|
Ruiny My Son w wietnamskiej dżungli |
Turyści,
przybywający tak licznie do położonego w środkowym Wietnamie Hoi
An, podziwiają nie tylko to urokliwe, portowe miasteczko, jego
mosty, lampiony i starą, drewnianą zabudowę. Spędziwszy miłe
chwile na starówce, w tamtejszych knajpkach, na straganach czy w
salonach masażu, wyruszają jak jeden mąż (i żona, oczywiście,
także :D) do położonego ok. 15 km. w głąb lądu kompleksu
świątyń My Son. Kompleks wznieśli królowie Czamów, ludu
zamieszkującego niegdyś środkowy i południowy Wietnam, stopniowo
podbitego i wchłoniętego przez przybyszów z Północy, czyli
Wietnamczyków właśnie. Czamowie wyznawali początkowo hinduizm i
to bogom hinduistycznym wystawiali świątynie w pobliżu swojej
stolicy. Najstarsze z nich powstawały od IV w. n. e., początkowo z
drewna. W kolejnych stuleciach zaczęto stosować jako materiał
budowlany cegłę, a liczba przybytków kultu rosła. Od IX-X w. w.
wśród Czamów zaczął przeważać buddyzm, ale My Son nadal
funkcjonowało jako ważny ośrodek kultu aż do XV w. W 1471 r.
ziemie te zajęli Wietnamczycy i kompleks popadł stopniowo w
zapomnienie, z czasem pochłonęła go dżungla.
Ponowne
odkrycie tego zagubionego w tropikalnym lesie miejsca nastąpiło
przypadkiem, dopiero pod koniec XIX w. Dokonali tego Francuzi, którzy
podjęli od 1898 r. prace wykopaliskowe, starając się także
odczytać inskrypcje w piśmie Czamów. Badania przerwały obydwie
wojny wietnamskie w połowie XX w. Podczas drugiej z nich, tej
bardziej znanej, toczonej z udziałem USA, żadna ze stron nie
uszanowała My Son. Komunistyczni partyzanci Vietcongu założyli w
ruinach jedną ze swoich baz, najwyższej wieży tzw. świątyni A 1
używając do zainstalowania masztu radiostacji. Amerykanie
odpowiedzieli nalotami bombowymi, które w 1969 r. przyniosły
kompleksowi duże zniszczenia. Wspomniana świątynia A 1, pochodząca
z VII w. i najstarsza spośród wszystkich zachowanych do naszych
czasów, uległa wówczas prawie całkowitej zagładzie. Wywołało
to oburzenie światowej opinii publicznej, protesty środowisk
naukowych i w rezultacie rezygnację USA z dalszych nalotów w tej
okolicy. Ale i tak Amerykanie propagandowo przegrali tę batalię z
kretesem, uznani powszechnie za agresorów i barbarzyńców. Widoczne
obecnie obok ruin kratery po wybuchach bomb zrzuconych przez samoloty
B 52 (wypełnione wodą bajorka) przewodnicy pokazują turystom z
ledwie skrywaną i w istocie obłudną satysfakcją, dowodząc
brutalności oraz bezwzględności najeźdźców. Tak naprawdę wina
leżała jednak po obydwu stronach. Po zakończeniu wojny prace
badawcze i renowacyjne podjęto na nowo, ważną rolę odegrali w
nich uczeni polscy, o czym przewodnicy także szeroko opowiadają.
Jednym z nich był archeolog Kazimierz Kwiatkowski, który uratował
następnie przez zburzeniem starówkę w Hoi An (przez miejscowe
władze, a nie przez B 52) i doprowadził do jej odrestaurowania, o
czym pisałem w poście poświęconym temu miastu. W 1999 r. My Son
wciągnięto na listę światowego dziedzictwa UNESCO
|
Brama wejściowa, stąd jeszcze ok, 2 km. drogi. |
|
Ruiny zbombardowanej przez Amerykanów świątymi A 1 z VII w. |
|
Nasz przewodnik to prawdziwy showman. Ekspresyjnie opowiada o barbarzyństwie kapitalistycznych agersorów. |
|
Zagłębiamy się w dżunglę... |
|
by znaleźć kolejną świątynię |
|
Tutaj oraz na zdjęciu powyżej widać różnicę pomiędzy technologią dawnych Czamów, a współczesnymi osiągnięciami uniwersytetu mediolańskiego, usiłującego odtworzyć średniowieczną technikę budowlaną. |
|
Kolejne ruiny pochłonięte przez dżunglę... |
|
naszym zdaniem w tej formie są nie mniej interesujące. |
Odwiedzenie
My Son to obowiązkowy punkt programu każdego gościa przybywającego do tej
okolicy. Zagubione w dżungli ruiny robią zresztą duże wrażenie
(może nie tak wielkie, jak miasta Majów na Jukatanie, ale jednak).
Powszechnie porównuje się je do nie tak bardzo odległego Angkor w Kambodży, na ten temat tymczasem nie mogę się
wypowiedzieć. Dojazd do My Son na własną rękę jest raczej
skomplikowany, pozostają skutery lub rowery (kiepskie oznaczenia
drogi) albo taksówka. Za to wykupienie zorganizowanej wycieczki z
Hoi An nie nastręcza żadnych problemów, można to uczynić w
każdym hotelu. To zresztą w Wietnamie normalny sposób
postępowania. Zwiedzają głównie obcokrajowcy, po co więc komunikacja publiczna do takich miejsc? Gościom należy zorganizować
transport wygodniejszy (i droższy, rzecz jasna, skoro ich stać), a
jednocześnie maksymalnie utrudnić inne formy dojazdu. Na szczęście,
te usługi turystyczne tak strasznie drogo nie wypadają. Biorąc pod
uwagę oszczędność czasu oraz nadal niepewną pogodę decydujemy
się właśnie na taką półdniową wycieczkę z Hoi An, połączoną
z powrotnym rejsem Rzeką Perłową do miasta oraz obowiązkowym
tutaj przy takich imprezach lunchem. Całość to 600 k. dongów (27
USD) od dwóch osób, w tym opłacone bilety wstępu oraz przejazd
meleksami spod bramy wejściowej do właściwych ruin. Wprawdzie w
Hue podobna wycieczka okazała się źle zorganizowana, ale liczymy,
że teraz będzie może lepiej. A na wieczór mamy już zarezerwowany
przejazd nocnym autobusem do kolejnego celu: oddalonego o ok. 300 km.
nadmorskiego miasta Nha Trang. To znany kurort i zamierzamy tam
odpocząć w tropikalnych wreszcie (jakoby) warunkach. Nie chcemy
więc zwlekać w deszczowym Wietnamie Środkowym!
Tym
razem wycieczka okazała się dobrze przygotowana i w pełni
zaspokoiła nasze plany. Dojazd krętymi drogami zabrał ok. godziny,
przy okazji mogliśmy też jednak obejrzeć zza szyby busa
współczesne, nieturystyczne Hoi An. Nic specjalnego, szare, nijakie
miasteczko. Nie dziwi, że stawia się teraz pomniki Kwiatkowskiemu
za to, że uratował stare Hoi An, na którego miejscu również
zamierzano wybudować coś takiego! Podczas drogi spoglądamy też z
nieustannym niepokojem w niebo. Ma się jakoby przejaśniać, ale
tymczasem gromadzą się ciężkie chmury, co jakiś czas spada
gwałtowny deszcz. Podobno w ruinach można solidnie zmoknąć,
niejeden z poprzedników pisał o tym na blogu.
Już
na miejscu lokalny przewodnik zaczyna od żarliwej przemowy, w której
cierpliwie wyjaśnia, że używana przez wszystkich turystów
angielska wymowa nazwy My Son (kojarząca się nieuchronnie ze
zwrotem „Mój synu” :D) jest błędna i należy posługiwać się
właściwą, wietnamską! Niestety, nie potrafię już podać jaką
konkretnie, przyznaję ze wstydem, wyleciała mi z głowy. I tak, jak
wszyscy, zostanę ostatecznie przy „Moim synu” :D.
|
Zbyszko z ponurą miną obserwuje plączących się dookoła turystów. Ach, gdyby tak wszystkich ich przegnać, żeby nie psuli pleneru... |
|
Dżungla nigdy nie rezygnuje, czeka na swój czas. |
|
Tropikalny klimat, deszcze i wysoka temperatura to jej sojusznicy. |
|
A oto rytualny fallus... |
|
przewodnik wskazuje ten obiekt wszystkim
zainteresowanym :D |
|
A dżungla czeka na swój czas |
|
My Son cieszy się dużym zainteresowaniem... |
|
w pełni zresztą zasłużonym. |
|
Na tle jednej ze świątyń. |
|
Turyści podziwiają ruiny... |
|
podczas gdy Zbyszko czeka na lunch i piwo. :D |
|
Ostatni rzut oka na My Son. |
Podczas naszej wizyty mamy niesamowite szczęście do pogody. Ledwie zdążyliśmy
przekroczyć bramę wejściową i przejechać meleksami ok. 2 km. do
punktu informacyjnego, z którego rozpoczyna się właściwe
zwiedzanie (makieta, knajpka, sklep z pamiątkami) otwiera się
niebo. Leje, ale to dosłownie leje, niczym wiadrami. A my czekamy
pod jedynym dachem w promieniu kilku kilometrów! Czekamy aż meleksy
dowiozą wszystkich uczestników wycieczki. Tym trochę się
oberwało, pojazdy są zadaszone, ale wiatr zacina. Jeszcze gorzej
bogowie deszczu potraktowali całkiem licznych turystów spoza grupy,
którzy dla oszczędności albo dla zdrowia (?) wybrali spacer
pieszy. Wreszcie, po kwadransie, ulewa ustaje równie nagle, jak się
rozpoczęła. Grupa właśnie się zebrała i ruszamy w ociekającą
wilgocią dżunglę. Na szczęście, ścieżki wyłożono kamieniami.
Zwiedzanie trwa kilka godzin, ostrzegano przed słońcem i upałem,
zalecano zaopatrzyć się w wodę, ochronę głowy, kremy z filtrem
itp. My spoglądamy raczej z niepokojem na kolejne zwały chmur,
wiszące na szczytach otaczających kotlinę gór. Przecież w każdej
chwili może lunąć jak przed chwilą! Ale nie, bogowie deszczu po
raz kolejny okazują nam osobistą przychylność. Tego dnia
wyczerpali już swój gniew, obdarzają nas przejaśnieniami!
Najpierw niewielkie dziury w chmurach, z czasem niebo przeciera się, co umożliwia wykonywanie zdjęć w ostrym słońcu. Raz
jeszcze się udało.
Wizyta
upływa więc przyjemnie i interesująco, przewodnik opowiada o
kolejnych obiektach, pokazuje wspomniane już wcześniej ruiny
świątyni A 1 oraz leje po bombach. Jako kolejną ciekawostkę
przytacza fakt, iż po dziś dzień nie udało się odtworzyć cegieł
i zaprawy stosowanej przez dawnych budowniczych. Niby skład
chemiczny zanalizowano, niby zestawiono identyczny... Ale jakiś
szczegół procesu technologicznego umknął, może jakiś lokalny
dodatek nie został rozpoznany... Dość, że zarówno cegły jak i
zaprawa, współcześnie wykonane na potrzeby rekonstrukcji, gorzej
znoszą wszechobecną w My Son wilgoć i już po kilku latach
wyraźnie różnią się na niekorzyść od oryginałów. Doskonale
widać to w wielu uzupełnianych niedawno budowlach. Cóż, dawni
budowniczowie strzegą swoich tajemnic.
Przyznać
trzeba, że pomimo zwiedzania w grupie, czasu na wszystko mamy
wystarczająco: na powłóczenie się po wybranych fragmentach ruin,
na zdjęcia, na odczytywanie tablic informujących o historii
poszczególnych obiektów. I jeszcze na pogapienie się na góry,
dżunglę, chmury oraz przebijające zza nich słońce, całość
doprawdy malownicza. Na koniec, już przy wyjściu, muzeum ukazujące
historię badań nad kompleksem, łącznie z udziałem Polaków.
Droga
powrotna też upływa miło. Podjeżdżamy na przystań, wsiadamy na
kilka łodzi i ruszamy Rzeką Perłową do starego Hoi An. Słońce
świeci teraz w całej pełni, siedząc na dziobie obserwujemy życie
na rzece. Tylko lunch nie wypalił. Okazało się, że rozdano po
kiepskim, suchym sandwichu. Nic to, dwie puszki piwa wydobyte z
plecaka poprawiają smak tej marnej przekąski. Zresztą po powrocie
udajemy się prosto do znajomej już z poprzedniego dnia garkuchni na
miejskim targu. Powitano nas tam bardzo miło, zwłaszcza, gdy
pochwaliliśmy jedzenie. Ale w innym wypadku przecież byśmy nie
wracali. :D Niestety, skoro oddaliśmy się rozkoszom stołu,
zabrakło już czasu na rozkosze łoża. Ada zmuszona była
zrezygnować z codziennego, tradycyjnego już niemal masażu. Autobus
do Nha Trang odjeżdża o 18.00.
|
Wracamy do Hoi An. Pogoda i humory dopisują. |
|
W Azji rzeki nigdy nie są puste. |
|
Przysiągłbym, że ten okręt tonie. A tymczasem płynie w najlepsze dalej! |
|
Zbliżamy się do Hoi An. |
|
I oto przystań. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz