niedziela, 4 marca 2018

Sa Pa - Dach Indochin


Fansipan - widok z dachu Indochin.
W drodze do Sa Pa.
Panorama Sa Pa z okolicznych wzgórz.
Region Sa Pa słynie z produkcji herbaty. Tutaj pośród krzaczków herbacianych.
"Nasze" przewodniczki.
Widoki podczas wędrówki przypominają nasze Beskidy.
Podczas pikniku.
Na tle Fansipan.
A na horyzoncie majaczy coś ciekawego.
Kolejka linowa na Fansipan.
Chyba już wiemy, co będziemy jutro robili :D Fansipan! To jest to!
Bawoły, trochę inne od naszych.
A praca w Sa Pa wre. Trzeba chrustu naznosić na opał :D
I powoli schodzimy do wioski.
A w krzakach pasą się malutkie świnki.
Wioska, wioska coraz bliżej.
Po opłynięciu zatoki Ha Long Bay jedziemy nocnym autobusem sypialnym do Sa Pa, górskiej miejscowości w północnym Wietnamie, znanej przede wszystkim ze swoich krajobrazów (tarasowe pola ryżowe) oraz z wiosek wielu górskich mniejszości etnicznych zamieszkujących w najbliższej okolicy. Przejazd z Cat Ba zajmuje ok 8 h., cena ok. 20 USD od osoby. Sam autobus nowy i wygodny, niespecjalnie zatłoczony, oferuje dobre warunki (najlepiej, jeżeli to możliwe, zająć miejsce z tyłu). Jak się potem okaże, nie wszystkie autobusy sypialne są tak przyjemne, trafiają się i zdezelowane, zatłoczone, niezbyt czyste. Ten akurat przejazd wypadł jednak luksusowo i o 7.00 wynurzyliśmy się z pieleszy na dworcu w Sa Pa. Mamy 22 grudnia i nadal znakomitą pogodę, świeci piękne słońce, na niebie ani jednej chmury. To ważne, można przeczytać mnóstwo relacji o zalewających wszystko ulewach, błocie zalegającym po kolana górskie ścieżki, przenikliwych wiatrach oraz mgle ograniczającej widoczność na długość wyciągniętej ręki. To wszystko zostanie nam oszczędzone, jest tylko przenikliwie zimno. Temperatura wynosi ok 0 stopni Celsjusza. Za dnia, w słońcu, robi się cieplej, ale po zapadnięciu zmroku znowu lekki mróz. I to ma być kraj tropikalny, a choćby subtropikalny? Ostrzegano zresztą na necie, żeby ciepło się ubrać, a w większości hoteli nie ma ogrzewania (co w pełni się potwierdziło).
Tymczasem jednak nie hotele nam w głowie. Samo miasto jawi się jako niezbyt urokliwe, brudne, zatłoczone, po błotnistych ulicach, wśród stert śmieci przemykają szczury. Przed tym też ostrzegano. Wizytujący Sa Pa to głównie entuzjaści zapoznawania się z folklorem lokalnych, górskich mniejszości etnicznych. W swoich relacjach pomstują na paskudne miasto, komercyjny, przygotowany „pod turystów” skansen, czyli rzekomo „etniczną” wioskę Cat Cat w bezpośrednim sąsiedztwie Sa Pa oraz rozpisują się o niewiarygodnych atrakcjach wędrówek dzikimi, stromymi ścieżkami wiodącymi do prawdziwie etnicznych wiosek. Oczywiście, szlaki są nieoznaczone i należy wziąć przewodniczkę. W tej roli występują energiczne, miejscowe dziewczyny (starsze „babuszki” także), które czekają na klientów w pobliżu dworca autobusowego. Często towarzyszy im małe stadko kilkuletnich dzieci. Mężowie, mniej jakoby zaradni i przebojowi, niechętni do nauki angielskiego, zajmują się w tym czasie domem oraz gospodarstwem. Napaleni entuzjaści tych etnicznych cudowności wychwalają pod niebiosa góry, a zwłaszcza wspomniane wioski mniejszości, w których można jakoby zanurzyć się na całe tygodnie, krążąc od jednej do drugiej, a i tak niewyżytym mieszczuchom z Europy mało!
Naczytawszy się takich opinii nie mamy wyjścia i bierzemy naszą przewodniczkę – dziewczynę około dwudziestki na oko. Zorientowawszy się, że jesteśmy z Polski, daje nam do przeczytania zapisany w notesie „list pochwalny”, w którym jacyś turyści – rodacy przedstawiają walory odbycia wyprawy właśnie w jej towarzystwie oraz skorzystania z noclegu w wiosce u rodziny. Bagaże zabierze tymczasem motocykl, następnego dnia odstawi nas wieczorem do miasta, prosto na kolejny, nocny autobus sypialny. A rankiem i przedpołudniem spacer do sąsiedniej wioski, zamieszkanej przez inną grupę etniczną. Do tego obiad i śniadanie z rodziną. Wszystko to za 60 USD od dwóch osób.
Ruszamy w dobrych humorach, przy pięknej pogodzie. Niebo bezchmurne, słoneczko przygrzewa, widoczność znakomita. I dobrze, bo ścieżynki strome i gliniaste. W razie deszczu może być ciekawie, o czym też zresztą pisano – w słowach pełnych entuzjazmu. Nas akurat brak błota nie martwi, żeby szukać tego rodzaju atrakcji nie musimy jechać na drugi koniec świata, wystarczy wyjść na ulicę przed domem, której od piętnastu lat gmina nie jest w stanie utwardzić i wybrukować (i nie zanosi się, żeby miała to uczynić to w ciągu kolejnego ćwierćwiecza). Po mniej więcej godzinie wychodzimy na grzbiet wzniesienia. Widoki jak widoki, przypominają trochę Beskidy. Niebrzydkie, ale na kolana nie rzucają. Z Alpami czy norweskimi fiordami żadnego porównania, szczerze mówiąc. No, ale jesteśmy pewnie spaskudzeni. Liczymy jeszcze na ryżowe tarasy, krajobrazową wizytówkę okolicy. Niestety, mamy środek zimy. O tej porze roku ryż tutaj nie rośnie, za zimno. Pola i tarasy spoczywają puste, szarobure. Zazielenią się pięknie dopiero za kilka miesięcy. Największe zainteresowanie wzbudza widok śmiało poprowadzonej kolejki linowej, przecinającej przestrzeń nad szeroką doliną. To kolejka na górę Fansipan, najwyższą w Wietnamie i w całych Indochinach (3143 m.). Internauci-bloggerzy nic na jej temat nie pisali. Przewodniczka informuje, że oddano ją do użytku dopiero w zeszłym roku i prawie nikt z miejscowych dotąd z niej nie skorzystał. Odstrasza cena, 30 USD od osoby za kurs w obydwie strony. Dla tutejszych mieszkańców to zaiste kwota zaporowa. Postanawiamy, że jeżeli tylko starczy czasu, to musimy koniecznie się przejechać. Plany porannej wyprawy do kolejnej wioski etnicznej zaczynają stawać pod znakiem zapytania... Może wystarczy nam nocleg w tej pierwszej? Maszerujemy dalej, wypytując o warunki życia. Te nie są łatwe. Trudno tu o zarobek, większość miejscowych żyje z turystów właśnie, dzieci wolą obskakiwać przyjezdnych i sprzedawać pamiątki, zamiast chodzić do szkoły. Potem nie mogą znaleźć dobrej pracy. Zresztą szkoła średnia jest już płatna, ok. 100 USD za miesiąc. To dla wielu rodziców bariera nie do przeskoczenia. Tak oto wygląda socjalistyczny raj od podszewki.
Wczesnym popołudniem zbliżamy się do wioski naszej przewodniczki. Opisywano te górskie osady mniejszości etnicznych jako ósmy cud świata i mekkę wszystkich prawdziwych podróżników: autentyczny folklor, azjatycka przyroda, niesamowita egzotyka itp., itd. Tymczasem nasze wrażenia są raczej chłodne. Folklor, egzotyka, ludowe stroje? Wolne żarty. Raczej brud, smród i ubóstwo, po prostu taki sobie, azjatycki syf. Oboje z Adą wychowaliśmy się na wsi i widok świnek, drobiu, kóz czy nawet krówek hasających po przydrożnych rowach albo okolicznych łąkach nie rzuca nas na kolana. Przywykliśmy w dzieciństwie do takich sytuacji. Zwierzątka trochę inne, w końcu to Azja, ale ogólnie różnicy większej nie ma. Miejscowi też nie silą się na jakieś rewie mody ludowej tylko zwyczajnie paradują w podróbkach opatrzonych logo „Nord Face” (młodsi), albo w sortach mundurowych z demobilu WAL (starsi). I trudno im się zresztą dziwić. Sama wioska oraz miejscowe domy również sprawiają wrażenie raczej przygnębiające. Przewodniczka odstawia nas do jednego z nich i zapowiada, że tutaj zjemy oraz zanocujemy. Toaleta połączona z WC to jakaś buda na podwórzu, zapowiada się nie najlepiej. Pytamy o miejsce do spania, w którym moglibyśmy złożyć rzeczy (te istotnie dostarczono motorem). Wskazują nam kilka barłogów na strychu, niezbyt czystych, z wyraźnymi śladami niedawnego używania, w jednym z nich ktoś akurat zresztą śpi. Mamy sobie wybrać te, które nam odpowiadają. Niestety, nie odpowiada żaden. Lekko zaniepokojeni, udajemy się na zwiedzanie wioski. Nic specjalnego, ot, zwyczajny syf w wersji azjatyckiej. Nawet sklepu czy knajpy nie udało się odszukać. Nie szkodzi, mamy własne zapasy. Otwieramy po piwie i zastanawiamy się, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem. Dochodzi szesnasta, za godzinę, góra dwie zrobi się ciemno... Perspektywy nie najlepsze. Wzmocnieni piwem nabieramy odwagi i stwierdzamy, że dość mamy tej przereklamowanej egzotyki. Nie damy się upupić mieszczuchowatym entuzjastom folkloru. To żaden folklor, tylko brud, smród i ubóstwo, powiedzmy to sobie otwarcie. Też mi atrakcje! Spanie w barłogu, bez dostępu do wody i WC. Coś takiego to widziałem już u siebie w wiosce, w Polsce, w dzieciństwie. Widziałem i wcale mi to nie odpowiadało. Niech wieszają na mnie psy wszelkiej maści fascynaci, dziękuję. Wolę wracać do Sa Pa dopóki jasno i wynająć normalny pokój w hotelu, nawet nieogrzewanym. Etnicznych wiosek już się naoglądałem i wystarczy. Ada w pełni podziela to przekonanie.
No i mamy wioskę :D 
Zbyszko rozdaje bawiącym się dzieciom cukierki.
Gdzieś pod domem wyleguje się "zielony" szczeniak.
A górale chrust wożą...
..będzie ciężka zima...
Opustoszałe pola ryżowe gdzieś na obrzeżach wioski.
Tutaj, w słońcu, nie prezentują się najgorzej...
Próba nawiązania przyjaźni z miejscowym czworonogiem.
Panorama wioski.
A tutaj podczas wcześniejszego odwrotu do Sa Pa.
Pozostaje jeszcze wyłożyć to stanowisko naszym gospodarzom. Ada stara się uczynić to w sposób maksymalnie dyplomatyczny, tłumacząc rezygnację z noclegu zmianą planów, brakiem czasu oraz chęcią wjechania na górę Fansipan, na którą lepiej wystartować rankiem z miasta. Początkowo nalegali, potem chyba dotarła do nich prawda. Niestety, warunki, które oferują, zupełnie nam nie odpowiadały. Ostatecznie przyjęli zapłatę 50 USD i podstawili dwa motocykle z kierowcami, które odstawią nas do Sa Pa. Spoglądaliśmy lekko zdziwieni. My sami zmieścimy się jakoś, każde na tylnym siedzeniu. Ale plecakowalizki? Okazuje się, że należy wziąć je przed siebie, na kolana! W tej ekwilibrystycznej pozycji ruszamy w półgodzinną drogę do miasta. Ta przejażdżka to chyba najbardziej traumatyczne przeżycie z całego pobytu w Wietnamie. Drogi kręte, w bardzo kiepskim stanie, dziury i wyboje, dookoła przepaście, ruch duży. Nasi kierowcy (ani słowa po angielsku, podczas jazdy zdają się nie rozumieć niczego w żadnym języku) gnają w najlepsze jak wariaci, podczas gdy my kurczowo trzymamy się motorów (nie cierpię jeździć na motocyklu jako pasażer, jako prowadzący to zupełnie inna sprawa), przytrzymując jednocześnie bagaże. Wiele razy żegnałem się z życiem! I na koniec odstawiają nas nie na dworzec autobusowy, skąd nas rano zabrano, ale do nieznanej nam części miasta. Po dłuższej dyskusji wiozą w końcu tam, gdzie trzeba, za 1 USD ekstra. Trudno, obiecałem sobie w duchu, że i tak dam im napiwek, jeżeli dowiozą mnie żywego!
Po tych przeżyciach bierzemy szybko pierwszy z brzegu hotel (13 USD za pokój bez ogrzewania, ale jest prysznic, ciepła woda, WC i czysta pościel), po czym zbieramy siły przy kominku w hallu (na cały, paskudnie lodowaty wieczór przeznaczyli słownie pięć niewielkich desek do tego ognia). Mają tylko zimne piwo, o grzańcu nikt tu nie słyszał. W końcu to subtropiki! Wzmocnieni, przynajmniej na duchu, ruszamy na miasto w poszukiwaniu kolacji. Trafiamy zaraz na uliczny bazar, którego ważną część stanowią stanowiska grillowe. Można wybrać różne rodzaje mięsa na patyku (naprawdę, bardzo różne!) po 2 zł. sztuka. Właścicielka piecze to na bieżąco na węglach, do tego niezłe piwo też za 2 zł. puszka. Zajadamy, aż się uszy trzęsą. W końcu narastający chłód zmusza do powrotu. Kominek w hallu naszego hotelu już wygasł, pozostaje wycofanie się do pokoju, ciepły (na szczęście!) prysznic i wtulenie się w siebie pod podwójną kołdrą. Oto życie w tropikalnym Wietnamie!
Wieczorne BBQ, do wyboru, do koloru.
A o poranku spotkaliśmy taki oto widok: przewoźny sklep mięsny.
Rankiem Zbyszka zaintrygowała taka oto świnka.
Kiedy popołudniu spotkał ją już zarumienioną nie darował...
...i zjadł kolację.
Następny dzień zaczynamy od wizyty na reklamowanym targu w Sa Pa, jakoby miejscu niesamowitych zakupów. Kompletne rozczarowanie. Towaru mało, ceny wygórowane, sprzedający ani myślą spuszczać i trzymają się poziomu amerykańsko-niemieckiego. W tej sytuacji rezygnujemy z zakupów. I słusznie, jak się okazuje. W pobliżu wejścia do turystycznej wioski Cat Cat (tej odsądzanej od czci i wiary przez etnograficznych maniaków) trafiamy na sklep z wyprzedażą podróbek Nord Face. Tu też nie chcą za bardzo się targować, ale ceny niewygórowane, na rozsądnym poziomie. Coś tam zawsze udaje się urwać i wychodzimy zadowoleni oraz obładowani szmatami. Teraz dopiero naprawdę wsiąknęliśmy w lokalny folklor, czyli podrabiane ciuchy wspomnianej marki Nord Face. Zresztą, czy tak do końca podrabiane? Przecież ta firma, podobnie jak wiele innych, szyje w Azji właśnie. I dosłownie wszyscy, tak miejscowi jak i turyści, paradują w spodniach, polarach, dresach oraz czapkach Nord Face.
Zwiedzamy Cat Cat. Istotnie, to rodzaj skansenu, pełno tu turystów i przeznaczonych dla nich atrakcji. Trzeba jednak przyznać, że Wietnamczycy postarali się. Wieś jest bardzo ładnie położona, pełna starych budynków, rzemieślnicy prezentują swoje warsztaty pracy i sprzedają wytwarzane na miejscu produkty, trafiamy nawet na malowniczy wodospad z przerzuconym ponad nim, wiszącym mostem. Zjeść oraz wypić też można. Wielu starszych i młodszych ubrało tradycyjne stroje. W sumie, wygląda to wszystko o wiele ciekawiej niż „autentyczna” wioska etniczna widziana poprzedniego dnia. Aha, świnki, kury i inne zwierzątka też kręcą się pod nogami.
Przy wejściu do skansenu Cat Cat
Dzieci w strojach ludowych.
Panorama pól ryżowych.
Na tle ryżowisk z zakupami :D
Dziewczyny w strojach ludowych.
Pośród straganów.
Miss Cat Cat
A w dole ryżowiska.
Dziewczyny ładnie pozują do zdjęć :D
Kot zresztą też :D
I nawet świnki zapozowały.
Wejście na piętro jednego z domostw. Gwoli ścisłości dom, w którym mieliśmy spać w lokalnej wiosce wyglądał podobnie tylko był bardziej zapuszczony :D
Co tu obiadków :D :D :D
Panorama wioski Cat Cat
I jeszcze jedna mieszkanka wioski.
W wiosce nie może zabraknąć wody.
A tym bardziej wodospadu.
Opuszczamy Cat Cat...
i udajemy się motorkami na Fansipan.
Zbliża się południe i chcemy koniecznie wyruszyć kolejką linową na Fansipan. W tej sytuacji, pomimo solennych, złożonych poprzedniego dnia samym sobie obietnic, decydujemy się skorzystać z oferty prywatnej inicjatywy, czyli podjechać na motorach, występujących w roli taksówek. Jeszcze tylko jakieś pięć minut handryczenia się o cenę, odchodzenia, wracania, przyzwania klaksonami i tego rodzaju przepychanek. Wreszcie jedziemy za mniej więcej 2,5 USD od osoby. Droga to ok 10 km., transportu publicznego do stacji kolejki brak. Bo i po co? Tutaj tylko zagraniczni turyści oraz nowobogaccy z Hanoi podjeżdżają. Przecież cena wjazdu na szczyt to 30 USD od osoby! I rzeczywiście, okolice stacji kolejki linowej to inny świat. Trwają święta Bożego Narodzenia: krążą Mikołaje w czerwonych czapkach, wypchane renifery, wszędzie przystrojone choinki, wokół rozlegają się dźwięki kolęd, a z miniarmatek sypie się sztuczny śnieg! Świąteczny cyrk na całego! Pospiesznie pakujemy się do wagonika. Kolejka na Fansipan istotnie robi olbrzymie wrażenie. Przerzucona ponad rozległą doliną, potem pokonuje jeszcze kilka pasm górskich. Przejazd trwa prawie 30 min, oferując wspaniałe widoki. Dyskutujemy przez chwilę, czy w Alpach mają równie imponujące. Ada twierdzi, że nie. Sprawdzamy na necie, rzeczywiście, oddana do użytku w 2016 r. kolejka linowa na Fansipan to aktualnie najdłuższe tego rodzaju połączenie na świecie, w dodatku, z najszerszym rozstawem podpór i największym przewyższeniem podczas wjazdu. Azja górą, jak zwykle!
Na górnej stacji turystyczny moloch, kawiarnie, restauracje, pamiątki, tarasy widokowe. W cenę wliczono jeszcze wjazd kolejką zębatą na sam szczyt (dodatkowe 100 m. przewyższenia, Azjaci lubią wygody). Zanim jednak skorzystamy, zwiedzamy kilka usytuowanych na górze świątyń buddyjskich. Przecież nie mogło ich zabraknąć, buddyści uwielbiają święte góry. Na „Dachu Indochin” (bo tak nazywa się górę Fansipan) nie mogło ich zabraknąć. I tu ciekawostka, wśród tradycyjnych ofiar składanych posągom Buddy i jego akolitów (owoce, żywność, herbata, napoje energetyczne) dostrzegam spore ilości... piwa! Piętrzą się ofiarne stosy puszek Heinekena oraz rodzimej (niezłej) marki Hanoi Beer. Tu i tam dostrzegam nawet flaszeczkę czegoś mocniejszego. Jak widać, bogowie za kołnierz nie wylewają, a ich wietnamscy wyznawcy potrafią zadbać o swoich patronów. Obiecuję sobie, że przy następnej wizycie w kraju buddyjskim zaopatrzę się w puszkę Żywca rozmiaru XXL i też złożę ofiarę. Niech raz Budda spróbuje czegoś naprawdę dobrego!
Widoki ze szczytu wspaniałe, tym bardziej, że pogoda nadal dopisuje i sięgamy wzrokiem na dziesiątki kilometrów. Robimy sobie zdjęcia z rewolucyjną flagą-szturmówką Wietnamskiej Armii Ludowej, dostępną na platformie widokowej jako przechodni gadżet. Przy okazji wzajemnego fotografowania się poznajemy sympatyczną parę młodych Wietnamczyków, z którymi Ada wymienia się namiarami facebooka. Na tej podstawie okazuje się później, że to lekarze z Hanoi, wyskoczyli do Sa Pa na weekend. Cóż, ta góra przyciąga właśnie nowe elity „socjalistycznego” Wietnamu.
Tak czy inaczej, Fansipan jest ze wszech miar godna odwiedzin. Oczywiście, najlepiej przy ładnej, słonecznej pogodzie (wiatr wieje tam zawsze). Już choćby z tego powodu warto zajechać do Sa Pa. Do tego „turystyczna” wioska Cat Cat (ale w sumie ciekawa i przyjemna w zwiedzaniu), znakomite, uliczne barbecue, „placyki św Mikołaja” ze sztucznym śniegiem i kolędami (w samym mieście też takie zorganizowano, wstęp płatny, za biletami!). Oto nowy, prawdziwy folklor tych okolic. Natomiast spacery po górach z „babuszkami”- przewodniczkami oraz wizyty w pseudoetnicznych wioskach nie wywarły na nas większego wrażenia. Niech mi wybaczą wszelkiego rodzaju entuzjaści, ale brudu i biedy swego czasu naoglądałem się dosyć w polskich wioskach,  większego wrażenia na mnie nie robią, nawet w wersji azjatyckiej, podobnie jak biegające luzem zwierzątka hodowlane. A góry owszem, piękne, ale najlepiej prezentują się ze szczytu Fansipan. Na pieszą wędrówkę to już lepiej wybrać się w Beskidy, nie trzeba jechać na drugi koniec świata, a przynajmniej kwatera na koniec powinna trafić się przyzwoita.
Wreszcie dotarliśmy :D
A wokół świąteczna atmosfera.
i...kukurydziana choinka :D
Widoki z kolejki zapierają dech.
Stacja dolna kolejki.
Podczas wjazdu czuliśmy się jak podczas lotu na paralotni.
Zaiste Azja górą :D
A kolejka sunie coraz wyżej nad górami...
Zbyszko nieco niepewnie poczuł się zawieszony na linie na tej wysokości .
Po około 30 minutach jazdy jesteśmy na szczycie.
Nad szczytem górują posąg Buddy i flaga komunistycznego Wietnamu.
Inne spojrzenie na dach Indochin.
A w pobliskich świątyniach bogowie raczą się lokalnym piwem.
Niektórzy z nich preferują jednak Heinekena.
Przy sprzyjającej pogodzie...
...widoki z góry...
...naprawdę....
...robią spore wrażenie.
A tutaj jeden z nielicznych przypadków, gdy Zbyszek pije coś innego niż piwo -  sok z tamaryszku.
Wypatrujemy chińskich najeźdźców.
Zaprzyjaźniamy się z Wietnamczykami.
Tutaj wznosimy wysoko sztandar rewolucji :D (zdjęcie dzięki uprzejmości Dao Linh Hoang, który uznał nas za godnych tego zaszczytu)
Kolejka szynowa na szczycie
Czekając na kolejkę dostrzegamy ciekawy widok. Panowie na tym słupie nad kilkusetmetrową przepaścią...
...pracują bez zabezpieczeń!!! (dla pewności ich zzumowałam, bo nie mogłam uwierzyć). A wiatr solidnie tu wieje.
W drodze powrotnej.
Raz jeszcze podziwiamy tarasy ryżowe z lotu ptaka.
A na dole piknik świąteczny trwa w najlepsze...
Tutaj już Sa Pa: sztuczny śnieg z piany, choinki i...wejście za biletami :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz