|
Pagoda Golden Rock wisi na krawędzi górskiej grani, podtrzymywana cudowną mocą włosów Buddy. |
Złota
Skała (Golden Rock) to popularna nazwa pagody Kyaiktiyo, położonej
w górach południowo-wschodniej Birmy, w pobliżu miasta Kyaikto.
Ponieważ oryginalne miano dosłownie łamie język i jest trudne
zarówno do zapamiętania, jak i wymówienia, zagraniczni turyści
posługują się nazwą angielską, doskonale oddającą zresztą
wygląd świątyni. Wedle legendy (podania te mają kilka wersji,
różniących się w wielu szczegółach), Budda ofiarował jakoby
trzem miejscowym mnichom po dwa włosy ze swojej głowy. Po wielu
perypetiach udało się następnie zebrać kilka z nich (opowieści
nie zgadzają się co do liczby) i umieszczono je w stupie,
wzniesionej przy pomocy miejscowych duchów na szczycie głazu,
tkwiącego niepewnie na stromej krawędzi góry. Głaz ten pokryto z
czasem ofiarowywanymi i nakładanymi przez pielgrzymów płatkami
złota (to częsty w Birmie sposób oddawania czci miejscom i
przedmiotom związanym z Buddą). Jeden ze świętych włosów
podtrzymuje wspomniany kamień przed zwaleniem się w przepaść.
Wedle innej wersji, skała lewituje w cudowny sposób tuż nad
krawędzią grani, a przez utrzymującą się w ten sposób szczelinę
można przeciągnąć włos właśnie. Wielu w to wierzy. Inni
twierdzą, że tak działo się w dawnych, bogobojnych czasach.
Obecne zepsucie obyczajów sprawiło jednak, że Złota Skała
osiadła. Ale może uniesie się jeszcze na nowo, gdy powrócą
prawdziwa wiara i moralność.
Tyle
legendy. Najstarsze, potwierdzone wzmianki o pagodzie Golden Rock
pochodzą z XVI w., wielką sławę zyskała natomiast w wieku XIX w.
Tak czy inaczej, to obecnie jedno z głównych miejsc pielgrzymkowych
birmańskich buddystów. Dla turysty dojazd okazuje się dość
trudny, jak to często w Birmie się zdarza. Na początek należy
dostać się do wsi Kinpun u stóp góry. Dojeżdżają tam jakoby
jakieś autobusy, ale nie natrafiliśmy na żadną konkretną
informację na ten temat. Zwykle zaleca się wzięcie taksówki,
przynajmniej ze wspomnianego miasteczka Kyaikto. My uczyniliśmy to
już w Rangunie, wynajmując na dwa dni samochód z kierowcą i
objeżdżając najpierw Bago (Pegu) oraz jego odrestaurowane
„zabytki”, a następnie udając się do Kinpun. Cena obejmowała
jeszcze powrót do Rangunu, odstawienie na jeden z tamtejszych
dworców autobusowych oraz dwa bilety sypialne klasy vip na nocne
połączenie do nowej stolicy, Naypidaw. Po targach zapłaciliśmy
110 USD. W Birmie to suma całkiem spora, ale przecież nie rzucająca
na kolana w Europie. W zamian otrzymaliśmy zapewniony na dwa dni
szybki i wygodny transport, wraz z podwiezieniem pod wszystkie,
rozrzucone w różnych częściach miasta obiekty w Bago. Spotkani
później Czesi opowiadali, że zamierzali wziąć taksówkę z Bago,
ale zażądano od nich 130 USD i zrezygnowali z wizyty w pagodzie.
W
Kinpun znaleźliśmy się o zachodzie słońca. To typowa miejscowość
pielgrzymkowa: kramy, knajpki, hotele różnej klasy i na każdą
kieszeń. W sklepach nie sprzedaje się żadnego alkoholu, nawet
piwa. To jednak niewiele znaczy, podają je bowiem w knajpkach, a
ceny praktycznie takie same. Oprócz tego szczególnego asortymentu
kupić można wszystko, czego tylko dusza pielgrzyma zapragnie. Cóż,
handel odpustowy wszędzie prezentuje się podobnie.
Jak
już wspomniałem, sama pagoda znajduje się na szczycie góry,
wznoszącej się na 1100 m. ponad poziom morza. Z Kinpun można się
tam dostać na dwa sposoby. Tradycyjny to ok. 11-kilometrowa
wspinaczka piesza, drugi to skorzystanie z nowej, bitej drogi, po
której kursują specjalne „ciężarówki osobowe”. Wyruszają z
dworca w centrum wioski, a jazdy rozpoczynają się wraz ze wschodem
słońca. Zdecydowana większość pielgrzymów i turystów wybiera
oczywiście zmotoryzowany środek transportu (koszt: 2 tys. kiatów
od osoby, ok. 5 zł.). Po drodze pobierane są jeszcze dobrowolne
datki na utrzymanie szosy, ale ich uiszczanie nie należy do dobrego
tonu. - Daj sobie spokój, to dla rządu. Nie ma sensu nic płacić -
uprzedzili mnie poznani na pace ciężarówki sympatyczni, młodzi
Birmańczycy. Wspomniany przejazd stanowi atrakcję samą w sobie:
droga kręta, wąska i bardzo malownicza. W dość dobrym (jak na
Birmę, w znakomitym wręcz) stanie, co pozwala kierowcom pędzić na
złamanie karku. Dookoła wyniosłe szczyty, dżungla, głębokie
przepaście. W górę to jeszcze pół biedy. Za to kurs w dół
przypomina przejazd prawdziwie emocjonującym rollercoasterem. Emocje
są zresztą zdecydowanie większe. W rollercoasterze odczuwamy
wprawdzie instynktowną obawę (i o to chodzi), ale wszyscy wiedzą,
że raczej na pewno nic nie powinno się stać. Tutaj bardzo
podobnie, należy tylko wyrzucić z poprzedniego zdania dodatek „na
pewno”. :-) Do tego pasażerów upycha się na ławkach niczym
przysłowiowe śledzie w beczce, po sześć osób w rzędzie.
Birmańczycy to ludzie dość szczupli (jak dotąd, na przykładzie
sąsiedniej Tajlandii widać doskonale, jak ten stan rzeczy zmienia
się w miarę rosnącego dobrobytu), czego nie da się zwykle
powiedzieć o turystach z Europy. Wstawienie dwóch takich „białych
małp” powoduje, że w całym rzędzie robi się zdecydowanie
ciaśniej. :-) Ale miejscowym zdaje się to nie przeszkadzać,
chętnie robią miejsce i zagadują przyjaźnie, na ile tylko znają
angielski.
Ostatni
etap drogi można przebyć w jeszcze inny sposób. Ciężarówki
zatrzymują się na przystanku pośrednim, przy dolnej stacji oddanej
niedawno do użytku kolejki gondolowej! To pierwsza taka atrakcja w
całej Birmie, o czym informują rozdawane po drodze ulotki
reklamowe. Władze zdają się odczuwać szczególną dumę z powodu
zainstalowania tego ustrojstwa i przesadnie wręcz dbają o porządek
oraz czystość otoczenia. Sami widzieliśmy, jak malowano na
odpowiedni kolor kamienie, z których wzniesiono mury oporowe stacji!
Pomimo tych wszystkich starań, kolejka nie cieszy się większą
popularnością. Wspomniani Birmańczycy, poznani „na pace” i
chętnie dzielący się wszelakimi, praktycznymi informacjami,
zdecydowanie odradzali przejazd. I mieli rację. Gondolówka nie
prezentuje się zbyt okazale, sunie na wysokości ok. 10 m. ponad
nieszczególnie atrakcyjnym krajobrazem, przejazd zajmuje kilka
minut. Żadnego porównania z zapierającą dech w piersiach kolejką
linową poprowadzoną na górę Fansipan w Wietnamie -
tutaj link. No, ale od
czegoś trzeba zacząć. Inna sprawa, że koszt skorzystania z tej
wątpliwej atrakcji raczej wygórowany: dla Birmańczyków 4 tys.
kiatów (niecałe 3 USD), dla cudzoziemców 7 tys. kiatów (ok. 5
USD). Może te 5 USD to nie tak znowu dużo, ale płacić naprawdę
nie ma za co, a do tego drobna irytacja, że znowu stosują podwójną
taryfę.
Trzeba
teraz zdjąć buty i maszerować boso, bo stąpamy już po
poświęconej ziemi. Na szczęście, pojawia się też inny sposób.
Otóż można wynająć... lektykę! Za nieduże pieniądze. Kilka
tysięcy kiatów, w zależności od wybranej trasy oraz umiejętności
targowania się. Oto prawdziwa atrakcja, a nie jakaś tam gondolówka!
Takiej okazji nie mogę przepuścić. Ada, prawdziwa Królowa i
Bogini, po prostu musi z tej lektyki skorzystać! Początkowo opiera
się jeszcze przez wrodzoną skromność. – Daj spokój,
przyjechałam tu prywatnie i incognito. Do
żadnej lektyki nie wsiądę! - Ale kropla drąży skałę. Nawet
Złotą Skałę. A niewolnik powinien przecież znać sposoby, by
swoją Panią do pewnych spraw przekonać i wpłynąć na Jej
decyzje. :-) I oto, Ada zasiada w klasycznej pozycji wpółleżącej,
czterej nosiciele biorą na ramiona drążki uchwytów, po czym
ruszają w stronę głównej świątyni. Brakuje tylko sługi z
wachlarzem i byłby to pochód godny Kleopatry! Może ja sam mógłbym
wystąpić w tej roli, ale ktoś koniecznie musiał uwiecznić to
wszystko na zdjęciach!
|
Pewne wynalazki okazują się zawsze na czasie, w każdej epoce i pod każdą szerokością geograficzną. :-) |
|
A to dlatego, że natura prawdziwych Królowych również się nie zmienia. :-) |
Niestety,
dobry humor mojej Pani ulega zwarzeniu po dotarciu do samej Złotej
Skały. Odprawiam lektykarzy i zamierzamy zabrać się za zwiedzanie,
a oto cóż się okazuje? Do samego kamienia dostęp mają tylko
mężczyźni. Informują o tym napisy po birmańsku i angielsku,
porządku pilnują funkcyjni. Nie wolno tu wejść nawet Królowej.
Niezadowolona Ada wysyła więc mnie, bym zszedł na galeryjkę i
dotknął świętej Skały. Sama robi zdjęcia. Kamień wisi nad
przepaścią, ale trzyma się solidnie (może lewituje?). Jak widać,
włos Buddy zachował swoją moc! Pielgrzymi zakupują cieniutkie,
samoprzylepne blaszki złota i naklejają je jeden na drugim. Pokryli
już całą Skałę (chociaż od zewnętrznej strony uczyniono to
zapewne w sposób zorganizowany, przy użyciu drabin, lin oraz
sprzętu wspinaczkowego). Być może, Królowa również miałaby
ochotę złożyć taki dar, ale skoro nie dopuszczono Jej do tego
miejsca, rezygnujemy. Zadowalamy się obejściem skały od dołu, po
ogólnodostępnej galeryjce. Głaz wisi nam nad głowami, ale włos
Buddy nadal utrzymuje jego ciężar.
|
Zbliżamy się do celu. |
|
Na wszelki wypadek, Zbyszko wzmacnia magiczne działanie włosów Buddy. |
|
U stóp Złotej Skały. |
|
I oto przykra dla Królowej niespodzianka. Takich zakątków spotyka się w okolicach pagody Złotej Skały całkiem sporo. Napis na na niebieskiej tablicy po lewej stronie informuje dodatkowo, że to "especially happy place". Szczęśliwe, bo nie wpuszczają kobiet. :-) |
|
Tutaj również Królowej nie wpuszczono,
zrezygnowaliśmy więc ze złożenia ofiary. |
Po
trudach części „oficjalnej”, czas na piknik. Podjadają tu
wszyscy, to przyjęty w birmańskich świątyniach buddyjskich
zwyczaj. Znajdujemy zacieniony skrawek placu (wszystkie takie już
dawno zajęto, ale jakaś rodzina uprzejmie się przesunęła i
jeszcze poczęstowano nas herbatą). Dochodzi południe i słoneczko
przyjemnie przygrzewa. Z trudem przerywamy sjestę, wracając do
obowiązków.
W
oddali, na sąsiednich szczytach rozłożyły się kolejne świątynie
(podobno ci trzej pierwotni mnisi urządzili swoje pustelnie każdy
na osobnej górze), zamierzamy odwiedzić kilka z nich. Zadanie
okazuje się trudniejsze, niż przypuszczaliśmy. Grzbiet łączący
najbliższe szczyty został dosłownie w całości zajęty przez
kramy z wszelakimi towarami odpustowymi. Utworzyły one prawdziwy
labirynt, dla ochrony przed słońcem i kaprysami aury przykryty
brezentowymi osłonami. Kilkakrotnie gubimy się w tym gąszczu,
krążąc tam i z powrotem w poszukiwaniu właściwej drogi.
Sprzedawcy zaczynają nas rozpoznawać, pewnie mają odrobinę
zabawy. Jakaś litościwa dusza wskazuje właściwe przejście, gdy
zdołaliśmy wytłumaczyć, dokąd zmierzamy. Cóż z tego, skoro
wpadamy aż po uszy w kolejne, zastawione na klientów pułapki.
„Białe małpy” nie trafiają się tu chyba zbyt często,
wzbudzamy bowiem wyraźne zainteresowanie. Co chwila ktoś chce
zrobić sobie wspólne zdjęcie, ktoś chce po prostu porozmawiać,
by doszlifować znajomość angielskiego (to w Birmie bardzo częste),
wielu oferuje różnorakie towary i usługi. Początkowo staramy się
unikać zakupów, ale wtem trafiamy do sektora kosmetycznego. Nie
dość, że sprzedają tu różnego rodzaju olejki, maści, kremy,
zapachowe drewno itp., itd., to jeszcze rozłożyli się ze swoimi
stanowiskami masażyści. Masaż stóp to słabość Królowej i
Bogini, a Jej stopy odczuwają już zmęczenie zwiedzaniem (i kto
miał rację z tą lektyką?). Przystajemy więc, a jeden z
Birmańczyków zabiera się do pracy. Ada przyznaje, że znał się
na swoim fachu (ogólnie, w Azji trafiają się masaże najlepsze na
świecie, do tego niewygórowane cenowo, nasi rodzimi „specjaliści”
powinni pobierać tam lekcje). Gdy już raz ulegliśmy, to zachodzimy
też do innych straganów: buddyjskie różańce z drewna
sandałowego, biżuteria z tego samego surowca (rzemieślnicy toczą
te cudeńka na oczach klientów), wszelakiego rodzaju asortyment
odzieżowy, kadzidełka, itp., itd.
|
Strudzeni pielgrzymi szukają odpoczynku w cieniu drzew. |
|
Aby dojść do kolejnej pagody, trzeba przedrzeć się przez te plątaninę straganów. |
|
Ścieżki kręte, a dookoła wiele pokus. |
|
I oto Królowa wpadła w jedną z pułapek. Ale przynajmniej humor lepszy po "protokolarnym zgrzycie" przy Złotej Skale. :-) |
W
ten sposób docieramy do sąsiedniej świątyni-klasztoru po dobrych
dwóch godzinach. Miejsce to trochę nas jednak rozczarowuje. Sam
klasztor niczym szczególnym nie zachwyca, spodziewany widok na Złotą
Skałę przesłaniają natomiast inne wzniesienia, pokryte
niezliczonymi straganami. Ponieważ robi się późno, rezygnujemy z
dalszej wędrówki grzbietem góry ku kolejnej świątyni. Ponownie
zanurzamy się w labirynt targowiska, tym razem pokonując je
znacznie sprawniej. Znamy już drogę wśród „znajomych”
straganów. Omijamy główny kompleks świątynny i schodzimy w dół,
ku dolnej stacji kolejki, mijając rozlokowane tu i tam wiejskie
obejścia. Dookoła biegają wszechobecne dzieci, psiaki i kury.
Nadal liczymy na ładny widok Złotej Skały, zawieszonej na tle gór.
I tu kolejne, drobne rozczarowanie. Skała prezentuje się najlepiej
z niewielkiej odległości. Widziana z perspektywy kilkuset metrów,
z okolic stacji gondolówki, wygląda jak drobny, nic nie znaczący
kamyk. Gdyby nie pokrywająca go warstewka złota, kamyk ten byłby
po prostu niezauważalny.
|
Widok z dolnej stacji kolejki gondolowej. Trzeba dobrze wytężyć wzrok, żeby dojrzeć Złotą Skałę. |
Pora
wracać do Kinpun. Zadanie okazuje się o tyle trudne, że
zatrzymujące się na pośrednim przystanku ciężarówki nie mają
zwykle wolnych miejsc. Z góry wysyła się je przecież załadowane
po brzegi. Okazuje się, że taki przejazd spod gondolówki należy uprzednio
zarezerwować. Czekamy przez ponad pół godziny, aż trafi się
jakaś okazja. Zarządca przystanku chce nas wysłać osobnymi
samochodami, ale nie zgadzamy się. Ostatecznie, jeżeli mielibyśmy
już wylądować w przepaści, to przynajmniej razem. Wreszcie
zdołano „upchnąć” nas na jednej pace, przesadzając i
ścieśniając dotychczasowych podróżnych. Birmańczycy przyjęli
to nadspodziewanie życzliwie, wypytując skąd jesteśmy, jak podoba
nam się Birma i Złota Skała w szczególności. Konwersację
przerwały wkrótce emocje karkołomnego zjazdu. Maksymalne
ściśnięcie pasażerów dało przynajmniej tę korzyść, że nie
rzucało nami na zakrętach. :-) Pora na solidny posiłek w
chińsko-tajskiej knajpce. Zasmakowały mi podane jako przystawka
marynowane pędy bambusa, co widząc, właścicielka donosiła kilka
razy kolejne porcje (wszystko wliczone w cenę). Do tego wzięliśmy
po piwie Myanmar, które jakże przewidująco rozlewa się do butelek
o objętości 0,66 l. :-)
Syci
wrażeń, zwłaszcza zjazdu „birmański rollercoasterem”,
odnajdujemy nasz samochód z wielce sympatycznym kierowcą. Cztery
godziny drogi do Rangunu to w sam raz czas na drzemkę.
|
Kolejny strudzony pielgrzym regeneruje siły w Kinpun, zajadając marynowane pędy bambusów. |
|
Jedna z przemiłych sprzedawczyń na targowisku w Kinpun. |
|
W Birmie dzieciarnia zawsze obecna. |
Idealna byłaby lektyka zawieszona na włosach buddy.
OdpowiedzUsuńNo racja, nie dość, że mogłaby lewitować, to za taką atrakcję braliby stawkę tysiąckrotną. :-)
OdpowiedzUsuń