poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Mauritius – Port Louis i północ wyspy

Port Louis, tłoczne i hałaśliwe tuż przed Bożym Narodzeniem
Poczta w Port Louis...
...tuż obok słynnego muzeum znaczka..



Główna ulica Port Louis, a że to akurat
 na zielonym pasie alei zdjęcie
wyszło mało miejskie :P
Do Port Louis najlepiej wybrać się autobusem. Stolica wyspy jest dobrze skomunikowana z wszystkimi większymi miejscowościami, autobusy jeżdżą często, a z powodu niedużych odległości podróż nigdy nie trwa zbyt długo. Największe utrudnienie to korki, 200-tysięczna lokalna metropolia zawsze tętni bowiem życiem oraz, niestety, pęka w szwach od samochodów. To zresztą główny powód, dla którego najlepiej dojechać tam transportem publicznym. Dworzec usytuowany jest w sąsiedztwie lokalnego targu (chociaż targ w Centre de Flacq – skąd akurat przyjechaliśmy, wydał nam się lepiej zaopatrzony i tańszy). Dziesięciominutowy spacer doprowadzi do centralnego punktu miasta, wylotu reprezentacyjnej ulicy Intendance St. W pobliżu mamy port, nadmorski bulwar oraz muzeum, w którym można obejrzeć jeden z zachowanych egzemplarzy najsłynniejszego i najdroższego obecnie znaczka pocztowego na świecie, tzw. „Błękitnego Mauritiusa” - wyemitowanego na wyspie w 1847 r. w liczbie 500 sztuk. Wstęp stosunkowo drogi (400 rupii), kolejki do tego
Widok na port w Port Louis.
znaczka dość długie. Nie jesteśmy filatelistami, daliśmy więc sobie spokój. Wspomnianą ulicą Intendance St. dojść można do katedry św. Ludwika (przy Dauphine St. - przecznica oddalona o kilkaset metrów od bulwaru). To najstarszy kościół na wyspie, siedziba utworzonego w XIX w. biskupstwa. Przedstawia się ją jako kolejną atrakcję miasta, ale w sumie nic specjalnego. Ogólnie Port Louis szczególnie nas nie zachwycił. Trafiliśmy tam w okresie przedwigilijnym, w sklepach przewalały się tłumy ludzi (chociaż chrześcijanie nie stanowią obecnie na wyspie większości), panował upał i ścisk. Odnieśliśmy wrażenie, że zjechała tam przynajmniej połowa mieszkańców Mauritiusa. Wypiliśmy jeszcze po piwie w knajpce na bulwarze – też stosunkowo drogie, po czym wróciliśmy bez żalu do Centre de Flacq. Zakupy oraz targ w tym miasteczku okazały się o wiele ciekawsze i przyjemniejsze. Jeżeli ktoś nie jest zapalonym filatelistą, to jedynym celem przyjazdu do Port Louis wydaje się zamiar „zaliczenia” stolicy wyspy.
Przy wejściu do ogrodu botanicznego w Pamplemousses. Został założony przez konsula francuskiego Pierre Poivre’'a pod koniec XVIII w i początkowo był jego rezydencją.
Gigantyczne lilie wodne w ogrodzie botanicznym.



Liście lilii są ponoć w stanie utrzymać nie tylko małego ptaszka ale i kilkuletnie dziecko. 

Spoglądając z mostku w gąszcz ogrodu

Inny gatunek lilii...

...tym razem dobrze znany (zwłaszcza paniom) gatunek, którego zasuszone łodygi u nas są używane jako elementy ozdobne bukietów.

Drzewko zasadzone przez Indirę Gandhi...

...czyli premier Indii zastrzeloną 31.X.1984.

Ptaki w ogrodzie botanicznym wcale nie boją się ludzi.

Pod potężnym, długowiecznym baobabem afrykańskim.
Ogród botaniczny w Pamplemousses – Pamplemousses to miasteczko położone kilkanaście kilometrów na północny-wschód od Port Louis. Na jego obrzeżach usytuowano ogród botaniczny, przedstawiany jako kolejna, duża atrakcja wyspy. Przed główną bramą spory, darmowy parking. Wspominam o tym, bo miejscowi cwaniacy czekają na drodze wiodącej z centrum osady i machając dłońmi kierują na inne, pobliskie placyki. Potem domagają się zapłaty, przy czym krzywią się otrzymawszy kilka euro. Nieprzyjemna niespodzianka czeka turystę przy kasie. Okazuje się, że stosują tu podwójny cennik - tanie bilety dla mieszkańców Mauritiusa oraz raczej drogie (200 rupii) dla „inostrańców”. Tego rodzaju praktyk doświadczaliśmy już w różnych krajach w minionych czasach jedynie słusznego ustroju, tylko jakoś nigdy nie mogliśmy załapać się do tej grupy „zniżkowej”. Nie przypominam sobie, aby akurat w Polsce stosowano tę zasadę. Cóż, skoro już tu przyjechaliśmy, to weszliśmy. Ogród zajmuje spory obszar. Klimat, gorący i wilgotny, sprzyja wegetacji roślin. Największa atrakcja to sadzawki zarośnięte wiktorią królewską, rośliną wodną z olbrzymimi, charakterystycznymi liśćmi. Istotnie, robią wrażenie, prezentują się też bardziej naturalnie niż w palmiarniach. Spacerowicze ogladają jeszcze usytuowany w parku grób-mauzoleum pierwszego prezydenta niepodległego Mauritiusa (dość zaniedbane) oraz alejkę z drzewami, zasadzonymi przez różnych odwiedzających wyspę zagranicznych oficjeli – głównie z Indii (tu kolejni przedstawiciele rodziny Gandhich) oraz Chin (mniej znane postacie). Trafił się też, jako europejski rodzynek, prezydent Francji Mitterrand. Ogólnie cały ogród sprawia wrażenie nieco zaniedbanego, w różnych tropikalnych krajach spotyka się większe i ciekawsze. Można wybrać się tu na leniwy spacer.

Malowniczy kościółek pokryty czerwoną blachą tuż nad brzegiem morza.

Przylądek Malhereux majaczy w tle

Zatoka Grand Baie 

Inne ujęcie zatoki Grand Baie 

Malownicze łódki rozrzucone po zatoce.

Można się wybrać na rejsik po okolicy.
Zatoka Grand Baie oraz Przylądek Malhereux – to miejsca na północnym wybrzeżu Mauritiusa. Grand Baie reklamowana jest jako miejscowość wypoczynkowa z piękną plażą. Moim zdaniem, zdecydowanie przereklamowana. Olbrzymi tłok na głównej ulicy, zaparkowaliśmy z najwyższym trudem, tutaj też leciutko zarysowaliśmy lusterko (o czym wspominałem opisując specyfikę ruchu drogowego na wyspie). Plaża też na kolana nie rzuca, w środku miasta, otoczona domami, przy drodze, niezbyt czysta. Może obserwowana z hotelowego ogrodu (takie również tam są) wygląda lepiej, ale ogólnie szkoda czasu na odwiedzanie tej zatoczki. Przylądek Malhereux słynie natomiast z malowniczego kościołka, którego cechą charakterystyczną są oślepiająco czerwone dachówki. Świątynię usytuowano nad brzegiem morza, tuż przy drodze, nie sposób jej przeoczyć. Zaparkowanie w tym miejscu ponownie graniczy z cudem. Widok pocztówkowy, w pełnym słońcu i na tle błękitu morza. Sama budowla raczej skromna, w Polsce byłaby to co najwyżej kaplica. Utrzymana w stylu bardzo nowoczesnym. Obok można zejść na plażę, czystszą i spokojniejszą niż w Grand Baie, ale też nie dorównującą tym na Wyspie Jeleni. Przylądek to miejsce niebezpieczne, rozbiło się tam wiele statków. Można w to bez trudu uwierzyć, widząc liczne, mniejsze i większe, skaliste wysepki, wynurzające się z wód oceanu w pobliżu wybrzeża. Dodają one uroku obserwowanemu z plaży widokowi, można też opłynąć je wynajęta łodzią. Nie skorzystaliśmy.


Ogólnie północną część Mauritiusa można spokojnie objechać samochodem w jeden dzień, ale też wielkich wrażeń nie dostarcza. Jeżeli ktoś nie dysponuje wolnym czasem, albo woli spędzać go na plaży, pod palmą i z drinkiem w dłoni, to może sobie tę wycieczkę spokojnie darować.

1 komentarz:

  1. Wow mega podobny klimat jak Karaiby, gdzie byłam miesiąc temu. Udało mi się samej zorganizować wycieczkę, dużo czytałam na http://wyspykaraibskie.pl/. Zwierzęta są piękne, niespotykane, a do tego ta przyroda. Mauritius też mi chodzi po głowie, ale już na przyszłym rok.

    OdpowiedzUsuń