|
Birmańska herbatka na szlaku trekkingu. |
Kalaw
to niewielka miejscowość w środkowej Birmie, która zdobyła sławę
dzięki turystyce. Prawdę mówiąc, w samym miasteczku wielu
atrakcji nie znajdziemy. Składa się ono głównie z hoteli i knajp,
przyznać jednak trzeba, że dba się tam w miarę o porządek i nie
spotykamy zwałów śmieci podobnych tym w Rangunie czy w Mandalay.
Budynki, chociaż skromniejsze, również prezentują się czyściej
i przyjemniej. Ustają też w Kalaw obezwładniające upały, obecne
w Rangunie czy w Bago, a których powiewy trafiają się jeszcze w
Naypiydaw, widmowej stolicy. W Kalaw temperatury bywają
przyjemniejsze, nocami potrafi wręcz przymrozić chłodem.
Skąd
jednak turystyczna sława Kalaw, skoro samo w sobie miasteczko wiele
do zaoferowania nie posiada? Otóż zdołało ono wypromować się
jako punkt startu pieszych wycieczek trekkingowych, których trasy
(różne) wiodą do oddalonego o ok. 40 km. jeziora Inle. A Inle (o
którym w kolejnym poście) to jeden ze sztandarowych symboli Birmy,
miejsce, które koniecznie trzeba odwiedzić. A ponieważ spragnione
egzotyki mieszczuchy z Europy marzą o tym, by przespacerować się
po birmańskiej ziemi i przenocować w autentycznej wiosce, u
prawdziwej birmańskiej rodziny, dlaczego nie wykorzystać tych
pragnień i nie zaoferować im tych atrakcji właśnie w Kalaw, po
drodze do wspomnianego jeziora Inle?
Mieliśmy
już nie najlepsze doświadczenia z tego rodzaju trekkingami oraz
podobną egzotyką w Wietnamie, w okolicach Sa Pa. Tamtejsze
trekkingi również zachwalano na blogach jako „ósmy cud świata”
i największą atrakcję kraju. Ot, spojrzenie mieszczuchów właśnie.
Rzeczywistość okazała się nader siermiężna, zbliżonej egzotyki
oboje z Adą, wychowani na polskiej, socjalistycznej jeszcze wsi,
doświadczyliśmy w dzieciństwie (krówki, kurki, baranki i inne
zwierzątka, pola uprawne, łąki oraz sami wieśniacy), tylko
warunki sanitarne były jednak zdecydowanie lepsze (mimo wszystko).
Ostatecznie, tzw. trekking po wiejskich okolicach Sa Pa uważamy za
czas zmarnowany, o wiele ciekawsze są tam same góry, w
szczególności robiąca piorunujące wrażenie, najdłuższa obecnie
na świecie kolejka linowa na szczyt Fan Si Pan. Pomni tych
doświadczeń, sceptycznie podchodziliśmy do zachwytów nad
zwiedzaniem okolic Kalaw. Ale skoro to i tak po drodze nad jezioro
Inle, to ostatecznie, czemu nie?
Do
Kalaw przyjechaliśmy już po zmroku, po siedmiogodzinnej podróży z
Naypiydaw, gdy po rożnych perypetiach udało nam się kupić bilety
na ostatni tego dnia autobus. Pierwsze zadanie, to znalezienie
noclegu. Z tym poszło szybko. Już na przystanku Ada dokonała
bieżącej rezerwacji na bookingu, kierując się odległością
(nie dalej niż 10 min. marszu), ceną i opiniami. W Kalaw działa
kilkadziesiąt hoteli, z wolnymi pokojami nie ma więc problemu. Na
miejscu powitały nas w recepcji dwie sympatyczne dziewczyny,
szczerze zaskoczone i zadowolone, że klienci trafili się o tak już
późnej porze.
Porządnie
wyspani (poprzednia noc w autobusie i wysiadka czwartej rano, brr)
wyruszyliśmy w przedpołudniowym słoneczku „na miasto”, żeby
zarezerwować trekking. Grupy wychodzą wczesnym rankiem, czyli
trzeba zrobić to z jednodniowym wyprzedzeniem. Do wyboru mamy trzy
możliwe wyprawy, różniące się ceną oraz długością trwania:
1-dniową, 2-dniową oraz 3-dniową. Noclegi w birmańskich wsiach, u
rodzin. Zabieramy mały plecak z podstawowymi rzeczami, kremami z
filtrem oraz dużą ilość wody. Resztę bagaży lokalna agencja
obiera z kwatery i po zakończeniu wyprawy odstawia do hotelu
wskazanego nad jeziorem Inle, najczęściej w miejscowości
Nyaungshwe.
Biura
agencji organizujących trekkingi spotyka się w Kalaw na każdym
kroku, są ich dziesiątki. Ale wkrótce ujawnia się podstawowy
problem. Opłata pobierana jest od całej grupy, w stałej wysokości,
zależnej od długości wyprawy. Jeżeli, tak jak my, podróżujecie
w dwie osoby, to zapłacicie za całą grupę, chyba, że wcześniej
z kimś się dobierzecie, albo uda się wam przyłączyć do jakiejś
gotowej już ekipy. Po porannych wizytach w kilku agencjach
przekonaliśmy się, że owszem, przewodnik na następny dzień
znajdzie się bez problemu, ale tymczasem innych chętnych brak.
Czyli musielibyśmy zapłacić za dwudniowy trekking 140 USD, jak za
całą grupę. Może ktoś się jeszcze znajdzie, a może nie (w
końcu agencja nie ma w tym żadnego interesu, jeśli się temu
przyjrzeć, lepiej im wysłać dwie małe wycieczki, niż jedną
większą).
Poszliśmy
po rozum do głowy i postanowiliśmy poczekać do południa, wtedy
zjadą się nowi turyści i powinno pójść łatwiej. Cóż jednak
począć z tak pięknie rozpoczętym dniem? Kawa w knajpce (paskudna
zresztą, zdaniem Ady, która uwielbia ten napój, ale tylko w wersji
„piekielnej”) zajęła góra pół godziny. Odwiedziliśmy
następnie jedyną atrakcję Kalaw, pagodę Shwe Oo Min. Pochodzi ona
z XVIII w., a jej główna osobliwość to fakt, że urządzona
została w naturalnej jaskini. Wstęp, o dziwo, wolny dla wszystkich.
Przemierzaliśmy kolejne kawerny, przeciskając się do nich wąskimi
szczelinami. Wszędzie umieszczono dziesiątki, setki posągów Buddy
w najróżniejszych rozmiarach. Miejsce istotnie interesujące. To
chyba najciekawsza ze wszystkich jaskiniowych pagód, które
odwiedziliśmy w Birmie. I to niekoniecznie dlatego, ze pierwsza na
naszej trasie.
|
"Nadziemna" część pagody Shwe Oo Min |
|
Spacerujemy wśród buddyjskich "kapliczek". |
|
Towarzyszą nam pająki, birmańskie "babie lato". |
|
Podziemna część pagody Shwe Oo Min. |
|
Jedna z kawern. |
|
Prawda, ze piękna ta aureolka? |
Wizyta
w Shwe Oo Min, razem ze spacerem w obydwie strony z centrum osady,
zajęła około 1,30 h. Wzięliśmy jeszcze piwo w knajpie i tak
doczekaliśmy południa. Czas wziąć się do pracy i zarezerwować
wreszcie ten trekking. I tu dopisało nam szczęście. Trafiliśmy do
agencji „Ever Smile Trekking Service”, w centrum, przy głównej
ulicy przelotowej (lokalizację wskaże mapa Google). Prowadząca ją,
sympatyczna Birmanka w średnim wieku prezentuje zupełnie inne
podejście niż jej konkurenci i koledzy po fachu. - Tak, mam na
jutro grupę dwudniową albo trzydniową. Możecie się przyłączyć.
- Po krótkiej naradzie wybraliśmy wariant dwudniowy, koszt to 22
USD od osoby. Przeglądając mapy i proponowane trasy doszliśmy
bowiem do wniosku, że wycieczki trzydniowe krążą pierwszego dnia
wokół Kalaw i dopiero później ruszają w stronę jeziora Inle. Po
okolicach Kalaw to sami zorganizujemy sobie jeszcze tego dnia
wyprawę, najlepiej na motorach. Birmanka przyklasnęła temu
pomysłowi i wskazała nawet agencję wynajmu motocykli. Moglibyśmy
też ewentualnie pojechać do pagody Shwe U Min (tzw. Golden Cave) w
pobliżu miejscowości Pindaya. To jednak około czterdziestu km. w
jedną stronę (transportu publicznego brak), a zrobiło się już po
pierwszej. Uznaliśmy, że zamiast kolejnej, jaskiniowej pagody,
ciekawiej będzie wyprawić się w okolice samego Kalaw, na wzgórza
słynące z pięknych widoków oraz upraw herbaty. Tam, gdzie
pierwszego dnia krążą grupy tekkingowe (trzydniowe, oczywiście).
Ostatecznie
zrezygnowaliśmy z wynajęcia motorów i zamiast tego skorzystaliśmy
z usług miejscowych motocyklistów. Już wcześniej zwróciliśmy
uwagę na grupkę kilku wysiadujących pod rozłożystym drzewem
zmotoryzowanych „młodzieńców”, którzy nawet usiłowali
zagadywać i proponowali skorzystanie z ich maszyn. Teraz dojrzeliśmy
do poważniejszych negocjacji. Trwały one ok. 15 min., długo jak na
Birmę. Oferowaliśmy po 8 tys. kiatów od osoby, chcieli 10 tys.
Targowaliśmy się w typowo azjatyckim stylu, wysłuchując zapewnień
o wielkiej odległości, którą zamierzamy przebyć, o potrzebnym na
to czasie (a oni są bardzo zapracowani), odchodziliśmy i
wracaliśmy, ponownie przywoływani. Wreszcie pojawił się „szef”,
bo oczywiście, był i takowy. To przyspieszyło wreszcie negocjacje.
Przyjął ofertę, kiwnął głową i wyznaczył dwóch motocyklistów
do wykonania zadania. Ruszyliśmy w drogę. Co prawda, należało
jeszcze dodatkowo napompować koło, bo zasiadając na tylnym
siedzeniu zawyżyłem jednak zdecydowanie wagę, ale co tam. Wreszcie
jedziemy!
Wkrótce
wyszło na jaw, że decyzja o wzięciu kierowców była iście
opatrznościowa. Droga, oznaczona na mapie GPS jako dobra (i tak też
określona przez właścicielkę agencji trekkingowej) okazała się
iście birmańską, tzn. pokrytą koleinami, kałużami oraz błotem
ścieżynką przez góry, krętą i stromą. Nasi przewoźnicy
pędzili tam jednak jak po autostradzie, na zakrętach trąbiąc
głośno klaksonami, by uprzedzić jadących z naprzeciwka. A
trafiały się również samochody. W ten sposób dotarliśmy po ok.
30 min. do celu, czyli punktu widokowego, plantacji herbaty oraz
lokalnej knajpki dla trekkingowiczów. Widoki rzeczywiście
malownicze. Ada namówiła mnie do zakupu kilogramowej paczki herbaty
„prosto z pola” – smakowała (już w domu) przewybornie,
żadnego porównania z tym, co sprzedają w Europie (a i w
azjatyckich sklepach dla turystów również). Pozostawiliśmy
naszych kierowców, zapowiadając powrót po dwóch godzinach i
ruszyliśmy dalej pieszo, dróżką wśród pól i lasów.
Zamierzaliśmy dojść do pobliskiego jakoby jeziora i rezerwatu
ptactwa, co ostatecznie okazało się niemożliwe z powodu
ukształtowania terenu, gęstych zarośli i braku ścieżek.
Zadowoliliśmy się ostatecznie piknikiem urządzonym na... murawie
wiejskiego boiska piłkarskiego. Piłka nożna to w Birmie sport
bardzo popularny, starsi i młodsi chłopcy grają w różnych
miejscach (zwykle boso) – to ku przestrodze naszych „mistrzów”,
gdyby mieli kiedyś pecha trafić w losowaniu na ten azjatycki
zespół. W pubach puszczają na okrągło mecze Ligi Mistrzów albo
uznanych lig europejskich, a Polska kojarzy się miejscowym przede
wszystkim z Robertem Lewandowskim.
W
drodze powrotnej nasi przewoźnicy zawieźli nas jeszcze z własnej
inicjatywy do współczesnej, lokalnej pagody, gdzie mnisi częstowali
odwiedzających herbatą, i to nie tylko herbatą do picia ale o dziwo też...jej kiszonymi liśćmi. Taki miły akcent na zakończenie
wycieczki. Wobec tego, żegnając się pod hotelem, wręczyliśmy
obydwu motocyklistom po 10 tys. kiatów, których domagali się
podczas wstępnych targów.
|
Nasi dzielni kierowcy motocykli w okolicach Kalaw. |
|
Pola herbaciane... |
|
...pod nieodzowna opieką świątyni. |
|
Nawet na takim odludziu można znaleźć boisko piłkarskie. |
|
Z naszymi kierowcami na herbatce w świątyni. |
|
Mnisi pracy się nie boją. |
|
"Kultowa" dla turystów (jakoby) knajpa "Everest" w Kalaw. Miejscowi tu nie zachodzą, bo za drogo. |
|
Da się tutaj zjeść i wypić, ale miano knajpy "kultowej" raczej na wyrost. Po zmierzchu temperatura szybko spada. |
Po
tak mile spędzonym, dość leniwym dniu, nadszedł czas próby,
czyli dwudniowego marszu przez birmańskie bezdroża. Szczerze
mówiąc, nie taki diabeł straszny. Agencja zorganizowała wszystko
bez zarzutu, odbierając nas po śniadaniu z hotelu i zajmując się
również naszymi bagażami (po dwóch dniach czekały już na
kwaterze w Nyaungshwe). W skład naszej grupy weszło jeszcze
czteroosobowe towarzystwo z Czech, nie mieliśmy więc większych
problemów ani z porozumiewaniem się, ani ze wspólnymi wypadami na
piwo. A okazji ku temu nie brakowało. Poruszaliśmy się bowiem w
terenie ogólnie cywilizowanym, mijając wsie i gospodarstwa. Tempo
marszu nie porażało, przewidziano raczej częste postoje, dość
regularnie trafiały się lokalne „knajpki” i stragany.
Przebyliśmy po ok. 15-20 km. dziennie, po mniej więcej równym
terenie, mijając ładne, trochę sfalowane, wiejskie krajobrazy. Do
tego odrobina egzotyki: zbiory plonów na polach, suszenie papryki,
kąpiel bawoła, zaprzęg przekraczający rzeczkę w bród,
zapuszczone i nie poddane oszpecającemu remontowi stupy (świątynki)
z XVIII w. Największe wrażenie wywarł na nas widok dzieci
wracających późnym popołudniem do wioski na grzbietach bawołów.
Ot, sielskie, wiejskie obrazki birmańskie.
Następny
dzień okazał się już odrobinę mniej ciekawy. Zbliżaliśmy się
powoli do jeziora Inle, maszerując na dość długich odcinkach
drogami gruntowymi, uczęszczanymi przez miejscowe pojazdy. Mniej już
było lokalnego kolorytu, więcej kurzu i hałasu. Oczywiście, nie
ominęliśmy punktu poboru opłat. Wszyscy cudzoziemcy przybywający
nad Inle zobowiązani są zapłacić równowartość 10 USD,
pobieraną w kiatach. W końcu 2018 r. wyniosło to 15 tys. kiatów
od osoby. Bilet ten zachowuje ważność przez pięć dni i
teoretycznie turysta może zostać nad jeziorem skontrolowany, czego
jednak nie doświadczyliśmy. Rzecz jasna, Birmańczycy są od tych
opłat zwolnieni. Ten punkt poboru turystycznego haraczu uświadomił
nam, że jezioro już blisko. Co prawda, wyłania się ono stopniowo,
rozlewając się w szerokiej, okolonej wzgórzami niecce. Otaczające
akwen równiny pocięte są wieloma, ciasnymi często kanałami. To
arterie komunikacyjne, pływają po nich bardzo liczne, długie i
wąskie łodzie wiosłowe albo motorowe (te drugie częściej).
Wczesnym popołudniem dotarliśmy do jednego z takich kanałów, przy
którym ulokowano knajpkę oraz przystań. Zjedliśmy zasłużony
obiad, wypiliśmy jeszcze bardziej zasłużone piwo, zebraliśmy ok.
10 tys. kiatów na napiwek dla przewodnika i wsiedliśmy do
podstawionej łodzi. Najpierw długim na kilka km. kanałem, a
później wzdłuż głównego akwenu jeziora i znowu kanałem
dowiozła nas ona do miasta Nyaungshwe, głównego ośrodka
turystycznego okolicy. Ale jezioro Inle i jego wybrzeża to już
temat na osobne sprawozdanie.
Podsumowując,
czy warto wybrać się na trekking z Kalaw do Inle? To przyjemna,
niezbyt męcząca przechadzka. Okazja, by liznąć odrobinę
azjatyckiej egzotyki, po raz kolejny doświadczyć życzliwego
przyjęcia przez Birmańczyków, powłóczyć się po okolicy.
Warunki (zwłaszcza higieniczno-sanitarne) znacznie lepsze niż w Sa
Pa w Wietnamie. A i sama wyprawa chyba ciekawsza. Można tu jeszcze
dodać, że lokalne agencje ułatwiają odbycie takiej wycieczki i za
40-50 USD od dwóch osób warto z tej oferty skorzystać (w tym
nocleg, dwa posiłki, przejazd łodzią do Nyaungshwe oraz
dostarczenie tam osobno bagaży). 140-150 USD (gdyby trzeba zapłacić
za całą grupę z braku towarzystwa) to już kwota zdecydowanie
wygórowana. Tym bardziej, że odnalezienie drogi nie stanowi
większego problemu (mapy satelitarne oraz lokalizator GPS okazały
się bardzo dokładne i rozpoznawały wszystkie dróżki oraz
ścieżynki, na wielu odcinkach szlak oznaczono nadto wymalowanymi różową farbą znakami), ludzie są przyjaźni i pomocni, nie brakuje knajpek
oraz kwater (również wskazywanych przez GPS, w prawie każdej wsi
mieszkańcy przyjmują zresztą turystów na nocleg i w razie
potrzeby wystarczy zapytać np. w lokalnym sklepiku), a ewentualny
transport głównego bagażu do Nyaungshwe zorganizuje za niewielka
opłatą hotel w Kalaw. Czyli, można również wypuścić się
samemu.
|
Wioska, w której spędziliśmy noc. |
|
Łazienka. Trzeba koniecznie skorzystać przed nastaniem wieczornego chłodu. |
|
Integracyjne piwo polsko-czeskie. |
|
Turyści muszą często odwiedzać to miejsce. |
|
Kuchnia szykuje kolację. |
|
Wieczorny seans łączności ze światem. |
|
Poranny chłód. Zwierzętom zakłada się na noc derki. |
|
Punkt poboru opłat. Jezioro Inle coraz bliżej. |
|
Przed nami niecka jeziora. W oddali lśni tafla wody. |
|
Młodzi Birmańczycy chcą nam coś pokazać. |
|
Na wielu odcinkach szlak wyznaczają takie oto znaki. |
|
Niekiedy zupełnie jednoznaczne. |
|
Bywa, że umieszczane w oryginalnych miejscach. |
|
Np. na bambusie. |
|
Zasłużony obiad na koniec trekkingu. |
|
Pożegnalna fotografia z przewodnikiem, przed zaokrętowaniem. |
|
Ostatni etap. Nawigator dostrzega godny uwagi cel... |
|
...zapowiedź atrakcji Nyaungshwe. |
Ciekawa i pelna praktycznych porad relacja.
OdpowiedzUsuńTę wędrówkę trudno właściwie nazwać trekkingiem. To przyjemny, niezbyt męczący spacer po birmańskich wioskach. Cechują się one sporą jeszcze egzotyką, wynikającą z wyraźnego zacofania kraju.
UsuńMam nadzieje że kiedyś też się na taką wycieczkę wybiorę, choć same zdjecia też dają sporo satysfakcji :D
OdpowiedzUsuńhttps://www.amos.auto.pl/oferta-boxy-dachowe/
Naprawdę warto, tym bardziej, że Birma zmienia się na naszych oczach. Z egzotyki tego kraju wkrótce zostanie niewiele. Dla Birmańczyków to, oczywiście, lepiej.
UsuńPozdrawiamy.