Startujemy
z Berlina ok. 18.30, lot trwa 10 godzin, co oznacza lądowanie o 4.
30 rano, tyle, że w Chinach to już 10. 30. Można być niewyspanym,
a szkoda przecież tracić pierwszy dzień. Jedyne wyjście, to jak
najszybciej zasnąć w samolocie. Pomoże kilka nalewek w
buteleczkach po 100 ml. Przechodziły przez kontrolę bagażu
podręcznego w Polsce, przechodzą i w Niemczech. Tylko że tutaj
rozdają jeszcze wygodne torebki foliowe, żeby nic się przypadkiem
nie zbiło. Dodajemy do tego po dwie szklaneczki niezłej whisky
oferowanej w ramach serwisu przez Hainan-Airlines i z trudem trzymamy
się do obiadu, też zresztą całkiem przyzwoitego. Ale dzięki temu
o 4. 30 rano (przepraszam, to już 10. 30) jesteśmy zdolni do życia.
Czeka przecież stolica Państwa Środka!
|
Wreszcie na miejscu |
Odprawa
przebiega nadzwyczaj szybko i sprawnie, nie ma kilkugodzinnego stania
przed okienkami jak np. w Bangkoku (też o nieludzkiej porze). Za to
pierwsze zderzenie z chińskimi przepisami następuje w przejściu do
kolejki przewożącej pasażerów do miasta i połączonej z metrem.
Umieszczono tam bramkę kontroli bagażu (potem okaże się, że
podobne, zazwyczaj w zestawieniu z bramką dla pasażerów, znajdują
się dosłownie wszędzie: na każdej stacji metra, na dworcach
kolejowych, autobusowych, przystaniach, przy wejściach do
ważniejszych obiektów, itp.). Pracuje przy tym mnóstwo ludzi, ale
w Chinach to przecież nie problem. Tymczasem mój plecak/walizka
wzbudza podejrzenia. Czujny strażnik czegoś się dopatrzył.
Rozmowa odbywa się za pomocą wklepywania krótkich zdań do
komórkowych translatorów, to pierwsza tego rodzaju, jaka nam się
przytrafia, potem staną się normą. Okazuje się, że przewożę
przedmiot zabroniony: nóż. To krótki nóż firmy Muela z Hiszpani,
stylizowany na myśliwski. Klinga poniżej 10 cm., dobra stal,
idealny do krojenia wędlin, obierania owoców, otwierania piwa czy
konserw. W swojej naiwności sadzę, że problem rozwiąże się sam,
gdy tylko pokażę tę „broń”. W końcu zjechała już ze mną
kawał świata i nigdzie nie było z tym nożykiem problemów. Ale w
Chinach są. To niebezpieczny oręż, mogący zagrozić mieszkańcom
Pekinu podróżującym metrem. Nie wolno i koniec. Możemy jechać
taksówką, podsumowuje strażnik. Widocznie życie i zdrowie
taksówkarzy ceni się tu niżej. Przeprowadzamy taktyczny odwrót.
Nie mamy specjalnej ochoty na wydawanie ograniczonego chwilowo zapasu
juanów (1 juan – ok. 0,65 zł), przywiezionych jeszcze z Polski,
tym bardziej, że nasłuchaliśmy się o nieuczciwości i braku
znajomości języka angielskiego u lotniskowych taksówkarzy.
Rozglądamy się za innym wejściem do tej kolejki, ale jest tylko
jeden jedyny tunel ze wspomnianą bramką i strażnikami. Proponuję
już przemarsz do drugiego terminalu lotniska (ok. 2 km.) i podjęcie
próby forsowania bram metra w tamtym miejscu, kiedy Ada wpada na
pomysł dużo bardziej prosty i bezczelny. - Włóż ten nóż do
kieszeni i idziemy, nie mają tu bramki dla pasażerów. - Może
przytrafiła się akurat jakaś awaria, bo zwykle są – jak się
potem przekonaliśmy. Nie do końca wierzę w powodzenie tego planu,
ale okazuje się skuteczny. Strażnik koncentruje się na plecaku i
saszetce z dokumentami, niesionej przez Adę. Moja kieszeń umyka
jego uwadze. Przechodzimy, kupujemy bilety i pospiesznie mieszamy się
z tłumem na peronie. Pierwsza potyczka z chińskimi absurdami
wygrana! Czuję się jak bohater filmu sensacyjnego, potencjalny
zamachowiec. Zaraz rzucę się na obecnych z okrzykiem „Allah
Akbar”! Dopiero potem przychodzi mi do głowy, że pewnie strażnik
okazał ludzką życzliwość dla zagubionego turysty z Europy i
przymknął oczy.
Po
około godzinnej podróży i kilku przesiadkach (a łącznikowe
stacje metra są w Chinach ogromne, jest się gdzie nachodzić, w
dodatku wszędzie mnóstwo barierek, niby to regulujących ruch, a w
istocie często wydłużających bezsensownie drogę) wysiadamy w
pobliżu hotelu. Niestety, nie ma ruchomych schodów – to częsta
przypadłość na starszych liniach. Dla podróżujących z bagażem
to pewien kłopot. Okazuje się teraz, że bramka przy wejściu do
lotniskowej kolejki to nie jednostkowy przypadek. Tutaj też
sprawdzają, na szczęście tylko wchodzących na stację. Od razu
staje się jasne, że z tym nieszczęsnym nożykiem to się w Chinach
nie najeżdżę. Ada wpada na pomysł, żeby zostawić go na
przechowanie w recepcji hotelu. Mamy w nim zarezerwowany także
ostatni nocleg przed odlotem, to wtedy, po trzech tygodniach,
odbierzemy. W drodze powrotnej na lotnisko weźmiemy taksówkę.
Ponieważ przyznano nam duży limit bagażu w samolocie (po dwie
sztuki, co daje 60 kg. na osobę, Chińczycy latają z fasonem,
szkoda, że nie dodają gratis tragarzy) małżonka planuje na koniec
solidne zakupy, zamierza nabyć przynajmniej jedną dodatkową
walizkę i wypełnić ją wszelkiego rodzaju markowymi podróbkami –
taksówka na pewno i tak więc się przyda. Wtedy jeszcze nie wiemy,
że obecnie są to już w Chinach zamiary nierealne. Pomniejszym,
nietrafionym pomysłem okazuje się myśl kupienia większej ilości
biletów metra na zapas, żeby nie tracić potem czasu na szukanie
automatów. To niemożliwe. Kupiony bilet jest ważny tylko na stacji
nabycia i to jedynie w tym samym dniu.
Na
szczęście przynajmniej lokalizator nie sprawia problemów i szybko
odnajdujemy hotel. Po drodze przechodzimy przez wąskie uliczki
hutongu (specyficznego, chińskiego slumsu). Obecnie władze masowo
burzą w Pekinie takie dzielnice, przeznaczając cenne śródmiejskie
tereny pod inną zabudowę. Zostawiają jeden czy dwa, jako swego
rodzaju atrakcję dla przyjezdnych. Zwiedzanie takiego turystycznego
hutongu to żelazny punkt programu każdej wycieczki, mamy jednak „u
siebie”, na miejscu, hutong żywy, autentyczny, nie trzeba szukać
tamtych. Mnóstwo sklepików wszelkiego rodzaju, sprzedających
towary na ulicy, knajpki, stada rowerów i motorowerów, śmieci,
smród... Typowe atrakcje dla turysty z Europy.
|
Hutong "nasz hutong" |
Przyznać jednak
trzeba, że jest spokojnie, nikt nas nie zaczepia, nie próbuje
wciskać żadnych niechcianych zakupów itp. Wieczorami ludzie
zbierają się na większych placykach, aby tańczyć w klasycznych
parach przy dźwiękach melodii z odtwarzaczy. To powszechny zwyczaj
w Pekinie i nie tylko tam.
W
hotelu nikt nie umie po angielsku, ale mają komórki z
translatorami. Odnajdują też po dłuższej chwili naszą
rezerwację. Mamy gdzie spać przez dwie następne noce! Porzucamy w
pokoju bagaże, czas ruszać na zwiedzanie.
|
Nasz pierwszy cel |
Ada wybiera na pierwszy
ogień Świątynię Nieba, symbol miasta. Zbudowano ją w XV w.
Podobno z hotelu nie jest tam zbyt daleko, a w pobliżu
okołoświątynnego parku brak stacji metra. Decydujemy się na
pieszy spacer. Ponieważ budynek znajduje się w parku, proponuję
przy okazji mały piknik. Po drodze odwiedzamy pobliski supermarket,
aby zaopatrzyć się w potrzebne wiktuały. W Chinach mają pyszną,
suszona wołowinę w różnych smakach, duży zwykle wybór owoców,
brakuje serów. Wszystkie towary importowane z Europy lub choćby
opatrzone nazwą europejskiej firmy uchodzą za symbol luksusu i biją
rekordy cenowe. Odkrywam kilka gatunków piwa. Jeszcze w Polsce
zapewniano, że najlepszy to Tsingtao, od tego więc zaczynam. Jak
się okaże, żadna rewelacja, 4% cienkusz, bez szczególnego smaku.
Ale i tak najsilniejszy, inne browary mają po 3-4 % i też żadnej
głębi. Jednak na bezrybiu i rak ryba.
|
Inna ciekawostka w chińskim markecie. Ryby z przyczepionymi do płetw cenami. |
Da się jeszcze wypić: Jing
jang, Harbin, Suntory. Natomiast omijać należy markę Snow. Nie
dość, że najdroższa, to smakuje jak woda. Nic dziwnego, ma mniej
niż 2,5%. Coś gorszego, to już chyba tylko w Szwecji można
znaleźć. Natomiast zaletą piw chińskich jest pojemność butelek,
zwykle 600 ml. Pozwala to wziąć porządny, pierwszy łyk bez obawy
natychmiastowego ujrzenia dna. Są też, oczywiście, piwa
importowane, głównie pośledniejsze gatunki niemieckie i czeskie.
Drogie jednak, a zresztą, co to za honor popijać piwa nie z danego
kraju podczas podróży? Aby już zamknąć temat alkoholu, to wina
mają w Chinach raczej kiepskie, bywa, że o dziwnym smaku.
|
Chińskie specyfiki |
W
obfitości obecna jest natomiast wódka, dostępna w różnego
rodzaju opakowaniach, wymyślnych dzbanach i ozdobnych butelkach, ale
także w rosyjskich „jogurtówkach” na nagłą potrzebę oraz, tu
ciekawostka: w cztero- lub pięciolitrowych butelkach pet, które
łatwo wziąć w sklepie za wodę mineralną.
|
Chińska "ciężka altyleria" |
Oprocentowanie może
natomiast wzbudzić uznanie nawet przybysza z Polski czy Rosji. Obok
klasyki, 40%, mamy szeroki wybór „cięższej artylerii” - różne
kalibry do 70%. Zazwyczaj da się to wypić i szczególnie nie
otrzepuje, niekiedy trafiają się tylko dziwne smaki, bo Chińczycy
potrafią zaprawić czystą wódkę w sposób nierozpoznawalny
wzrokiem. Wszystko to bardzo tanie, np. czterolitrowy pet wódki 60%
kosztował w markecie 32 juany (niecałe 20 zł.). Miejscowi dość
często popijają czystą wódkę do obiadu, trafiają się knajpki,
w których jest to jedyny oferowany napój – np. do pierogów. W
pociągu, w parku itp. też można bez problemu degustować alkohol,
oczywiście zachowując się spokojnie i kulturalnie. Na ulicach nie
widać przy tym osób pijanych, może kontrola jest zbyt powszechna.
Zdarzają się jednak inne, zupełnie nieoczekiwane i niepojęte dla
przybysza kłopoty z alkoholem, o czym w swoim czasie.
Odpowiednio
zaopatrzeni, przy czym nadal żywię nadzieję na piknik – w końcu
mamy tylko zwiedzić jedną świątynię – zbliżamy się do granic
otaczającego ją parku. I tu niespodzianka. Park otoczony jest
szczelnym, wysokim, prawdziwie chińskim murem i ma tylko cztery
bramy. To częsta cecha chińskich terenów zielonych, nawet wtedy,
jeżeli wejście nie jest płatne. Nie tracąc animuszu podążamy w
poszukiwaniu wejścia, to jednak okazuje się bardzo odległe.
Zaczynam podejrzewać, że park jest gigantyczny i diabli wiedzą,
jak daleko jeszcze do tej świątyni. Podejrzenia okazują się,
niestety, trafne. W Chinach obowiązuje inna skala. Wszystko jest
olbrzymie: place, ulice, dworce kolejowe, to dlaczego nie świątynie
i parki? A przy tym te skąpo rozmieszczone bramy zmuszają do
niekończących się spacerów wzdłuż murów otaczających zieleń
oraz przybytki bogów. Można śmiało założyć, że jeżeli
przewodnik opisuje świątynię jako małą i skromną, to przy
zwiedzaniu mamy zapewnione 3-5 km. spaceru, jeżeli świątynia ma
być wielka i ważna, to 10 km. jak w banku. Świątynia Nieba należy
do największych. W dodatku okazuje się zaraz, że weszliśmy do
tego parku (wstęp ok 20 zł.) od strony nie zalecanej dla porządku
zwiedzania, czyli od tyłu. To czysta złośliwość chińskich
budowniczych z XV w. W końcu nadeszliśmy od centrum miasta i od
pałacu cesarskiego (Zakazanego Miasta), a przecież cały ten
przybytek wzniesiono po to, aby cesarz raz do roku przybywał tu w
ceremonialnym pochodzie i składał ofiary w intencji dobrych
zbiorów. I co, musiał okrążać cały ten olbrzymi kompleks? Ale
Jego Cesarską Mość noszono zapewne w lektyce. My nie mamy
podobnego szczęścia. W dodatku podekscytowana Ada wpada na pomysł,
abyśmy jednak na początek obeszli ten park i dopiero potem
zwiedzali kolejne budowle oraz dziedzińce świątyni (bo jest ich
kilka w amfiladzie) we właściwej kolejności.
|
Swiatynia majaczy na horyzoncie zaś plecak z prowiantem ciąży nieznośnie... |
|
wreszcie u celu |
Cóż robić? Pani
każe, sługa musi... Żegnam się z planami pikniku, witam natomiast
z bólem nóg. Okaże się zresztą stałym, wiernym towarzyszem
podróży po Chinach. Dodam, że kolejne pawilony świątyni
wyglądają najciekawiej i robią największe wrażenie oglądane z
zewnątrz. Wnętrza są najczęściej puste i niedostępne dla
turystów, przypominają wielkie szopy, można zajrzeć przez drzwi.
|
Skradziony kadr z wnętrza światyni. |
To stała cecha chińskiej architektury świątynnej czy pałacowej.
Ostatecznie ledwie zdążyliśmy obejść wszystko przed zamknięciem.
Chińczycy mają przestawioną dobę. Dzień zaczynają z pianiem
koguta, o 6. 30 otwarte są liczne obiekty i instytucje, natomiast o
16. 00 wypada już często koniec zwiedzania. W knajpach zapóźnieni
klienci kończą ok. 22. 00.
W
ostatniej chwili szczęśliwie odnajdujemy bank (nie wiemy jeszcze
wówczas, jak bardzo szczęśliwie), w którym możemy wymienić
pieniądze. Przywiezione z Polski juany są już na wyczerpaniu. Pani
w okienku bardzo się stara, cała operacja zajmuje jej ok 15 minut,
przez co uznajemy ją niesprawiedliwie za niezbyt rozgarniętą. A
przecież zna kilka słów po angielsku, do tego liczby wypisuje bez
specjalnych próśb cyframi arabskimi! Dopiero później przekonamy
się, że ustanowiła niepobity rekord szybkości wymiany pieniędzy.
Pewnie bardzo się spieszyła, bo właśnie zamykali.
Pozostają
jeszcze dwa punkty programu. Odbiór biletów kolejowych i obiad.
Bilety sypialne do Xi'an kupiliśmy wprawdzie przez internet już w
Polsce, ale trzeba jeszcze osobiście odebrać je w kasie dworca. Da sie to zrobić co prawda bezpośrednio przed odjazdem pociągu ale trzeba przybyć dwie godziny wcześniej a my akurat mamy inne plany na ów wieczór. Odebrać z wszelkimi szykanami, za okazaniem dowodu zakupu oraz
paszportów. Na dworzec Pekin Zachodni dojeżdżamy sprawnie metrem,
z pewnym trudem odnajdujemy natomiast kasy biletowe. Są kiepsko
oznaczone, a Pekin Zachodni to jakoby największy dworzec kolejowy w
Azji (co oznacza zapewne – na całym świecie). Jeszcze kolejna
bramka kontrolna i ustawiamy się w kolejce. Pełni najgorszych
przeczuć, bo przewodniki i blogi ostrzegają przed absurdalną
procedurą odbioru tych biletów, np. nieustannym odsyłaniem bez
widocznego powodu do kolejnych okienek. O dziwo, wszystko idzie
jednak bardzo sprawnie i bez żadnych problemów. Chiny potrafią
zaskoczyć i w taki sposób. Ale okazujemy przesłaną przez kolejowy
serwis internetowy sprzedaży biletów oraz wydrukowaną w Polsce
kartkę z dokładnym opisem naszej potrzeby, po angielsku i po
chińsku. Widocznie wyciągnęli wnioski, a przyczyną tego
uciążliwego odsyłania od Annasza do Kajfasza bywała uprzednio
nieznajomość angielskiego przez kasjerów i zrzucanie kłopotu na
barki kolegów. To pierwsze spotkanie z chińskimi kolejami, ale
wcale nie ostatnie.
I
wreszcie miły koniec dnia. Obiad.
|
Hurra! Wreszcie obiad! |
Wybieramy knajpkę dla miejscowych
w „naszym” hutongu. Mają bardzo duży wybór, przynajmniej 50
potraw.
|
"nasz hutong" z innej perspektywy |
Oczywiście, jesteśmy zdecydowani na kaczkę po pekińsku,
jakżeby inaczej. Ada skanuje i tłumaczy przy pomocy komórki
chińskie napisy pod obrazkami w menu. Dzięki temu nie grożą nam
żaby czy inne węże. W Pekinie zresztą czegoś takiego raczej się
nie jada, słyną z tego ludzie z Syczuanu („oni zjedzą wszystko”,
jak mawiają Chińczycy z innych prowincji). Wiele potraw wygląda na
zdjęciu apetycznie, a opis nie odstrasza egzotyką. Ceny
niewygórowane, solidne dania mięsne góra do 20 zł. Wybieramy coś,
ale nie znajdujemy tej nieszczęsnej kaczki. Popełniamy pierwszy
błąd i pytamy o nią właścicielkę. Oświadcza, że ona sama nie
ma w jadłospisie, ale sprowadzi od sąsiada. Zgadzamy się, nie
pytając uprzednio o cenę. A przecież ostrzegano! To drugi błąd.
Przypominamy sobie poniewczasie o podstawowej zasadzie informowania
się o wszystkie ceny z góry dopiero przy zamawianiu piwa (brak
kwoty w menu oraz przy lodówce, skąd podają). Pytamy osobno przy
okazji pierwszych dwóch oraz kolejnej pary butelek. To pozwala nam
uniknąć błędów nr trzy i nr cztery. Potrawy są bardzo smaczne,
nawet ta nieszczęsna kaczka, chociaż przygotowano ją niekoniecznie
tak, jak to sobie wyobrażaliśmy na podstawie zdjęć i opisów.
Jemy pałeczkami, innego wyposażenia w tej knajpce (podobnie jak i w
wielu innych) po prostu nie mają. Idzie nam różnie, sporo z tym
zabawy, trzeba ćwiczyć i tyle! Chińczycy radzą sobie znakomicie,
od niechcenia wybierają smaczne kąski, nie przerywając
gestykulacji czy rozmowy. Co prawda wszelkie resztki i to, czego
jednak zjeść nie chcieli, odkładają po prostu na blat stołu. Po
zakończeniu takiej uczty sprawia on wrażenie korytka porzuconego
przez pewne cieszące się złą opinią zwierzątka. Co kraj, to
obyczaj. Przy drugim piwie dochodzimy do wniosku, że to bardzo
sympatyczny lokal i na pewno jeszcze tu wrócimy, spróbować
kolejnych dzieł miejscowej kuchni. Zdziwienie następuje dopiero
przy płaceniu rachunku. Ta cała kaczka kosztowała ponad dwa razy
więcej niż druga potrawa i cztery duże piwa razem wzięte! Ale
została już zjedzona, ceny nie ma w menu, a my nie zapytaliśmy
zawczasu. Czyli, nie ma wyjścia. Zirytowani, zauważamy, że takie
kaczki sprzedają obok na ulicznych straganach po 20 juanów. Pewnie
stamtąd pochodziła i nasza, ale policzono nam 88 juanów. Czujemy
się nabici w butelkę. Doprawdy, Europejczyk to tutaj chodząca
skarbonka na dwóch nogach, jak mawiają. Dopiero po chwili zdajemy
sobie sprawę, że naciągnęli nas wszystkiego na 20 - 30 zł. W
końcu pokroili i podali w knajpie na talerzu, coś im się więc
należało z tej różnicy. A zresztą, sami jesteśmy sobie winni, a
nauka kosztuje.
Fantastyczny, dowcipny opis egzotycznej podróży. Czytam z przyjemnością, wracając pamięcią do własnych doświadczeń sprzed kilku lat. Gdybym tylko miała możliwość przeczytania takiego "poradnika" przed podróżą ;) To "nabijanie w butelkę" akurat się nie zmieniło. Zazdroszczę natomiast tłumacza z komórki, bo my używaliśmy obrazkowego tłumacza, dołączanego kiedyś do przewodników. To dopiero postęp! Niecierpliwie czekam na dalszy ciąg.
OdpowiedzUsuńDziękujemy za zainteresowanie. Gdzie byłaś w Chinach? Bez translatorów to byśmy zginęli w tym kraju jak dzieci we mgle. haha. A przynajmniej byłoby bardziej stromo pod górkę :P
UsuńNiestety byłam tylko w Pekinie i jakieś 100 km dalej,oglądając Chiński Mur. Napisałam o tym w komentarzu pod następnym postem. Pozdrawiam, Roksana
UsuńI nie ciągnie Cię ponownie? Gdzieś dalej? Nas i owszem. Co prawda, Chiny zmieniają się w oczach i stają się coraz droższe oraz coraz bardziej zatłoczone, zwłaszzca w miejscach odwiedzanych przez turystów. Trzeba się więc spieszyć.
UsuńSuper blog , świetnie z duża lekkością się go czyta :) kochani pozdrawiam i czekam na więcej
OdpowiedzUsuńMani72 ��
Dzięki za wpis. Ja tylko zdjęcia wklejam, reszta to Zbyszka zasługa :P Wedle życzenia Mariusz :D Zapraszamy na kolejny rozdział.
Usuń