|
Birmanka z twarzą pięknie pomalowaną thanaką, naturalnym kosmetykiem uzyskiwanym z drzewa Murraya. |
Azja
zmienia się na naszych oczach. Ten dalekowschodni, turystyczny raj
od kilku dekad przyciągał przybyszów z Zachodu egzotyką przyrody,
zabytków i obyczajów, życzliwością oraz przyjaznym nastawieniem
mieszkańców, niskimi cenami, łatwą dostępnością nie zawsze
tolerowanych gdzie indziej rozrywek. Wszystko to nie odeszło
jeszcze może zupełnie w przeszłość, ale też nie jest już takie samo,
jak przed dwudziestu, trzydziestu laty. Coraz więcej krajów regionu zarzuca nieskuteczne formy gospodarowania (jeśli nawet
pozostaje przy niedemokratycznych formach rządów) i wprowadza u
siebie gospodarkę rynkową, czyli kapitalizm w najczystszej postaci.
A ponieważ mieszka tam mnóstwo ludzi gotowych i przyzwyczajonych do
ciężkiej pracy, nie oczekujących natomiast żadnych przejawów
socjalu (którym nigdy nie zostali zepsuci), na efekty nie trzeba
zwykle długo czekać. Oprócz znanych już od lat azjatyckich
„smoków” czy „tygrysów”, takich jak Japonia, później
Singapur, Malezja czy Tajwan, prawdziwą potęgą stały się Chiny,
a w dużym tempie rozwijają się np. Tajlandia i Wietnam.
W
sumie to i dobrze, bo tamtejszym ludziom zaczyna żyć się lepiej,
ale dla europejskiego turysty zmiany te niekoniecznie okazują się
korzystne. Egzotyki coraz mniej, wyrastają za to zatłoczone,
zapełnione samochodami i zabudowane sięgającymi nieba drapaczami
chmur metropolie, ceny zaczynają szybować (a przynajmniej sięgać
poziomu, który znamy z domu), ludzie nadal w większości uprzejmi i
życzliwi, ale coraz więcej naciągaczy, traktujących białego
przybysza niczym „dwunożny bankomat”, zanieczyszczenie powietrza
i wszechobecny smog w wielkich miastach (poczuliśmy go, zwłaszcza
wrażliwa na tym punkcie Ada, w Bangkoku, Hanoi, Sajgonie), stada
włóczących się wszędzie „backapackersów”, którzy stali się
już endemicznym gatunkiem dalekowschodniej fauny. Do tego
narastająca fala turystów chińskich, przybywających w takiej
sile, że przed własnym wyjazdem warto sprawdzić terminy świąt i
„długich weekendów” w Kraju Środka, bo w tych dniach
Chińczyków wszędzie zatrzęsienie, a ceny już nie tyle szybują,
co idą w górę niczym rakieta. I jeszcze niewiele mniej liczni
Rosjanie w nadmorskich kurortach Tajlandii czy Wietnamu.
|
Zwyczajny, drewniany most w Mandalay nad odnogą Irawadi nie przyciąga niczyjej uwagi. |
|
Cóż jednak znaczy reklama! Znajdujący się w tym samym mieście tzw. "Most Tekowy" oblegany jest przez tłumy turystów. Z roku na rok przybywa ich do Birmy coraz więcej. |
|
Sympatyczny mnich (za takiego się podawał), znający kilka słów przypominających język polski, pojawił się jako dobrowolny przewodnik po jednym z klasztorów buddyjskich w Rangunie. Opowiadał ciekawie, ale "przyjaźń" skończyła się, gdy niezadowolony z wysokości napiwku natarczywie domagał się 10 USD (co jest w Birmie sumą dość wysoką). Takie sytuacje nie zdarzają się jednak jeszcze w tym kraju zbyt często. |
|
Reklama jednej z restauracji w Nyaungshwe nad jeziorem Inle. Jak widać, rodacy też już tutaj dotarli. |
Śniadania mnichów to obecnie jedna z głównych atrakcji turystycznych Birmy.
Warto jednak przyjrzeć się również szalejącym z tej okazji turystom.
Nic
więc dziwnego, że coraz większą popularnością zaczynają cieszyć się kraje, w których szuka się jeszcze resztek klimatu i
dawnych, „złotych czasów”. W Tajlandii to już tylko namiastka,
w Wietnamie spóźniliśmy się o jakieś dziesięć lat, największe
nadzieje budzi obecnie Birma, używająca również oficjalnej,
rodzimej nazwy Myanmar. To kraj położony pomiędzy Indiami i Chinami
(przeważają kulturowe wpływy indyjskie), szczycący się kilkoma
tysiącami lat historii. W połowie XIX stał się kolejną kolonią
angielską, podczas II wojny światowej okupowali go Japończycy. W
1948 r. Anglicy wycofali się i Birma odzyskała niepodległość,
popadając pod sprawowane autorytarnie rządy wojskowe. Przez całe
lata kraj zamknięty był przed obcymi wpływami, w tym przed
turystyką. Obecnie również nie jest wolny od problemów, targają
nim różne konflikty, przede wszystkim podejmowane przez muzułmanów (dość
licznych na zachodzie, przy granicy z Bangladeszem) próby narzucania
siłą własnych porządków, opartych na prawie szariatu. Trudno się
nawet dziwić, że władze oraz mieszkańcy Birmy dali temu
zdecydowaną odprawę, szybko, skutecznie i w tradycyjnym stylu,
czyli krwawo i bez oglądania się na zbytni humanitaryzm. W Europie,
która sama nie potrafi sobie z islamistami poradzić, spogląda się
na to niekiedy krzywo. Ale w końcu Birmańczycy mają prawo bronić
swojego państwa, swojej religii (buddyzmu) i swojego sposobu życia
w sposób, który uznają za słuszny. I osiągają zamierzone efekty: udział
muzułmanów wśród ludności spada, agresywnych przywódców
dosłownie skrócono o głowę, szeregowych wiernych „zachęca się” do
emigracji albo zmiany wyznania na jakiekolwiek inne, byle nie
pozostawali przy islamie.
Na
bardziej masowy ruch turystyczny Birma otworzyła się stosunkowo
niedawno, w 2012 r. Stanowi więc atrakcyjny cel dla wszystkich,
którzy szukają Azji „prawdziwej”, tradycyjnej, dzikiej i
egzotycznej (słabo rozwiniętej i nie zadeptanej jeszcze przez
backpackersów), taniej (czytaj biednej), przyjaznej wobec niecodziennych dla miejscowych, białych przybyszów. Czy taką
Azję da się jeszcze w Birmie znaleźć? Owszem, ale już nie
wszędzie. I warto się pospieszyć, bo i tam stopniowo zanika. Za
lat dziesięć czy dwadzieścia będzie pewnie tylko
wspomnieniem, jak w Tajlandii. Inna sprawa, że takie masowe
„poszukiwania” zwiększą tylko tempo przemian, ale co tam, jeśli
nie my, to pojadą inni.
|
Przypadkowo wynajęci przewoźnicy-motocykliści zabrali nas na herbatę do buddyjskiej świątyni w Kalaw. |
|
Ciekawy środek transportu dla dzieciarni. |
|
Targ lokalny w Nyaungshwe |
|
Lokalna apteka w Nyaungshwe |
|
Mieszkańcy starodawnego miasta A Myint (obecnie wioski) zaprosili nas na herbatę w towarzystwie mnicha z miejscowego klasztoru. |
|
Ktoś solidnie się napracował. |
|
Suszenie świeżej papryki chilli. |
|
A tu zbiory kukurydzy. |
|
Mieszkańcy wioski gotują wodę na herbatę. |
|
Rodzinna wycieczka. |
|
Łódź pasażersko-transportowa na jeziorze Inle. |
|
Mini-przystań rzeczna nad jednym z kanałów wokół jeziora Inle, służy także jako miejsce prania i kąpieli. |
|
A tutaj te same czynności higieniczne w Mandalay nad rzeką Irawadi. |
|
Młodzi Birmańczycy chętnie fotografują się z turystami. |
|
A tutaj to Zbyszko został po prostu "opiekunem" wycieczki klasowej. |
|
Ada też nie narzekała na brak chętnych do wspólnej fotografii (prawdę mówiąc, miała o wiele większe powodzenie). |
Co
warto wiedzieć, wybierając się do Birmy?
Wizy
– przy wjeździe do Birmy obowiązuje posiadanie wizy (teoretycznie
również biletów powrotnych oraz środków finansowych na
trzydziestodniowy pobyt, ale tego nikt już nie sprawdzał). W Polsce
nie mamy ambasady birmańskiej, najbliższa znajduje się w Berlinie
i tam też do niedawna wizy często załatwiano (udając się
osobiście, albo nawet wysyłając dokumenty pocztą). Drugi sposób polegał na złożeniu podania w ambasadzie w Bangkoku
(najpopularniejsza droga lotnicza do Birmy i tak prowadzi przez stolicę
Tajlandii). Wyrobienie wizy zajmowało tam zazwyczaj do trzech dni.
Obecnie mamy jednak możliwość uzyskania jej o wiele łatwiej. Dla obywateli
polskich dostępna jest opcja aplikowania o wizę przez internet, na
oficjalnej stronie ministerstwa
TU LINK. Formularz nie jest
trudny do wypełnienia, nie wypytują tam o niemożliwe do podania
dziwactwa w rodzaju adresów i numerów telefonów wszystkich hoteli,
w których zmierzacie się zatrzymać (jak np. w przypadku
internetowej wizy kenijskiej), cała procedura odbywa się szybko i
sprawnie. Nasze wizy (właściwie to promesy, ale to żadna w sumie
różnica) nadeszły już po 24 godzinach. Koszt trzydziestodniowej
wizy turystycznej to 50 USD od osoby. Granicę można przekroczyć
przede wszystkim drogą powietrzną, lądując na lotniskach
międzynarodowych w Rangunie albo w Mandalay. Od niedawna przejścia
graniczne funkcjonują też w niektórych portach morskich, np. w
Rangunie, pojawiła się też możliwość przekraczania granicy na lądzie. Birma stopniowo się otwiera. Co prawda, pewne części
kraju nadal pozostają dla przybyszów zamknięte (chodzi głównie o tereny
przygraniczne, na których trwa „wojna” z muzułmanami), ale
najważniejsze i najciekawsze regiony można zwiedzać bez problemu.
Nigdzie nie spotkaliśmy się z jakimikolwiek kłopotami czy
złośliwościami ze strony policji albo innych władz.
Język
– nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie uczył się języka
birmańskiego. My opanowaliśmy ostatecznie dwa zwroty: „Cześć,
jak się masz?” (brzmi to mniej więcej: „Min ga la pa”) oraz
„Dziękuję” („Dżezu ten many”). Warto poćwiczyć, bo
Birmańczycy cieszą się jak dzieci, gdy usłyszą te słowa z ust
białego przybysza. Od razy stają się jeszcze milsi i bardziej
przyjaźni niż zazwyczaj (o ile to w ogóle możliwe). Do
porozumiewania się wystarczy podstawowa znajomość języka
angielskiego. Wielu Birmańczyków mówi po angielsku, chociaż jest
to angielski dość dziwny. Ada określiła go mianem „burmglisch”,
czym (już w Polsce) wywołała atak śmiechu znajomego Anglika. Ogólnie wymowa
Birmańczyków jest tak nietypowa, że często niezrozumiała.
Paradoksalnie, lepiej nie znać tam angielskiego za dobrze, bo wtedy
pojawia się zbyt wiele skojarzeń z wypowiedzianym przez rozmówcę
słowem. Takie kłopoty stały się udziałem Ady, która nieustannie
narzekała na wymowę miejscowych. Ja, który gorzej posługuję się
angielskim, niejednokrotnie rozumiałem ich lepiej. Bo mając mniejszy wybór,
kojarzyłem tylko jedno słowo. Zazwyczaj akurat to, o które właśnie
chodziło Birmańczykowi, również dysponującemu ograniczonym
słownictwem. Miejscowi chcą się jednak angielskiego uczyć. Bardzo
często zdarzały się sytuacje, gdy różni przypadkowi ludzie,
zwykle studenci, ale też i mnisi w świątyniach, podchodzili, by
nawiązać rozmowę i szlifować w ten sposób swoje umiejętności.
|
Grupa studentów, która opadła nas w świątyni Shwedagon w Rangunie, by ćwiczyć się w angielskim. |
Internet
– jeszcze przed dwoma laty był to poważny problem, koszty stałego
dostępu sięgały kilkuset dolarów. Od 2016 r. można jednak za
nieduże pieniądze kupić kartę telefoniczną jednej z kilku
lokalnych kompanii. Polecono nam na necie firmę Telenoor i okazało
się to dobrym wyborem. Trzydziestodniowa karta z limitem 10 giga (w
zupełności wystarczającym dla zwykłej aktywności na necie)
kosztowała 12 tys kiatów (czyli ok. 8 USD). Najlepiej zakupić ją
natychmiast po przylocie, w hallu lotniska. Punkty sprzedaży są
dobrze oznakowane, uprzejma obsługa zainstaluje kartę w telefonie i
dokona jej aktywacji. Tak więc lotnisko opuszczamy już z dostępem
do sieci, co znakomicie ułatwia życie. Bywają miejsca (góry,
odludne okolice) w których internet działa słabo, ale w większych
miastach czy nawet wsiach nie ma z tym problemu.
|
Twarze Birmy... |
|
... wszystkie pokryte thanaką. |
Waluta
– waluta Birmy to kiaty (kyaty). Na przełomie 2018/2019 r. przelicznik
wynosił 1 USD = 1500 kiatów „z groszami”. W Birmie mają
jednak inflację, toteż kurs i ceny mogą ulegać zmianom. Kiatów
nie wolno wywozić legalnie za granicę (może uważają je za zbyt
cenne, a może wstydzą się opłakanego często stanu banknotów),
toteż wymiany dokonujemy już na miejscu. Najlepiej przywieźć po
prostu dolary, które pełnią rolę drugiej waluty (skąd my to
znamy?). Z wymianą nie ma większych problemów, niekiedy proszą o
okazanie paszportu. I tutaj kilka porad. Pieniądze najlepiej
wymieniać w Rangunie, w którym dają najlepszy kurs. Stosunkowo
wielu tam obcokrajowców i sporo kantorów, a liczba turystów
umiarkowana. Później, im bardziej turystyczne miejsce, tym kurs
kiata wyraźnie rośnie. Widać to już w Mandalay, ale dopiero w
Bagan kiat po prostu szaleje, a dolar „leci na łeb na szyję”,
jak życzyli mu tego kiedyś nasi satyrycy -:). Banknoty stu- i
pięćdziesięciodolarowe uzyskują kurs wyższy, niż mniejsze
nominały. Te ostatnie lepiej zachować dla drobnych transakcji z
handlarzami albo płatności w hotelach (tam ceny podawane są często
w dolarach, kiaty też przyjmą, ale po jeszcze gorszym kursie).
Wymianę zrobić trzeba, bo wstępy do obiektów opłacamy w walucie
lokalnej, warto też mieć drobne, np. na taksówki. W Birmie nie są
akceptowane ani wymieniane banknoty dolarowe sprzed 2000 r. (te z
głowami prezydentów w owalu). Nikt ich nie przyjmie. Należy też
zwrócić rygorystyczną uwagę, by nasze banknoty nie zostały w
jakikolwiek sposób uszkodzone: naddarte, zbyt mocno zagięte,
odrobinę wytarte, poplamione, z odręcznymi napisami. Takich też
nikt w Birmie nie weźmie (chociaż bywa, że spróbuje takowymi
wydać resztę). Narażając się na kąśliwe uwagi pracowników
naszych kantorów przeprowadzaliśmy sumienną lustrację dolarów
kupowanych w Polsce na potrzeby tego wyjazdu, a i tak z kilkoma banknotami były
później problemy. A najśmieszniejsze jest to, że banknoty lokalne
bardzo często wyglądają tak, jak gdyby dosłownie wydarto je psu z
gardła. Cóż, tylko dolar musi być nieskazitelny, jak żona
Cezara.
Ceny
– życie w Birmie jest na ogół bardzo tanie (z wyjątkiem
noclegów, o czym za chwilę). Bardzo tanio można zjeść i napić
się. Zwłaszcza lokalny rum okazuje się dobry i niezwykle wprost tani.
Butelka 0,7 l. bardziej niż przyzwoitego rumu marki „Myanmar”
kosztuje... No ile? Nie uwierzycie: 1,2 USD, czyli ok. 4,50 zł!
Podobnie kształtuje się cena konkurenta, rumu marki „Mandalay”,
tyle, że ten jest już odrobinę mniej dobry. Co ciekawe, butelka
piwa kosztuje mniej więcej tyle samo albo więcej! Cóż, to napitek
„europejski”, chociaż miłośników „złotego trunku” w
Birmie nie brakuje, a browary mają całkiem przyzwoite. Lokalny
obiad na dwie osoby w rodzinnej knajpce w Mandalay zjedliśmy za 3
USD. Obiad bardziej wystawny, w porządnej knajpie dla średnio sytuowanych Birmańczyków,
to wydatek rzędu 5 USD na dwie osoby (albo 10 USD z trzema piwami na głowę).
Bardzo tanie są bilety na wszelkiego rodzaju autobusy i pociągi dla
miejscowych (np. trzygodzinny objazd pociągiem podmiejskim okolic
Rangunu to 200 kiatów od osoby, jakieś 60 groszy). Problemem
zaczynają się natomiast stawać praktyki typowe dla bantustanów,
które wprowadza rząd birmański. Chodzi o podwójne stawki wstępów
do różnych obiektów, czy wręcz części kraju. Miejscowi mają
wstęp wolny albo ceny symboliczne, turystom aplikuje się opłaty
jak na lokalne stosunki wysokie. Może nie porażają w porównaniu
z Europą, ale jednak w Wietnamie, Chinach czy Tajlandii czegoś
takiego nie spotkamy. Chińczycy mogą się jeszcze niekiedy
przemknąć (raz czy drugi widzieliśmy takie sytuacje), „białe
małpy” zostają od razu wykasowane. Cóż, Birma to jednak pod tym
względem jeszcze (albo już, bo praktyki te pojawiły się kilka lat
temu) typowy bantustan.
Komunikacja
– podróżowanie po Birmie może nastręczyć trudności. Poza
dużymi miastami i głównymi szlakami drogi są zwykle w kiepskim
stanie, a już tory kolejowe wszędzie w tragicznym. W nowej stolicy,
Naypiydaw, zbudowano dwudziestopasmowe autostrady, na których nie
widać żadnego samochodu i turyści siadają sobie na środku z
piknikiem, żeby zrobić zdjęcie. Na prowincji mamy szlaki wyboiste
albo gruntowe. Pociągi wloką się niemiłosiernie i podróż nawet
na niedługim odcinku trwa godzinami. W dodatku, zazwyczaj w bardzo
niekomfortowych warunkach. Wszyscy odradzają, my spróbowaliśmy
trzygodzinnego objazdu trasą podmiejską wokół Rangunu, traktując
to jako wycieczkę. I też odradzamy kolej jako środek transportu na
dłuższym dystansie. Pomiędzy głównymi miastami i miejscami
turystycznymi kursują autobusy lepszej klasy (tzw. vip-class),
zazwyczaj nocne, z miejscami do spania. Nie są tak wygodne jak
autobusy sypialne np. w Wietnamie, siedzeń nie da się spoziomować,
a i wyboje na drogach często nie pozwalają spać, ale to najszybszy
w sumie środek transportu i pozwala zaoszczędzić czas. Ceny na
poziomie tanich połączeń autobusowych w Polsce. Oprócz tego
kursują też autobusy „normalne”. To zwykle busy, wyładowane do
ostatniego miejsca i wiozące na dachu prawdziwe piramidy bagaży
oraz nadanych osobno przesyłek. Ich załadunek potrafi stać się
atrakcją samą w sobie. Tym niemniej, odjeżdżają i docierają
zazwyczaj o czasie. Przy dłuższych trasach przewidziano przerwy na
odpoczynek i posiłek. Ceny umiarkowane. Kupno biletów na pociąg, czy zwłaszcza na autobus, może nastręczyć kłopotów. Koniecznie
trzeba to robić z wyprzedzeniem, przynajmniej jednodniowym. Bo
później biletów po prostu brak, a Europejczyka za nic nie chcą
wsadzić na dostawkę (z miejscowymi takich ceregieli nie robią).
Bilety najlepiej rezerwować w biurze podróży, albo w hotelu (tutaj recepcja załatwia to często bez żadnej prowizji). Na dworcu nie jest już
tak łatwo. Po pierwsze, na birmańskim dworcu autobusowym nie ma
czegoś takiego jak informacja, rozkład jazdy czy choćby wspólna
kasa. Znajdziemy za to biura rozmaitych kompanii transportowych,
często połączone z jakimś sklepem albo magazynem, które
funkcjonują tylko okresowo. Każda kompania ma własne trasy i
własny system rezerwacji oraz sprzedaży biletów. Wszystko opisane
wyłącznie w alfabecie birmańskim. Wprawdzie miejscowi starają się
pomóc i gdy już zrozumieją, dokąd chcemy jechać, wskazują
właściwe biuro. Cóż z tego, skoro jest ono aktualnie zamknięte?
Otwiera podwoje na godzinę przed odjazdem i zaraz okazuje się, że
bilety wyprzedano już poprzedniego dnia. Coś takiego przydarzyło się nam rankiem na dworcu w stolicy, w Naypiydaw. Szczęśliwie,
jechał jeszcze jeden autobus o 13.30 i sprzedawano nadal bilety! A
zamierzaliśmy wyruszyć stamtąd najdalej o 8 rano! Przyjechaliśmy
nocnym autobusem przed świtem i zrobiliśmy „krótką” przerwę
celem obejrzenia nowej stolicy oraz jej widmowych autostrad. A
straciliśmy niespodziewanie cały dzień. Nauczeni doświadczeniem,
w przyszłości rezerwowaliśmy bilety z wyprzedzeniem.
Poruszanie
się po mieście też okazuje się w Birmie specyficzne. Główne
metropolie są raczej rozległe (Rangun, Mandalay, Naypiydaw), szkoda stóp i butów na wędrówki piesze. W Rangunie tu i ówdzie jeżdżą
„normalne”, oznaczone numerami autobusy. Problem w tym, że
brakuje rozkładów jazdy, czy to na przystankach, czy to na necie.
Dodam od razu, że kursuje szczęśliwie autobus z lotniska do pagody
Sule (w samym centrum miasta) oraz na dworzec kolejowy. Należy
szukać go na lewo od wyjścia z sali przylotów. Bilet to 500
kiatów (2018 r.). W Mandalay już gorzej. Autobusów brak. Zamiast
nich typowe dla Birmy ciężarówki pasażerskie, czyli takie z
ławkami na otwartych pakach. W żaden jednak sposób nie można dowiedzieć
się, dokąd właściwie dany pojazd jedzie. Oznaczeń brak, a
miejscowi nie potrafią pomóc (mają problemy z czytaniem map google
na komórce, to w Birmie nowość, nawet dla taksówkarzy). Po
dłuższej rozmowie konkludują w końcu - Powiedz, dokąd chcesz
jechać, to zawołamy taksówkę. - Po prostu biały sahib ma tam
jeździć taksówką i tyle (najlepiej kapelusz wysłać drugą, a
krawat trzecią). Ale nie o to nam przecież chodziło, taksówkę to
sami potrafimy zawołać. Krąży ich bardzo dużo, a kierowcy
nieustannie zagadują idące pieszo „białe małpy”. Szczęśliwie,
taksówki są w Birmie stosunkowo tanie, a taniej jeszcze jeżdżą
tzw. tuk-tuki (czyli zabudowane motocykle), motoriksze oraz zwykłe
motory (tutaj kłopot w tym, że miejscowi nie pojmują, iż
Europejczyk może mieć niejaki problem z podróżowaniem na tylnym
siedzeniu ze sporym bagażem na kolanach, dla Birmańczyka to
najzupełniej normalne). Ale kierowcy jednych i drugich nauczyli się
już, że od białego turysty warto żądać ceny wyższej, niż od
miejscowego. Bywa, że pięciokrotnie wyższej. Zwłaszcza w miejscu
bardziej turystycznym. Skąd znamy rozpiętość? Bo kilka razy
takową kwotę proponowano, w sytuacji, gdy już dobrze wiedzieliśmy, jaka cena jest dobra dla wszystkich, tzn. trochę wyższa od normalnej.
Rzecz jasna, wysokość opłaty należy ustalić przed odjazdem, ale
to oczywistość w takich krajach. Ogólnie, najtaniej taksówki
jeżdżą w Rangunie, w Mandalay mniej więcej dwa razy drożej. Tam
najlepiej brać tuk-tuki, dostępne w najróżniejszych wersjach.
Bardzo przydatna okazuje się aplikacja GRABI, którą można pobrać
w sklepie google. Wskazali nam ją spotkani przypadkowo turyści,
bodajże z Korei. To azjatycki odpowiednik Ubera. Po zainstalowaniu i
uruchomieniu można zamówić taksówkę na przejazd pomiędzy
dowolnymi punktami miasta. Samochód podjeżdża w ciągu kilku
minut, kierowca zna cel, a cena została automatycznie ustalona z góry, bez targów i
handryczenia się. Można też zorientować się
tylko na Grabi w kosztach przejazdu taksówką i brać tuk-tuka, co
powinno wypaść przynajmniej o 1/3 taniej. I oto mamy już orientacyjną
podstawę do targów. Grabi działa jednak tylko większych miastach,
najlepiej w Ragunie i w Mandalay (chociaż, jak już wspomniałem, w tym drugim przejazdy droższe i bardziej opłaca się tuk-tuk).
Bezpieczeństwo
– Birma to kraj bardzo bezpieczny, może przyczynia się do tego
buddyzm z jego ideą zbierania dobrych uczynków, które pozwolą
awansować w przyszłym wcieleniu. A złe uczynki spowodują
degradację, np. do postaci szczura albo jakiegoś robaka.
Niby chrześcijaństwo też propaguje dobre uczynki, a złe gani, ale
można zawsze wyspowiadać się, żałować za grzechy i ofiara
cierpienia Chrystusa na Krzyżu odkupi wszystko. Taki pomysł, by
ktoś odkupił własnym cierpieniem cudze grzechy, buddyści uważają
za bujdę. Każdy pracuje na swój własny los. I może tak w sumie
lepiej? W każdym razie, szwendając się wielokrotnie nocami po
różnych miastach Birmy nigdy nie poczuliśmy się w jakikolwiek
sposób zagrożeni.
Birmańczycy
są ogólnie bardzo uczynni i życzliwi. Bardzo chętnie udzielają
informacji, nawet nie pytani. Wskażą i odprowadzą do właściwego
biura czy stanowiska kompanii autobusowej na ruchliwym dworcu.
Potrafią ofiarować gratis pokaźną torbę owoców (bo prowadzą
tylko sprzedaż hurtową, a wszystkie stragany detaliczne zamknięte:
- Już późno, ale bierzcie, nie chcemy za to pieniędzy). To samo
na targowisku. Gdy Ada kupiła za grosze najlepszej jakości
przyprawy (u nas dość kosztowne w niesproszkowanej postaci),
otrzymała w prezencie próbki innych, żeby na przyszłość
wiedziała, co dobre. Opisane w alfabecie birmańskim, zostały
dopiero w Polsce zidentyfikowane organoleptycznie oraz węchowo przez
znajomą Hinduskę.
O
napadach czy kradzieżach nie ma więc mowy. Ale naciągnąć
turystę, to już niektórzy próbują, Cóż, przybyszów coraz
więcej, mają pieniądze, to niech się podzielą. Najgorsi są
taksówkarze i kierowcy tuk-tuków, czatujący właśnie w miejscach
turystycznych. W ten sposób zwiększony ruch psuje moralność
Birmańczyków. Doczekają się kary i w następnym wcieleniu niech
pracują jako woły pociągowe (takie pojazdy też się trafiają).
Noclegi
– dostępność i ceny noclegów to przedmiot największej liczby
negatywnych opinii przybyszów. Często podają przy tym w swoich
relacjach informacje bałamutne i po prostu nieprawdziwe. Owszem,
ceny noclegów są w Birmie stosunkowo wysokie i dotyczy to w
szczególności noclegów „tanich”. Nie znajdziemy tu raczej
dwuosobowego pokoju z osobną łazienką (takie zwykle bierzemy) za
10 USD, co jest normalną ceną w lepiej przecież rozwiniętym i w
sumie zamożniejszym Wietnamie. W Birmie to wydatek rzędu 18-20 USD.
Standardem te „tanie” kwatery też nie porażają. W Rangunie
zaoferowano za tę cenę "norę" z obniżonym sufitem i bez okna.
Blogowicze próbują wyjaśniać tę sytuację wzmożonym ruchem
turystycznym, który tak się rozwinął w ostatnich latach, że
podaż nie nadąża za popytem i stąd wzrost cen. Do tego
ostrzeżenia, że noclegów brak i np. w głównym celu wszystkich
przybyszów, czyli w Bagan, trzeba koniecznie
rezerwować je ze sporym wyprzedzeniem. To wszystko bzdury! O noclegi nigdy
nie było trudno, zawsze znajdowaliśmy je bez problemu, albo też, w
razie potrzeby, przedłużaliśmy pobyt w danym hotelu. Skąd więc te
rozbieżne opinie i doświadczenia? I skąd te „wysokie” ceny?
Otóż wynika to z polityki państwa o mentalności bantustanu. Po
prostu hotele, które chcą nocować przybyszów zza granicy, muszą
wykupić w tym celu specjalną licencję, czyli opłacić podatek.
Podnosi to ceny tych noclegów i najbardziej ciąży właśnie na
noclegach „tanich”. Dlatego nie znajdziemy takich za 10 USD, jak
w Wietnamie. Za to jeżeli nie będziemy szukać koniecznie
najtańszych i dołożymy choćby 2-3 USD (sic!), to mamy do
dyspozycji pokoje o zdecydowanie wyższej klasie, duże, przestronne,
z porządną łazienką, tarasem itp. Trafiają się takowe za 20 USD
i to w miejscach turystycznych (np. nad jeziorem Inle). Najlepiej
rezerwować noclegi przez internet (choćby przez booking) i to nawet
w dniu przyjazdu. Zawsze coś się znajdzie, bez obawy, a ceny
zdecydowanie wtedy spadają, pojawiają się liczne zniżki oraz
promocje. Ogólnie z noclegami nie ma więc problemu, byle przesadnie
nie sknerzyć.
|
W Birmie psy są wszechobecne, ale bardzo łagodne. Nie ośmielają się nawet szczekać na przechodniów, bo natychmiast zostają z tego powodu skarcone. |
|
Ada dokarmia pomidorami (okazało się, że to ich przysmak!) aż trzy małpki naraz. |
Czy
warto jechać do Birmy? - Czy
warto więc Birmę odwiedzić? Zależy, czego po takiej wyprawie
oczekujemy. Nie znajdziemy w tym kraju zapierających dech w
piersiach cudów natury (pod tym względem o wiele więcej oferuje
Wietnam), nie zwiedzimy niezwykłych zabytków. Ileż razy można w
końcu zachwycać się kolejnymi pagodami, podobnymi do siebie i
raczej prowincjonalnymi? Nawet rozreklamowane Bagan z jego tysiącami buddyjskich świątyń na mnie osobiście nie wywarło jakiegoś
piorunującego wrażenia, bardziej spodobało się Adzie. Zabytki
wyższej klasy, zdecydowanie bardziej zapadające w pamięć,
znajdziemy w Chinach czy w Indiach. To w końcu centra azjatyckich
cywilizacji, podczas gdy Birma była tylko prowincją. Trafimy
natomiast do kraju ludzi niezwykle życzliwych i przyjaznych, kraju
nie zepsutego jeszcze do końca przez współczesną cywilizację,
nie do końca skomercjalizowanego. Ma to swoje minusy, oznacza np.
problemy z transportem. Do wielu, ciekawych w sumie miejsc, nie sposób
dojechać żadnym środkiem publicznym, pozostaje wynajęty samochód
z kierowcą albo tuk-tuk. Wszędzie walają się stosy śmieci, które
co jakiś czas są po prostu podpalane. Oczywiście, z odpadami
plastikowymi włącznie. Chodniki pełne dziur, przez które można
dosłownie wpaść do kanałów ściekowych. Po ulicach przebiegają
szczury. Normalka. Odnajdziemy za to w Birmie ślady klimatu Azji
takiej, jaką była przed kilkudziesięciu laty. Biała twarz potrafi
wzbudzić tam sensację, przypadkowi ludzie zapraszają ot tak na
herbatę, chcą się wspólnie fotografować. Birma to kraj w sumie
tani. Niestety, tani, bo biedny, co zwykle idzie w parze (starsze
pokolenie wie o tym z własnego, polskiego doświadczenia). Pomimo
wspomnianych, podwójnych cen dla turystów, nadal nie rzucają one
jednak na kolana. A wiele niecodziennych w Europie atrakcji okazuje
się w Birmie dostępnymi na przeciętną kieszeń. Przykładowo,
wynajęcie w Mandalay statku turystycznego na rzece Irawadi (tak, statku,
gotowego przyjąć ok. 50 osób) wyniosło na cały dzień 32 USD. I
podróżowaliśmy nim tylko we dwójkę! Co prawda, musieliśmy to
zrobić, bo nie oferowano żadnego przejazdu grupowego. Nie są tam bowiem
jeszcze przystosowani do „normalnego” ruchu turystycznego. Lot
balonem, rozrywka zwykle raczej droga, w Birmie (w Bagan) kosztowała
310 USD od osoby (poza sezonem świąteczo-noworocznym można wytargować ok. 30 USD zniżki). I wreszcie... balon balonem, ale w Europie to
już nigdzie nie uda się wynająć lektyki z tragarzami! A w Golden
Rock w Birmie i owszem, za nieduże pieniądze. I oto Ada zwiedzała
to miejsce niczym... no sami sobie dopowiedzcie. :-). W tym
kontekście niedrogie masaże (4-5 USD za godzinę) to już tylko
dopełnienie takiej atrakcji.
Do
Birmy warto więc jechać, ale jak najszybciej. Zanim nie zostanie
zadeptana, zanim nie straci zachowanych jeszcze resztek tradycyjnej
egzotyki, zanim ludzie nie przywykną do turystów i nie przestaną być uprzedzająco pomocni. Zanim wreszcie nie wzbogaci się i nie wzrosną w ślad za
tym ceny. Bo wtedy, to jechać nie ma już właściwie po co.
Atrakcyjnych krajobrazów i zapadających w pamięć zabytków raczej
tam nie znajdziemy. I za dziesięć, dwadzieścia lat lepiej będzie
wybrać się gdzie indziej. Nie traćcie więc czasu, skoro istnieje
jeszcze Birma w dawnej postaci.
|
Zbyszko, zwykły śmiertelnik, w pocie czoła objeżdża pagody i stupy Bagan... |
|
... a oto w jaki sposób zwiedza Królowa i Bogini! |
|
A wieczorem regeneruje siły po trudach dnia. :-) |
Bardzo obszerny i wyczerpujący opis . Jak człowiek wysili wyobraźnię to część tego co przeżyliście można sobie wyobrazić. Oczywiście to nie to samo ale pobudza wyobraźnię. Jestem Waszym wiernym czytelnikiem i dzięki tym zdjęciom i opisom poznałem warunki panujące w wielu krajach. Birma jest u nas mało znanym krajem i tym bardziej jest to ciekawe co piszecie. Pozdrawiam Staszek
OdpowiedzUsuńTak, Birma to kraj stosunkowo mało znany, choćby w porównaniu z sąsiednią Tajlandią. A zasługuje na uwagę właśnie ze względu na swoją "azjatyckość", tzn. fakt, że nie został jeszcze całkowicie skomercjalizowany i "zadeptany" przez turystów. Niestety, zapewne nastąpi to w przeciągu kilku najbliższych lat. Z drugiej strony, może podniesie to trochę poziom życia mieszkańców, w tej chwili raczej biednych. Dzięki za wpis, pozdrawiam i oczywiście zapraszam do odwiedzenia postów dotyczących poszczególnych miejsc, które odwiedziliśmy w Birmie.
OdpowiedzUsuńDziękuję za zaproszenie ale i tak jestem Waszym wiernym czytelnikiem. Czytam też opisy Waszych wcześniejszych wypraw. Pozdrawiam serdecznie
UsuńPo raz kolejny dzięki temu blogowi zostałem prawie w pełni przeniesiony do Azji. Niemalże poczułem zapach przypraw na birmańskim rynku. Z lekkością poprowadzony opis oraz ciekawe zdjęcia ukazujące urok jednego z ostatnich nieskomercjalizowanych krajów świata. Mieszkańcy jego ubodzy, ale niekoniecznie mniej szczęśliwi. Zepsucie nadciągnie wraz z komercjalizacją i jej siłą napędową - pazernością, czego zaczątków doświadczyli już Autorzy
OdpowiedzUsuńTo prawda, ludzie tam niezamożni, często wręcz biedni. Nikt jednak nie narzeka, a prawie wszyscy prezentują autentyczną pogodę ducha oraz zadowolenie z tego, co mają i jak żyją. Chętnie pomagają, również przypadkowym turystom. Czasami tak sobie myślimy, że wiecznych polskich malkontentów należałoby wysyłać do Birmy z biletem w jedną stronę. Na szkolenie i resocjalizację. :-)
OdpowiedzUsuńMądre słowa. Dobrobyt podsyca zachłanność, a zabiera radość z prostych,ale ważnych rzeczy.
OdpowiedzUsuń