|
Hoi An miasto lampionów. |
Kolejny
etap naszej podróży to Hoi An, stare, portowe miasto w środkowym
Wietnamie, położone na wysepkach w ujściu Rzeki Perłowej (Vinh
Cura Dai). Założyli je już w starożytności żeglarze z
Austronezji, potem stało się portem Czamów (ludu tworzącego
niegdyś własne państwo w środkowym i południowym Wietnamie,
podbitego następnie i wchłoniętego przez sąsiadów z północy,
czyli Wietnamczyków). W epoce nowożytnej cesarze z dynastii Ngyuen,
rezydujący w usytuowanym ok. 100 km. na północ Hue, uczynili Hoi
An głównym oknem kraju na świat oraz jednym z największych
ośrodków handlowych na Dalekim Wschodzie. Osiedlali się tutaj,
tworząc własne dzielnice, kupcy z Chin i Japonii (zanim ta
ostatecznie zamknęła się w samoizolacji pod rządami szogunów z
rodu Tokugawa), pojawiali się także przybysze z Europy, zwłaszcza
Portugalczycy. Dawna świetność miasta przeminęła w XIX w. Coraz
większe statki nie mogły już wchodzić w ujście rzeki i handel
przeniósł się do odległego o ok. 20 km. Da Nang. Hoi An popadało
w zapomnienie i niszczało. W latach dziewięćdziesiątych XX w.
lokalne władze wpadły na „genialny” pomysł wyburzenia starej
dzielnicy portowej i wzniesienia w tym miejscu bloków mieszkalnych.
I tu pojawia się wątek polski. Otóż sprzeciwił się temu nasz
rodak, archeolog Kazimierz Kwiatkowski, pracujący przez wiele lat
przy badaniach i renowacji pobliskich ruin My Son, czyli
pochłoniętego przez dżunglę kompleksu świątyń ludu Czamów (o
którym osobno w kolejnym poście). Jako jedyny dostrzegł piękno i
potencjał starego, drewnianego Hoi An, a może jako jedyny posiadał
dość determinacji, by walczyć o jego zachowanie oraz restaurację.
I ostatecznie jego wysiłki przyniosły efekt, wyższe władze
komunistycznego (ale stawiającego już powoli na turystykę)
Wietnamu podjęły decyzję o odnowieniu starówki. Rezultaty okazały
się nadzwyczajne, w 1999 r. Hoi An wpisano na listę światowego
dziedzictwa UNESCO, jest też obecnie najczęściej odwiedzanym przez
turystów miastem kraju, zdaniem bardzo wielu, także
najpiękniejszym.
|
Pomnik Kazimierza Kwiatkowskiego, który m.in. uratował starówkę Hoi An
przed wyburzeniem. |
Wszyscy robią tam zresztą na przybyszach
znakomite interesy, sprzedając pamiątki, prowadząc bardzo liczne
sklepy z podrabianą, markową odzieżą, oferując usługi
krawieckie (w ciągu 24 godzin można uszyć sobie jedwabny garnitur
na miarę), do tego niezliczone knajpki, hoteliki itp. Wiele rodzin
dawnych kupców nadal mieszka w swoich odrestaurowanych teraz domach,
przyjmując i oprowadzając turystów. Cóż, robienie pieniędzy
wszyscy mają tu we krwi. Z pewnością żyje im się o wiele lepiej,
niż w tamtych betonowych blokach, które zamierzano dla nich
wybudować. Naszego rodaka, Kazimierza Kwiatkowskiego, który zmarł
w 1997 r., uhonorowano pomnikiem przy głównej ulicy starego miasta,
deptaku Tran Phu 138. Cieszy się też popularnością i dobrą
pamięcią mieszkańców.
Obecnie
Hoi An to właściwie dwa odrębne miasta: odnowiona starówka nad
brzegami Rzeki Perłowej oraz jej kanałów (to stąd porównanie do
Wenecji), otoczona szerokim wiankiem ulic ze sklepami, knajpami,
hotelami, salonami masażu, zakładami krawieckimi i co tam jeszcze
dusza turysty może zapragnąć, oraz współczesne, raczej szare Hoi
An, położone w odległości kilku kilometrów. Normalna komunikacja
publiczna (autobusy) dociera właśnie do nowego miasta (dojazd z Da
Nang), tam pozostają już taksówka, skuter albo własne nogi
(raczej daleko). I tutaj ujawnia się przewaga turystycznych „open
busów”, przynajmniej z naszego punktu widzenia. Otóż dowożą
one spragnionych wrażeń przybyszów wprost na wspomniane obrzeża
starówki, co pozwala oszczędzić mnóstwo czasu. Pokonawszy takim
właśnie sposobem drogę z Hue, równie szybko zdobyliśmy nocleg. A
raczej, zostaliśmy dosłownie „pojmani” przez jedną z
energicznych „businesswoman”, czatujących na przystanku.
Przeganiając bezpardonowo konkurentki, wymachując zdjęciami i
planem usytuowania kwatery, wykrzykując korzystne oferty cenowe i na
koniec obiecując udostępnienie gratis rowerów, przekonała nawet
Adę (11 USD za pokój). Położenie hoteliku istotnie okazało się
korzystne, piętnaście min. spacerem na starówkę, z rowerów i tak
nie skorzystaliśmy (ambitne plany wyjazdu na nadmorską plażę,
podobno ładną, pokrzyżowały pogoda oraz brak czasu). Szefowa
zamierzała podwieźć nas do siebie swoim skuterem, ale widząc
nietęgie miny „białych małp”, nieprzyzwyczajonych do jazdy we
trójkę i jeszcze z dwoma plecakowalizkami na jednym skuterze,
błyskawicznie załatwiła taksówkę (koszt kursu 20 k. dongów,
niecały 1 USD), po czym triumfalnie eskortowała zdobycz do domu.
|
Ruszamy po bilety na stację autobusową. |
Hotelik
okazał się całkiem przyzwoity, czysty, z dużymi pokojami i
łazienkami. Co prawda, już na posesji, w pobliżu wejścia
zauważyliśmy później grasującego szczura, ale czymś takim w
Wietnamie nie należy się przejmować. Minusem okazał się
natomiast status przybytku nie jako oficjalnego hotelu, ale jako
kwatery prywatnej (homestay). Okazało się, że kompanie autobusowe
nie współpracują z takowymi i w recepcji nie można zarezerwować
miejsca na kolejny przejazd. Posiadaliśmy wykupiony bilet do
Sajgonu, ale kolejne przejazdy należało osobno potwierdzać z
minimum dwudziestoczterogodzinnym wyprzedzeniem. Zwykle można to
zrobić za pośrednictwem hotelowej recepcji i jest się wówczas
„odbieranym” z kwatery przez kompanię autobusową (podjeżdża
autobus albo podstawiają samochód, dowożący na miejsce startu). W
homestayu to niemożliwe. Szefowa znalazła jednak sposób i na to.
Wsadziła uwolnioną już od bagażu Adę na tylne siedzenie skutera
i zawiozła do biura kompanii, gdzie wszystko załatwiono od ręki.
Natomiast bez problemu można było nabyć u naszej energicznej
businesswomen pół-dniową wycieczkę do wspomnianych ruin My Son.
Zdecydowaliśmy się w taki właśnie sposób zwiedzić to miejsce
następnego dnia, pomimo niezbyt dobrych doświadczeń z Hue. Ale
pogoda nadal pozostawała niepewna, dojazd na własną rękę
wymagałby prawdopodobnie jazdy w deszczu na skuterach, a tu
oferowali jeszcze rejs powrotny rzeką i możliwość obejrzenia Hoi
An z wody oraz nieodzowny w Wietnamie lunch. Cena niezbyt wygórowana,
za dwie osoby 600 k. dongów (ok. 27 USD), w tym bilety wstępu.
|
Najtańsze piwo w Wietnamie: 80 groszy za kufel serwowany w knajpie :D |
Wreszcie
możemy ruszać na zwiedzanie. Pogoda zmienna, ciepło, wreszcie
naprawdę ciepło, ale zbierają się chmury i zaczyna siąpić
deszczyk. Na dobry początek zatrzymujemy się w knajpie na rogu.
Moją uwagę przyciąga bowiem wypisana kredą na tablicy oferta:
piwo za 5 k. dongów. To zaledwie 80 groszy! Hurra, wreszcie
dotarliśmy do krainy taniego, wietnamskiego piwa! Siadamy i
zamawiamy, kolejna, nieznana dotąd lokalna marka Viet A. Obsługa, przy
stoliku, nalewa trunek z plastikowej butelki pet (1,5 l.) do dwóch
szklaneczek 0,25 l. Nie jest więc aż tak dobrze, jak się wydawało!
Samo piwo podsumuję w sposób następujący: pierwszy smak bez
smaku, potem z trudem można się czegoś doszukać. Dla bardzo
wytrwałych koneserów. :D Ale o piwach wietnamskich kiedy indziej,
teraz czas zwiedzać Hoi An!
|
Most Japoński, symbol Hoi An. |
|
Tutaj jeszcze raz most, tym razem zdjęcie nocą. |
|
Wejście do domu zebrań |
|
Na dziedzińcu |
|
Smok i złote rybki :D |
|
Oko w oko ze smokiem. |
|
Główna sala. Z sufitu zwisają ogromne kadzidła. |
|
Inny z domów na starówce w Hoi An. |
Wstęp
do głównych atrakcji starówki jest, oczywiście, płatny; bilet:
120 k. dongów (ok. 5,5 USD). Pozwala on wejść do pięciu spośród
23 udostępnionych do zwiedzania domów, świątyń lub innych
obiektów. Można je wybrać samodzielnie i tych pięć wizyt w
zasadzie wystarczy. Na pierwszy ogień przekraczamy tzw. most
japoński, najsłynniejszy i najbardziej charakterystyczny punkt
miasta. To pochodzący z XVI w., zadaszony, drewniany most ponad
jednym z kanałów, łączący dawne dzielnice japońską oraz
chińską. Wejścia zdobią rzeźby dwóch małp (od strony
japońskiej) oraz psów (od strony chińskiej). To na pamiątkę
tego, że budowę rozpoczęto w roku małpy (1593 r.), a zakończono
dwa lata później, w roku psa. Sam most był zresztą następnie
kilkakrotnie niszczony i odbudowywany. Budowla robi wrażenie i jest
istotnie urokliwa, zapamiętaliśmy ją jednak z innego jeszcze
powodu. Otóż tutaj ostatecznie odmówił posłuszeństwa nasz
aparat fotograficzny, cierpiący zapewne od nadmiaru wody już w
fiordach i na lodowcach norweskich, a teraz jeszcze potraktowany porą
deszczową w Wietnamie! Próby reanimacji nie powiodły się i
ostatecznie został kilka dni później porzucony w Nha Trang.
Wspominam o tym, by usprawiedliwić gorszą, być może, jakość
późniejszych zdjęć, do końca podróży wykonywanych już tylko z
komórki.
Po
moście japońskim przychodzi czas na stare domy kupieckich rodzin Thang i
Phung Hung, dom zebrań społeczności chińskiej: Hoi Quan Phuoc
Kien oraz prywatną kapliczkę w domu rodziny Tran. Te obiekty
wybraliśmy i można je obejrzeć na naszych zdjęciach. Wszystkie
ulokowane są w niewielkiej odległości od siebie, rozciągająca
się wzdłuż rzeki starówka nie jest zresztą zbyt rozległa.
Oczywiście, odwiedzamy też pomnik Kazimierza Kwiatkowskiego,
odsłonięty w 2007 r., w dziesiątą rocznicę jego śmierci.
|
Gdzieś na ulicach Hoi An. |
|
Uliczny sklep z lampionami. |
|
Imponujący ekspres do kawy. Podobno Wietnam staje się znaczącym eksporterem dobrej kawy. Mieszkańcy piją duże ilości tego napoju, jest on naprawdę smaczny i ciekawie podany. |
|
Na tle Mostu Japońskiego. |
|
Pogodne popołudnie, po kilku dniach ulewy. Wreszcie słońce :D |
|
Kolumna lokalnych "dorożek" rusza na miasto. |
|
Życie w dużej mierze toczy się nad kanałem. Tutaj lokalny stragan. |
|
Mieszkańcy wracają połowu. |
|
Klimatyczne podwórza. |
|
Przydrożny szewc. |
|
Nadrzeczny targ. |
|
Sprzedawczynie owoców. |
|
Łodzie czekają na turystów. |
Największa
atrakcja Hoi An to jednak nie zwiedzanie domów czy świątyń, ale
po prostu włóczenie się po starówce, obiad albo piwo w
nadrzecznej knajpce, targowanie się o takie czy inne drobiazgi i
pamiątki. Tu trzeba od razu zaznaczyć, że o ile jedzenie jest
dobre i niezbyt drogie, piwo również podają w cenach
niewygórowanych (10 k. dongów za kufel 0,4 l.), podobnie świeżo
wyciskane soki (20 k. dongów, niecały 1 USD), o tyle ceny pamiątek
są z reguły nieadekwatnie wysokie. Jeszcze gorzej wychodzą próby
zakupów odzieżowych. Wprawdzie z szycia jedwabnego garnituru dla
mojej skromnej osoby po krótkiej dyskusji zrezygnowaliśmy, ale Ada
miała ochotę uzupełnić swoją kolekcję garderoby marki Nord
Face. I okazało się, że ceny proponują tutaj niebotyczne. Pewnie
dałoby się coś zbić, ale nie mieliśmy na to czasu i ochoty.
Lepiej już próbować w Sa Pa! Przy okazji przekonaliśmy się
jednak, że Wietnamczycy mają dobre oko do ciuchów. Ponieważ nadal
padało, korzystaliśmy z ochrony naszych niezawodnych sztormiaków
(szyte w firmie Hornet z Nowego Tomyśla). W pierwszym sklepie
„marki” Nord Face, do którego weszliśmy, od razu zwróciły
uwagę obsługi i pojawiły się pytania, gdzie je kupiliśmy. - Ach,
w Polsce. A ile kosztują? - Cóż, w przeliczeniu, to ta dopiero
cena okazała się prawdziwie niebotyczną jak na miejscowe stosunki
(10 mln. dongów). Każdy pozostał więc przy swoim asortymencie.
|
Zakup wodnych lampionów. |
|
Panorama nocna Hoi An z lampionami płynącymi po rzece. |
|
Dołączamy również nasze :D |
Po
tych nieudanych próbach zakupów zjedliśmy obiad w lokalnej
jadłodajni (bo trudno to nazwać knajpą) na krytym targowisku
miejskim – okazał się jednym z lepszych podczas całej podróży,
następnego dnia też tam wróciliśmy – po czym odbyliśmy spacer
w zapadających powoli ciemnościach, rozświetlanych jednak blaskiem
setek zapalanych wszędzie lampionów. Hoi An słynie bowiem jako
ośrodek produkcji lampionów właśnie. Można je kupić dosłownie
wszędzie. To znaczy, zazwyczaj próbują żądać za sztukę 200 k.
dongów albo więcej (9 – 10 USD). Ostatecznie jednak Ada
wypatrzyła nie sklep, ale jednoosobowy warsztat wytwarzający
interesujące ją przedmioty. I tutaj pani okazała się
rozsądniejsza, sprzedając dwa lampiony za 100 k. dongów. Raz w
miesiącu, w przeddzień Święta Pełni Księżyca, miasto obwiesza
się tymi lampionami w sposób szczególnie bogaty. My akurat nie
mieliśmy szczęścia ujrzeć tego widoku, ale i tak, na co dzień, w
odbijającym się w lustrze rzeki świetle lampionów, wieczorne Hoi
An robi wrażenie urokliwe, zasługując na miano najpiękniejszego
miasta Wietnamu. Tym bardziej, że po całym dniu deszczu, wieczorem
pogoda wreszcie się poprawiła i przestało padać! Mają tu miły
zwyczaj wypuszczania na rzekę małych, papierowych łódeczek z
zapalonymi świeczkami. Przynosi to szczęście i sprzyjać ma
zwłaszcza zakochanym, jakże by inaczej. :D Wieczorem można kupić
te stateczki-lampiony za parę groszy u licznych, krążących nad
rzeką sprzedawców. Oczywiście, nas także nagabywali, a my nie
mieliśmy nic przeciwko takiemu połączeniu ognia i wody. :D Jeszcze
spacer mostem na drugi brzeg Rzeki Perłowej oraz podziwianie
panoramy miasta. Trzeba porównać, z której strony Hoi An
prezentuje się piękniej oraz na którym brzegu lepiej smakuje piwo!
Czas
jednak wracać, moja pani zdążyła bowiem zamówić wieczorny
masaż. Salonów masażu też tutaj sporo. Ciekawostka, gdy tak Ada
przeglądała ofertę i zastanawiała się, czy skorzystać z
odwiedzanego, czy też może z innego przybytku, zza kotary rozległ
się głos jakiejś klientki, zachwalający w niemożliwej do
podrobienia polszczyźnie zalety tego właśnie salonu. Cóż,
upodobania podróżujących po Wietnamie rodaczek są przewidywalne.
Ale czy można się dziwić, skoro godzinny seans kosztuje tutaj w
przeliczeniu ok. 30 zł? I to masażu, który bije na głowę te
oferowane w Polsce? W sumie, Hoi An, chociaż bardzo turystyczne,
jest jednak ze wszech miar godne odwiedzenia. Nawet stada
przyjezdnych nie zdążyły zniszczyć uroku tego miejsca. Może to
dlatego, że tak działo się tutaj od zawsze?
|
A tutaj coś dla pań: cennik masażu (obok cen w dongach ceny w dolarach) |
Miło poczytać o Polakach czyniących dobro w dalekim swiecie.
OdpowiedzUsuńU nas Kwiatkowski jest prawie nieznany, w Wietnamie, a zwłaszcza w Hoi An, traktują go jak bohatera.
Usuń