drążków mojego wiezienia, zamykam oczy. Ale nic nie mogę
zrobić, jestem bezsilny, zdany na łaskę tego potwornego
urządzenia, błędnika oraz oszalałego z przerażenia id. Czuję,
że lecę w dół, obracany pod najdziwniejszymi kątami. Ile to
trwało, nie wiem. Dla mnie wieczność. Wreszcie przybieram bardziej
normalną pozycję, „młot” przekroczył półmetek programu,
powoli opuszcza swoje ofiary. Jesteśmy na dole! Nie ulękłem się
tej próby i żyję! Uff! I gdy tak czekam na uwolnienie, czuję ze
zgrozą, że urządzenie rozpoczyna drugą turę! Tak podstępnie
ułożono program! Dać złudzenie końca tortury i wykonać powtórny
obrót. Rozlegają się okrzyki przerażenia. Teraz już wszyscy
dokładnie wiedzą, co ich czeka. Powtórna droga przez koszmar! Ale
wszystko ma kiedyś swój koniec na tym świecie. Ta potworna
przejażdżka również. Uwolniony, ledwie trzymając się na nogach,
nie protestuję nawet, gdy moja bezlitosna Pani decyduje, że
zaliczymy jeszcze trzy urządzenia tego „wesołego miasteczka”.
Urządzenia, których jeszcze nie zakosztowaliśmy. Jakieś symulacje
upadku z wysokości, sztormu na morzu oraz karuzela samolotowa. A
przecież przyrzekła, że z tych już zrezygnuje, jeżeli przejadę
się na „młocie”! Złamała królewską obietnicę, ale zachęca w zamian czułymi słowy. Jedno i drugie, jak to Kobieta. Co prawda,
teraz nic nie może okazać się gorsze od tamtej piekielnej
przejażdżki. I rzeczywiście. Kolejne przyrządy nie robią już takiego wrażenia. Wreszcie wracamy, suniemy gondolką ponad
spowitymi mrokiem wodami cieśniny. Uszedłem z życiem, nadal
jaskrawo oświetlone piekło Vinperal pozostaje szczęśliwie za
plecami... Ostatni autobus linii nr 4 dawno już odjechał, ale co
tam, bierzemy taksówkę.
A tak
na poważnie (chociaż moje przeżycia zostały tu opisane jak
najbardziej serio), to po raz kolejny przekonaliśmy się, że gdy w
Wietnamie jakaś atrakcja turystyczna kosztuje naprawdę drogo, czyli
w tutejszych realiach ok. 30 USD, to przygotowano ją na bardzo
wysokim, światowym poziomie. Wizyta w Vinpearl (najlepiej
całodniowa) to obowiązkowy punkt programu podczas pobytu w Nha
Trang, zwłaszcza dla rodzin z dziećmi. Najlepiej wybrać się tam zamiast
bezsensownej wycieczki na tzw. „koralowe wyspy”.
Młot na czarownice :D
Tańczące fontanny na zakończenie dnia w Vinpearl.
I
wreszcie luksus odpoczynku. Po morderczych przeżyciach poprzedniego
dnia, po wykonaniu na mnie wyroku zawieszenia głową w dół, moja
Pani decyduje się zabrać swego sługę do pałacu i łaźni z
kąpielami błotnymi! Jak już pisałem, Nha Trang słynie z gorących
źródeł oraz wspomnianych kąpieli błotnych. Oferuje je kilka
resortów usytuowanych na północno-zachodnich przedmieściach.
Wszystkie mają dobre, podobne w sumie opinie. Ceny również.
Decydujemy się odpocząć w
I Resort Spa. To wyprawa na cały
dzień. Nie ma tam dobrej komunikacji miejskiej, bo i po co? Dla
turystów? Wolne żarty, niech biorą taksówkę. Resorty oferują w
teorii tani lub bezpłatny przewóz swoich klientów z miasta oraz rejonu hotelowego, ale organizacja tych przejazdów pozostawia bardzo
wiele do życzenia i lepiej na nie nie liczyć. Autobusem linii nr 4
można dojechać w pobliże dzielnicy resortów, ale tam też trzeba
raczej potem wziąć taksówkę. Czyli, dla oszczędności czasu
najlepiej od razu ruszyć taxi. Kurs z centrum to ok 120 k. dongów
(5 USD). Resorty oferują różne programy odwiedzin, w zależności
od czasu pobytu, liczebności grupy (od czterech osób są zniżki),
ilości kąpieli oraz tego, czy wykupimy bilet jednorazowy, czy karnet
kilkudniowy. Można też wynająć po prostu pokój i nie wychodzić
z tego hotelu. Decydujemy się na wersję dla nas optymalną:
całodniowy pobyt z dwiema kąpielami (jedna błotna, druga w ziołach
leczniczych) z wliczonym lunchem (okazał się bardzo przyzwoity).
Wychodzi to po 450 k. dongów (ok 20 USD) na osobę. I znowu przyznać
trzeba, że nie zawiedliśmy się. Dzień okazał się bardzo
przyjemny, czy to w błocie, czy to pod palmą, czy to na basenie,
czy to zażywając biczy wodnych, czy to w restauracji podczas
lunchu. Wśród gości głównie Rosjanie i Chińczycy, którzy
zdominowali zresztą turystykę w Nha Trang i przyjeżdżają tu na
dłuższe pobyty. Ostrzegano przed ich hałaśliwością, zwłaszcza
w wykonaniu dzieci. Ale nie było tak źle. Jak zwykle, warto zabrać
ze sobą mały zapas piwa (bo w bufecie przedrażają złoty trunek
niemiłosiernie) oraz czegoś mocniejszego (bo serwują bardzo dobre,
świeżo wyciskane soki). Tak, w takich pałacach to ja mogę mojej
Pani towarzyszyć!
|
Skromna przekąska po szaleństwach I-Resortu: tradycyjna zupa pho. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz