Trzeci
i tymczasem ostatni dzień w Pekinie przeznaczamy na zwiedzenie
pałacu cesarskiego (nazywanego potocznie Zakazanym Miastem) oraz
rozciągającego się przed nim Placu Tian'anmen (Placu Niebiańskiego
Spokoju), czyli najbardziej znanych obiektów w mieście. Obydwa
słyną z rozległości, a wieczorem wyjeżdżamy nocnym pociągiem
do Xi'an, czasu nie ma więc zbyt wiele. Pobudka, szybkie pakowanie
bagażu i równie szybkie śniadanie. Nie zasługuje ono zresztą na
dłuższe delektowanie się, lepiej zjeść coś na ulicy. Ruszamy
spacerem do odległego o około 2,5 km. placu. Jak na Pekin, to
właściwie po sąsiedzku. Droga prowadzi przez hutongi, których nie
zdążono jeszcze wysiedlić i wyburzyć (chociaż tu i tam prace
trwają).
|
Na (moto)rowerze da się przewieźć prawie wszystko. |
Mijają nas bardzo liczni rowerzyści, to popularny w
chińskich miastach środek transportu. Pewnie, lepiej tak niż
chodzić pieszo! Zadbano zresztą o ścieżki rowerowe. Nie brakuje
„rowerów ciężarowych”. W Europie nie mamy po prostu pojęcia,
co zmyślny człowiek potrafi przewieźć na dwóch kółkach. Nawigacja
pozwala nam bez obawy zabłądzenia zanurzyć się w wąskie uliczki.
Tam wszystko już otwarte, w tym – co interesuje nas najbardziej –
uliczne jadłodajnie. O tej porze największym powodzeniem cieszą
się pierogi. To znany specjał chiński, popularny we wszystkich
właściwie prowincjach. Lepione ręcznie, na bieżąco, z
różnorodnym nadzieniem (którego właściciele garkuchni nie
skąpią), gotowane na ulicy na parze, w specjalnych, kilku- lub
kilkunastopoziomowych garnkach-sitach. Wyglądają trochę jak nasze
pyzy. Sprzedaje się je na sztuki, po 1,5 juana (te większe) lub
zbiorowo jako zawartość całego sita (10 juanów). Wprawdzie Polska
też słynie z pierogów, ale ta potrawa straciła już u nas dawną
jakość i smak. Komu chciałoby się dzisiaj lepić pierogi ręcznie?
A te gotowe, produkowane przemysłowo, skąpo nadziane podejrzaną
papką udającą mięso czy warzywa – tfu, z chińskimi żadnego
porównania nie wytrzymują.
|
Rowerowy targ owocowy |
Jedyny problem to dogadanie się z
właścicielką. Ceny są zazwyczaj wypisane na jakimś kartonie,
zresztą zawsze takie same. Trudniej przekazać zapotrzebowanie
ilościowe, znaki pokazywane na palcach przez obydwie strony
transakcji różnią się układem. My wystawiamy jeszcze palce
pionowo w górę, oni robią tak samo, ale poziomo. I jeszcze te
skrzyżowane palce wskazujące jako „dziesięć”. Powoduje to
pewne problemy, które jednak entuzjastycznie pomagają rozwiązać
wspólnym wysiłkiem inni klienci. Gorzej z kwestią rodzaju
nadzienia. Do wyboru przynajmniej sześć. Nam w zasadzie wszystko
jedno, chcemy spróbować różnych, ale Chińczycy są uprzejmi i
dokładni, uporczywie pytają o konkretne życzenia. Tutaj nawet
translatorowi komórkowemu brakuje „mocy przerobowych”, potrafi
tylko zrozumiale rozróżnić mięso od warzyw. To musi wystarczyć,
na chybił-trafił wybieramy takie czy inne smaki. Wszystko i tak
okazuje się pyszne!
|
Wędrówka przez hutong. A w tle wszędobylskie rowery... |
Lekko
spóźnieni po tej uczcie, docieramy do południowych obrzeży Placu
Niebiańskiego Spokoju. Sygnalizuje ten fakt widok kilku podobnych do
siebie i usytuowanych kolejno budowli-bram, wzniesionych w czasach
dynastii Ming (XIV - XVII w.) lub mandżurskiej (XVII - początek XX
w.). Plac powstał bowiem przez wyburzenie zewnętrznych zabudowań
dawnego pałacu cesarskiego. Jest czymś wyjątkowym w Pekinie czy
innych miastach chińskich.
|
Zza drzew wyłania się jedna z bram. |
Nie spotykamy tam zazwyczaj żadnych
rynków czy innych miejsc, na których mogliby się ewentualnie
gromadzić niezadowoleni mieszkańcy. Ta głęboko przemyślana
zasada obowiązuje po dziś dzień. Oczywiście, gdy już Chińczycy
postanowili coś zrobić, to musi to być największe na świecie. I
Plac Tian'anmen taki właśnie jest. Wierzymy przewodnikowi na słowo,
zresztą istotnie, przestrzeń zajmuje gigantyczną. Wzdłuż
południowej krawędzi biegnie linia metra i wystarczyło miejsca na
dwie odrębne stacje, Tian'anmen Wschód oraz Tian'anmen Zachód.
|
Mapka placu Tian'anmen na tymże placu |
|
Zaduma przed Mauzoleum Mao. |
Szybko okazuje się, jak naiwni byliśmy, sądząc, że na plac można
wejść ot tak sobie z dowolnej, prowadzącej doń ulicy. Wszystko
otoczono starannie barierami i ogrodzeniami, prawdziwe fortyfikacje!
Nieco zdezorientowani, pytamy jednego z wszechobecnych policjantów.
Zrozumiał o co chodzi, bo to zapewne częsty problem obcokrajowców.
Pokazuje ręką, gdzieś tam, na horyzoncie. Oczywiście, podeszliśmy
od niewłaściwej strony (od południowego-zachodu). Wejścia
usytuowano na ścianie wschodniej. Wśród przelotnego deszczyku –
wczorajsza, wiosenna pogoda to już przeszłość - maszerujemy we
wskazanym kierunku. Już z daleka widać tłumy, oczywiście,
kolejka. Wpuszczają przez bramki. Na szczęście, idzie to sprawnie.
Niestety, przed naszą parą bramy zostają zamknięte! To wejście
tylko dla grup zorganizowanych! A my wyróżniamy się w tłumie
marynarzy żeglugi rzecznej, członków regionalnego zespołu
folklorystycznego, umundurowanych grup uczniów czy studentów,
delegacji robotników jakiejś fabryki itp. itd. Plac to cel
masowych, organizowanych pielgrzymek z całego kraju. W końcu,
wzniesiono tu mauzoleum Mao Tse Tunga, pomnik Bohaterów Rewolucji, z
tarasu zwróconej w stronę Tian'anmen kolejnej bramy pałacu
cesarskiego towarzysz Mao ogłosił w 1949 powstanie Chińskiej
Republiki Ludowej, ogromną przestrzeń flankują budynki Wielkiej
Hali Ludowej (gdzie obraduje parlament) oraz Muzeum Rewolucji. To
święte miejsce! Oczywiście, nikt nie zająknie się nawet o
masowych protestach studentów i innych niezadowolonych mieszkańców
„ludowego raju” w 1989 r. Tych „buntowników” krwawo
rozjechano czołgami akurat 4. 06. 1989 r. (w tym samym dniu w Polsce
odbyły się pierwsze prawdziwe wybory po okresie rządów
komunistycznych). Ale zwyczaj masakrowania rebeliantów to stara
tradycja, w końcu cesarze też przyglądali się podobnym z ducha
scenom rozgrywającym się w tymże miejscu.
|
Jedna z chińskich "pielgrzymek". |
Rozumiemy więc, że na
plac nie można wpuszczać każdego wedle życzenia, bez żadnego
porządku i kontroli. Pokornie pytamy o wejście dla turystów
indywidualnych i posłusznie przemierzamy tym razem wschodnią
krawędź Tian'anmen. Wreszcie upragniona bramka, sprawdzenie plecaka
i rzut oka na nasze paszporty. W ten sposób, po prawie godzinie, docieramy na miejsce. Plac
jest tak duży, że wlewające się nań wycieczki oraz wolne
elektrony w naszym własnym rodzaju rozpływają się, nie czyniąc
tłoku, wręcz przeciwnie, miejsca nadal jest mnóstwo. Postanawiamy
zacząć od wejścia na osłaniającą Tian'anmen od południa
Zhenyangmen, czyli Bramę Południową właśnie. Wprawdzie
przewodnik ostrzega, że widok z niej marny (panoramę placu
przysłania budynek mauzoleum towarzysza Mao)
|
Widok na Plac Tian'anmen z Bramy Południowej |
i główną atrakcją
jest diorama oddająca wygląd okolicy w połowie XVIII w., ale
podawana w opisie cena 5 juanów wydaje się bardzo przystępna.
Tymczasem cena wzrosła do 20 juanów (zwykła skala podwyżek wejściówek od chwili opracowania przewodnika), ale skoro zrobiliśmy
już na nogach prawie kilometr, cofając się ponownie do południowej
krawędzi placu... Diorama raczej rozczarowuje, to zwykły szkic, bez
żadnych „efektów specjalnych”. Przewodnik miał też rację, co
do widoku na zewnątrz. Można obserwować tylko tyły mauzoleum. W
sumie, starta czasu i owych 20 yuanów. Najlepszy dowód w tym, że
wyjątkowo tłumów tutaj brak. Ruszamy dalej, w stronę wejścia do
mauzoleum. Niepokoją nas wzmianki o kilkugodzinnych kolejkach ludzi
chcących ujrzeć zabalsamowane zwłoki przywódcy rewolucji.
Tymczasem nikogo nie widać.
|
Pamiątki z towarzyszem Mao z pobliskiego sklepiku |
Stojący na warcie żołnierz raczy
odpowiedzieć na nasze pytanie i potwierdzić, że mauzoleum jest
aktualnie zamknięte. Przyczyn nie dociekamy, to zresztą zbyt
wysokie progi dla naszego translatora. W sumie, nie żałujemy.
Byłaby jakaś pokusa, aby ujrzeć towarzysza Mao, a czasu na stanie
w długiej kolejce nie mamy. Takie zabawy w balsamowanie przystoją zresztą raczej egipskim faraonom, a nie ich współczesnym
naśladowcom. Sam budynek jest dość szkaradny, szpeci plac i psuje
perspektywę. Wzniesiono go w ekspresowym tempie po śmierci obecnego
lokatora w 1976 r., za sprawą jednej z rywalizujących o władzę
frakcji partyjnych. Oni akurat przegrali, ale obecnie nikt raczej nie
ośmieli się wystąpić z pomysłem wyburzenia, chociaż gmach mało komu
się podoba.
Przez
chwilę krążymy bez celu po placu, fotografując się na tle
pomnika Bohaterów Rewolucji oraz co barwniejszych
wycieczko-pielgrzymek.
|
Pomnik Bohaterów rewolucji i Mauzoleum Mao (od frontu) |
Ponieważ
zwiedzać Muzeum Rewolucji ani też budynku Zgromadzenia Ludowego nie
mamy zamiaru, wiele więcej do roboty na Placu Tian'anmen nie
znajdujemy. Pomimo początkowych opóźnień, ten punkt programu
zrealizowaliśmy jednak szybko. Kierujemy
się ku Tianmen (Bramie Niebiańskiego Spokoju).
|
Teraz obieramy na cel Zakazane Miasto |
Można tam przejść
tylko z placu, podziemnym przejściem, wszystkie inne drogi
zagrodzono barierkami. Brama to wejście do Zakazanego Miasta, a
zarazem, jak już wspomniałem, miejsce, z tarasu którego towarzysz
Mao ogłosił w 1949 r. zwycięstwo rewolucji. Przypomina o tym
dużych rozmiarów portret przywódcy, umieszczony na ścianie
budowli. Zapewne z tych powodów wejście na ten taras jest obłożone
raczej wygórowaną opłatą 30 yuanów (tak nam się przynajmniej
wtedy wydaje), a przewodnik zapewnia, że nic godnego uwagi turysta
tam nie znajdzie. Tym razem wierzymy na słowo, szkoda nam też czasu
na stanie w kolejce. Przez kolejne bramy i dziedzińce (jak zwykle
jest ich kilka, w amfiladzie) podążamy ku sercu pałacu
cesarskiego. Po drodze kasa biletowa, 40 yuanów – w sumie
niedrogo, jak na tak znane miejsce. Zaczyna siąpić deszcz, ale
przecież mamy zwiedzać pałac, więc specjalnie się tym faktem nie
przejmujemy.
|
Wreszcie w środku Zakazanego Miasta |
Tymczasem
jednak powinniśmy. Centrum Zakazanego Miasta to kolejne,
reprezentacyjne budowle o pompatycznych i trudnych do zapamiętania
nazwach w rodzaju Sala Najwyższej Harmonii, rozdzielone rozległymi
dziedzińcami. Wszystko to sięga jeszcze XII-XIII w., gdy w tym
miejscu ustanowili swoją siedzibę koczowniczy zdobywcy z północnych
stepów. Rezydencję chana-cesarza Kubiłaja opisywał z podziwem
Marco Polo w wieku XIII.
|
Jedna brama...druga brama...trzecia brama...czyli amfilada |
Obecny wygląd pałac zawdzięcza dynastii
mandżurskiej (XVII – początek XX w.). Prezentuje się to ładnie
z zewnątrz, wnętrza dostępne są tylko lustracji wzrokowej przez
drzwi, specjalnego wrażenia zresztą nie robią. Dotyczy to także
sal tronowych cesarza i cesarzowej (osobnych). Liczymy jeszcze na
jakieś ciekawsze odczucia po odwiedzinach komnat prywatnych Ich
Cesarskich Mości, ale tu dokładnie to samo.
|
Wywalczone zdjęcie cesarskich sal tronowych |
Nawet ceremonialna
sypialnia, w której para cesarska tradycyjnie spędzała noc
poślubną sprawia wrażenie ponurej i nieprzytulnej. Zastanawiamy
się, jak oni mogli tu mieszkać i żyć? Do tego pomieszczenia są
ogromne, trudno je zapewne ogrzać, a zimy potrafią być w Pekinie
surowe. Naszą opinię podzielał chyba ostatni cesarz, Pu Yi.
Panowanie tego kilkuletniego chłopca obaliła w 1911 r. rewolucja, nowi
„władcy” stolicy pozwalali mu jednak przez jakiś czas mieszkać
jeszcze w pałacu. Tradycja zobowiązywała! Nieszczęśnik spędził
jako ostatni swoją noc poślubną we wspomnianej, mało atrakcyjnej
komnacie. Miał dość i przeniósł się do którejś z bocznych
rezydencji, których w obrębie Zakazanego Miasta nie brakuje.
Idziemy w jego ślady, ale te pałacyki też sprawiają wrażenie
ponurego labiryntu. Wstępu do wnętrz nadal nie ma, co w połączeniu
z siąpiącym deszczem i zimnymi powiewami wiatru zniechęca do
dalszej eksploracji.
|
I kolejna walka...tym razem o tron cesarzowej... |
Przy
okazji, poznajemy niezbyt miłą cechę Chińczyków. Zwykle spokojni
i uprzejmi, podczas zwiedzania obiektu turystycznego stają się
często napastliwi i gwałtowni. Przy drzwiach do różnych sal
tłoczy się nieustannie bezładny tłum, obecni rozpychają się,
aby dotrzeć do barierki, wsadzić głowę do środka, zrobić
zdjęcie. Pracują łokcie i języki. Największą agresją wykazują
się przy tym przedstawicielki płci pięknej, w szczególności
stateczne raczej panie w średnim wieku. Czyż jednak ten ostatni
szczegół może aż tak bardzo dziwić? Czytelniku, doceń więc
wysiłki Ady! Każda fotografia pałacowego wnętrza została
dosłownie wywalczona w zaciętym boju!
|
Zawiedziona mina w jednej z bocznych rezydencji |
W
sumie mamy dość i chcemy przejść do szumnie zapowiadanych
cesarskich ogrodów. Przez dłuższą chwilę wydaje się nam, że
nie potrafimy ich odnaleźć, strzałki nagle przestają wskazywać
drogę, a potem prowadzą w przeciwnym kierunku. Tajemnica wreszcie
się wyjaśnia. Po prostu tych ogrodów nie rozpoznaliśmy! Wszystko
tu rozległe, place, ulice, dziedzińce, budowle. Tylko ogrody
miniaturowe. Roślin niewiele, za to sporo dziwacznych skał, brak
klasycznie wytyczonych alejek, żadnych ławek. Za to mnóstwo ludzi.
Spory zawód. Jak się później okaże, Chińczycy gustowali i nadal
gustują w takich kameralnych, przypominających labirynty zakątkach.
Opuszczamy
wreszcie „Zakazany Pałac”, który nie wywarł na nas korzystnego
wrażenia i zamierzamy przejść do sąsiednich, dużo większych,
zewnętrznych ogrodów cesarza. To park Jingshan (10 yuanów, bardzo
umiarkowanie). Rozmieszczono go na wzgórzach, skąd można od
północy podziwiać panoramę Zakazanego Miasta. Dodam, że z oddali
prezentuje się ono najlepiej. Ponieważ przestało szczęśliwie
padać i opuściliśmy ponurą rezydencję cesarzy, humory dopisują.
Nastroju nie psuje nawet typowo chińska niedogodność, a może
złośliwość. Wejście znajduje się po drugiej stronie ulicy,
dosłownie naprzeciw wyjścia z pałacu,
|
Ogrody Zakazanego Pałacu |
ale tak prosto się nie da!
Barierki i płotki przegradzają drogę, zmuszają do bezsensownego
spaceru długości prawie kilometra, aby pokonać tę ulicę. A nogi
przypominają już o sobie... Na szczycie głównego wzgórza
wzniesiono buddyjską świątynkę, panorama przyjemna. Zdecydowanie,
Zakazane Miasto najlepiej podziwiać z oddali. Przy świątyni sporo
sklepików z wszelkiego rodzaju pamiątkami i przekąskami. Ada
zrezygnowała już z prób komunikowania się z kimkolwiek po
angielsku. Wpisuje tekst w okienko translatora i zwraca się do
sprzedawczyni po polsku.
-
Kochana dziewczyno, chciałabym kupić ten wisior. Ile kosztuje?
Wiem, że nic nie rozumiesz, ale spójrz tutaj. Tak, tutaj, tylko
trochę niżej. Tutaj masz to po chińsku – wskazuje palcem
odpowiednie okienko. - To po ile ten wisior, miśka?
Ada
stwierdza, że tak prowadzona rozmowa idzie lepiej. Nie musi
koncentrować uwagi na wypowiadanych słowach, za to w naturalny
sposób zaczyna gestykulować. I rozumieją ją lepiej! Nagle dopada
nas jedno z większych zaskoczeń podczas podróży. Gdy tak
targujemy się z jakąś sprzedawczynią, któryś z przechodniów
niespodziewanie wypowiada następujące słowa.
-
Przepraszam, czy państwo przyjechali z Polski?
|
Róża chińska czyli piwonia, kwiat królewski, symbol siły yang |
I
powiedział to nie żaden turysta, australijski Polak czy uczestnik
jakiejś wycieczki. Prawdziwy Chińczyk, wyglądający na miejscowego
z krwi i kości. Powiedział po polsku! Bardzo poprawnie posługując
się gramatyką i składnią, trochę kalecząc wymowę oraz akcent,
ale to przecież wybaczalne. W końcu spotkały się dwa
najtrudniejsze języki świata. Przypuszczamy jeszcze, że jest może
dawnym studentem, wysłanym do naszego kraju na jakąś uczelnię.
Ale nie. Nigdy nie był w Polsce czy w Europie, a języka uczy się
sam, hobbystycznie.
|
Tulipany w parku Jingshan |
Bo akurat polski mu się spodobał. A teraz
chętnie rozmawia z Polakami, których w Chinach pojawia się coraz
więcej i trenuje na żywo. Chwalimy jego znajomość naszego języka,
naprawdę bardzo dobrą. Przyjmuje to z zakłopotaniem, twierdząc,
że jeszcze nie jest z siebie zadowolony w tym względzie, ale dużo
pracuje. Sporo wie o Polsce, gdy już okazuje się, że nie jesteśmy
z Warszawy, potrafi wymienić nazwy innych miast: Krakowa, Poznania,
Wrocławia, Gdańska. A przecież według chińskich standardów to
tylko większe wioski. Tutaj porządne, duże miasto to tak minimum
10-15 milionów, a żeby o jakimś mieście pamiętać, to musi
liczyć z 5 milionów mieszkańców. Mniejsze są niegodne uwagi. My
chwalimy, oczywiście, Pekin. Po kilku minutach zafascynowany naszym
językiem Chińczyk żegna się uprzejmie, przepraszając za to, że
zabrał nam czas. Dochodzę do wniosku, że znajomość angielskiego
jest w Chinach najzupełniej zbędna. Przydaje się w takim samym
stopniu jak i języka polskiego, a nawet mniej, jak widać!
|
Glicynia (a jakże) CHIŃSKA |
Po
zejściu ze świątynnego wzgórza decydujemy się na sprzedawaną na
straganie „zupkę”, ulubiony specjał Chińczyków, opisany w
poprzednim poście. Jest zimno i chcemy się rozgrzać. Ada pija
herbatę tylko w razie przeziębienia, a porządnej, zalewanej kawy z
fusami nigdzie tu nie sprzedają (co najwyżej, słodkie, wodnite,
zabielone mlekiem podróbki z pseudokawy rozpuszczalnej, której moja
pani nie cierpi). Ada ratuje się, przyjmując kofeinę w formie
przywiezionych z Polski cukierków kopiko, które wrzuca do ust, gdy
zbyt niskie stężenie tego alkaloidu we krwi staje się
niebezpieczne dla zdrowia. Zupki ciekawią nas zresztą, skoro
miejscowi zajadają je jak największy przysmak. Bierzemy jedną na
pół. Potrafi rozgrzać, oj potrafi. To przekonuje nawet Adę, która
nie próbuje już dociekać składu chemicznego ulepszaczy, co czyni
zwykle przy każdej innej okazji. Na szczęście, tu i tak wszystko
napisano po chińsku! Zupek zjemy jeszcze sporo podczas tej podróży.
Pozostają
dwa punkty planu. Odwiedziny w lamaistycznej (tybetańskiej) świątyni
Yonghe Gong oraz w świątyni Konfucjusza i ulokowanej przy niej
dawnej akademii cesarskiej.
|
W świątyni Yonghe Gong |
Są umieszczone obok siebie, jak wynika z
planu tuż przy stacji metra (Yonghe Gong właśnie). To powinno
ułatwić sprawę. Tymczasem, brakuje jednak linii podziemnej kolejki
na północ od Zakazanego Miasta, gdzie obecnie przebywamy.
Wykorzystują to rikszarze, dość namolnie oferując swoje usługi.
Chętnie przejechalibyśmy się nawet rikszą, ale te tutaj cieszą
się akurat najgorsza opinią w przewodniku oraz na necie. Podobno
ceny z kosmosu, potrafią też jakoby wywieźć w nieznane zakamarki
jakiegoś hutongu, gdzie czekają koledzy i potem wszyscy razem
wymuszają na zagranicznych pasażerach niebotyczną zapłatę,
rzekomo ustaloną wcześniej.
|
U Konfucjusza |
W końcu Europejczyk to skarbonka na
dwóch nogach. Osobiście nigdzie nie spotkaliśmy się z tak
bezczelnym naciąganiem, właściwie rodzajem napadu, nikt też nigdy
nie kwestionował uzgodnionej zawczasu ceny. Resztę wydają zawsze
bez problemu i nie trzeba przeliczać. Oj, inaczej wygląda to w
wielu krajach chrześcijańskich, np. w Gruzji. Tym niemniej,
trzymamy się przestróg. Rikszą przejedziemy się innym razem!
Zresztą, żaden właściciel pojazdu nie chce nas zabrać tam
dokąd chcemy, czyli do świątyni albo do najbliższej stacji metra. Oferują tylko przejazd do
turystycznego hutongu i takiego czy innego sklepu z rękodziełem,
zachwalanego jako wyjątkowy. To nie daje żadnych podstaw do
porozumienia, ruszamy więc pieszo. Nogi przypominają o swoim
istnieniu.
|
Konfucjusz z innej perspektywy |
Te
świątynie mają być niewielkie, w przeciwieństwie do Świątyni
Nieba. I może nawet są, posiadają tylko po trzy-cztery dziedzińce
i pawilony. Cóż z tego, skoro otoczono je zwyczajowo nieprzebytymi
murami, a wejścia ulokowano po przeciwnej stronie niż stacja metra!
Czyli najpierw obowiązkowy spacer w poszukiwaniu bramy! W sumie
przypada po ok. 3 km. na każdą z tych niewielkich świątyń, w
końcu są przecież kameralne. Architektura identyczna jak w
Zakazanym Mieście, trochę już nuży i nie posiada waloru
egzotycznej nowości. U lamaistów można wejść do wnętrz
kolejnych pawilonów, zastawionych mnóstwem posągów Buddy.
|
I znów Konfucjusz |
U
Konfucjusza postać mistrza wystawiono na zewnątrz, wnętrza w
większości niedostępne. Jedni i drudzy po 25 juanów. Czas zaczyna
nas już gonić, a mamy jeszcze zamiar zjeść obiad (poprzedniego
dnia, po powrocie z Wielkiego Muru, przeprosiliśmy się jednak z tą
knajpką w hutongu, gdzie skasowano nas za kaczę – ustaliliśmy
ceny zawczasu i wszystko przebiegło bez zarzutu) oraz załatwić
trudną sprawę przechowania noża w recepcji hotelowej.
|
Akademia Cesarska |
Pociąg
odjeżdża o 20.30, a wszyscy ostrzegają, aby przybyć z dużym
wyprzedzeniem. Ruszamy więc żwawiej, pomimo zmęczenia. Próbujemy
jeszcze wymienić pieniądze, ale banki zaczynają tymczasem zamykać
(dochodzi 16.30). Trudno, zamiast do banku na obiad. Tym razem do
wspomnianej knajpki już nie docieramy. Ada wykazała po drodze
przelotne zainteresowanie jakimiś pierogami, zaholowano nas do
wnętrza i już nie wypuszczono. Nie żałujemy zresztą, jedzenie
smaczne, obfite i tanie.
|
Sala wykładowa na świeżym powietrzu |
Pozostaje
sprawa noża. Chcemy zostawić go na przechowanie razem z laptopem
(bez wgranych chińskich programów jest bezużyteczny, a trochę
waży). Tłumaczymy, że wrócimy tu za niecałe trzy tygodnie, mamy
rezerwację, to przedmioty odbierzemy. Wymaga to dłuższej
konwersacji przy pomocy translatora, bo sprawa skomplikowana. Na
szczęście, w recepcji ma akurat dyżur bardzo inteligentny i
życzliwy młodzian. Jego dwie koleżanki (które też spotykaliśmy
za ladą) zdecydowanie ustępują mu w tym względzie – bez urazy,
piękne panie ze wszystkich kontynentów! Pojął, o co nam chodzi.
Próbuje wyjaśnić, że to wbrew procedurom. Po naszych
translacyjnych oraz mimicznych prośbach jednak ulega. Sprawdza
jeszcze szczegóły rezerwacji, wypisujemy stosowne kwity i paczka z
nożem oraz laptopem znika w czeluściach recepcji. Uprzejmy młodzian
zaznacza, aby po powrocie zwrócić się w tej sprawie osobiście do
niego. Niestety, nasza wina! Zbyt lekko potraktujemy tę radę i
wynikną z tego kłopoty. Ale o tym w swoim czasie. Tymczasem,
szczęśliwie uwolnieni od „niebezpiecznej broni”, możemy bez
przeszkód wsiąść z bagażem do metra i jedziemy na spotkanie
pociągu do Xi'an.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz