sobota, 4 listopada 2017

Selinut i Agrygent - miasta swiątyń

Jedne z licznych ruin świątyń w Selinucie

Utrudzony wędrowiec...

...który wszystkiego musi dotknąć :D

...ale tutaj ręce okazały się za krótkie.

Wszystkie świątynie wzniesiono w surowym stylu doryckim.

Widok z miejsca piknikowego.

Naszą uwagę już z daleka zwracają rusztowania.

Po bliższym przyjrzeniu się, okazuje się, że starożytna świątynia jest w trakcie budowy :D

Po zwiedzeniu atrakcji zachodniej Sycylii ruszamy wzdłuż wybrzeża na południe, ku Selinutowi i Agrygentowi. To dwa stare miasta greckie z czasów kolonizacji wyspy, zniszczone w końcu V w. p.n.e. przez Kartaginę. Agrygent nosił wówczas nazwę Akragas. Selinut pozostał już w ruinie, Akragas odbudowano, nazwę zmienili później Rzymianie. Glówną atrakcją tych miejscowości są dobrze zachowane ruiny starożytnych  swiątyń greckich. Może nie aż tak dobrze jak w Segeście (na północno-zachodnim krańcu wyspy) ale za to były to  swiątynie o wiele większe, na miarę dawnego bogactwa i ambicji obydwu tych ośrodków. Ogólnie wypada zauważyć, że to właśnie na Sycylii przetrwały najpiękniejsze i robiące największe wrażenie pozostałości tego rodzaju budowli, którym nie dorównują obiekty w samej Grecji - przereklamowany, zatłoczony i nieustannie remontowany Akropol w Atenach wypada bardzo niekorzystnie. Z Trapani do Agrygentu wiedzie dobra droga wzdłuż wybrzeża,, którą można szybko i bez większych problemów przenieścić się na południe. Jedyny kłopot to przejazd przez miasto Marsala, często zakorkowane. Warto jednak zaopatrzyć się tutaj lub w okolicy w trunek o tej ze własnie nazwie. Marsala to słodkie wino, tradycyjnie wzmacniane spirytusem na okoliczność przetrwania przewozu żaglowcami do Anglii, która przez wieki była głównym odbiorcą i konsumentem tego specjału. Miejscowi rolnicy często sprzedają to wino przy drodze, prosto z platform i samochodów (odwiedziliśmy Sycylię we wrześniu). Zwykle nie rozumieją po angielsku nawet najprostrzych liczebników, za to hojnie udzielają próbek swego towaru. W roli kierowcy trzeba z tym uważać, marsala ma swoją moc! Zazwyczaj nieokreśloną zbyt precyzjnie, ale bez wątpienia wyczuwalną! Aby dotrzeć do Selinutu trzeba zjechać z głównej drogi SS 115 na drogę SS 115dir i kierować się na miejscowość Marinella. Park Archeologiczny Selinutu jest tuż obok, wszystko dobrze zresztą oznaczone. Przy wejściu rozległy, bezpłatny parking.
Teren do obejścia dość rozległy, warto przeznaczyć ok. 2 h. Zwiedzamy zarówno ruiny poszczególnych świątyń, jak i pozostałości po samym miescie. Wizyta robi spore wrażenie, tym bardziej, że budowle są w miare dobrze zachowane, a wszystkiego można dotknąć. Do tego ładne widoki na morze. Doskonałe miejsce na urządzenie pikniku. Turystów wprawdzie sporo, ale rozpełzają sie po okolicy i da się znaleźć spokojny, ustronny zakątek. Trudno natomiast ukryć się przed słońcem oraz wiatrem, często zawiewającym od morza. Jedyny minus to "prace konserwatorskie" przy niektórych budowlach (niestety, jak na Akropolu). Ich rozmach zmusza do podejrzeń, że to nie tyle konserwacja lecz bardziej remont, a może nawet po prostu wznoszenie tej czy innej świątyni na nowo. Czyżby tutaj kryła sie tajemnica tak dobrego stanu ich zachowania?
Przybywamy do Doliny Świątyń w Agrigento. Świątynia Kastora i Polluksa.
Świątynia Heraklesa w Agrigento


Tempio della Concordia (Świątynia Zgody)


Świątynia ta jest najlepiej zachowaną budowlą w całym kompleksie a jednocześnie jedną z najlepiej zachowanych świątyń greckich na świecie.

W okresie wczesnochrześcijańskim pełniła rolę bazyliki, stąd jej dobry stan.

Opuncje, jak już pozbawić je kolców są bardzo smaczne, zwłaszcza prosto krzaczka :D

Inne ujęcie Świątyni Zgody

Inna ze świątyń Agrygentu: Świątynia Hery

Znajduje się ona na samym krańcu doliny i tu czy ówdzie są widoczne czerwone ślady po pożarze który wybuchł w 406 r. p.n.e podczas najazdu Kartaginy.

Przykład wczesnochrześcijańskich grobowców wykutych w fundamentach antycznych świątyń w Agrygencie.
I znów Świątynia Zgody. Pięknie zachowana.

Nocą świątynie prezentują się równie wspaniale. Tutaj malowniczo podświetlona Tempio della Concordia.

Świątynia Hery w nocnej krasie.

A zza drzew wygląda Świątynia Heraklesa
Po odwiedzinach w Selinucie wracamy na drogę SS 115 i kontynuujemy jazdę do Agrygentu. Tutaj już z daleka, gdy tylko podążając wysoką estakadą przekroczymy opłotki miasta, możemy dostrzec wznoszące się majestatycznie na jednym ze wzgórz ruiny antycznych budowli. Nie wiadomo dlaczego, wzgórze to nazwano zresztą "Doliną Świątyń". Agrygent położony jest bardzo malowniczo i wysokich pagórków tu nie brakuje. Dojazd do interesujacej nas "doliny" nie jest w tej sytuacji oczywisty, ułatwiają go jednak drogowskazy. Gorzej z parkowaniem. Parking zatłoczony i dość drogi, okoliczne szosy obstawione zakazami parkowania. I tutaj, niestety, wyjątkowo we Włoszech egzekwowanym. Trafiliśmy na kilka "zablokowanych" samochodów. Ostatecznie udało się jednak znaleźć boczną drogę bez tego zakazu, z czego skwapiliwie skorzystaliśmy. Zwiedzanie świątyń Agrygentu dostarcza zupełnie innych wrażeń niż tych w Selinucie. Teren jest mniejszy, a turystów zdecydowanie więcej. Mamy więc tłok i harmider. O spokojnym pikniku trudno marzyć. Agrygent nie został porzucony już w starożytności, jak Selinut, stąd tutejsze świątynie przejęli w swoim czasie chrześcijanie, przerabiając je na kościoły. Chętnie wykorzystywali je też jako miejsca pochówków, ryjąc dziury w ścianach i fndamentach antycznych budowli niczym korniki. Trzeba też stwierdzić, że "Dolina Świątyń" wywiera największe wrażenie z pewnej odległości, najlepiej w nocy, gdy budowle są odpowiednio oświetlone. Wiele tutejszych hoteli oferuje wieczorny objazd celem obejrzenia tej panoramy, dodając to w charakterze bonusu jeżeli spożyjemy np. obiad w hotelowej restauracji. Warto skorzystać. Pieszo droga na miejskie wzgórza skąd roztacza się najlepszy widok zwykle daleka, samochodem trudno znaleźć miejsce parkingowe, a zresztą kierowca musiałby się aż do późnego wieczoru powstrzymywać się przed skosztowaniem lokalnego wina. A tak, bez problemu ujrzymy nocną panoramę starożytnego Agrygentu kolejno z kilku najlepszych miejsc widokowych.
Okolice Agrygentu trzymaja w zanadrzu jeszcze jedną atrakcję, tym razem krajoznawczą, która naszym zdaniem przebija nawet "Dolinę Świątyń". To tzw. "Schody tureckie" (Scala dei Turchi). Zadziwiające, wapienne wybrzeże, uformowane w kształcie opadajacych kaskadami, gigantycznych białych stopni, schodzących prosto do morza. Aby tam dotrzeć, trzeba pojechać wspomnianą drogą SS 115 na zachód (w naszym przypadku musieli smy się trochę cofnąć), minąć miejscowość Porto Empedocle i szukać zjazdu w lewo. Z tym jest (był w 2014 r.) spory kłopot, dojazd bardzo kiepsko oznakowany, długo błądziliśmy po różnych wąskich ulioczkach, wypytując o drogę. Pytać też niełatwo, gdyż mało kto mówi tu po angielsku. Ale w końcu udało się! Jeszcze szybki, około kilometrowy spacer wzdłuż wznoszącego się coraz bardziej klifu i zdążyliśmy, akurat na zachód słońca. Przy okazji, jako bonus, zastaliśmy nieobasdzoną już kasę z biletami, wejścia nikt jednak nie bronił. Wrażenie, jakie wywierają "Schody tureckie" jest naprawde olbrzymie. To ciągnący się przez kilka kilometrów utwór skalny, przypominający schody gigantów. Nazwa pochodzi stąd, iż jakoby w dawnych wiekach tureccy piraci wykorzystywali to miejsce, by wspiąć się na wysokie w tej okolicy brzegi wyspy. Poszliśmy w ich ślady. Tu i tam da się bowiem zejść na piaszczyste, otoczone skałami miniplaże. Należy tylko zachować ostrożność i wykazać minimum sprawności ogólnej. Skały mienią się w zachodzącym słońcu różnymi odcieniami bieli, od śnieżnobiałej po błękitną, przypominają też olbrzymią rzeźbę lodową. To bardzo urokliwe, malownicze miejsce. A zarazem przykład, co się traci podróżując z biurem podróży. Większość wycieczek zorganizpowanych omija bowiem to miejsce, milczą też na jego temat programy objazdów. Powód może nawet i zrozumiały: nie ma tu żadnych zabezpieczeń i przy braku uwagi albo ograniczonej sprawności fizycznej można spaść ze sporej wysokości. Ale miejsce jest bardzo atrakcyjne i unikatowe. Wyjazd na Sycyli e i pominiecie Scala dei Turchi to praewdziwy grzech!
Podążamy w kierunku Schodów Tureckich.

Biały, wapienny klif w całej okazałości.

Scala dei Turchi (Schody Tureckie),ich nazwa pochodzi od formacji skalnych, po których tureccy piraci przed wiekami jakoby zdobywali sycylijskie wybrzeża.

Współczesny pirat w tureckiej koszulce  :D

...rozgląda się za brankami do jasyru :D

Z wysokości 90 m roztacza się malowniczy widok na morze...

...zwłaszcza o zachodzie słońca :D. Od 2007 roku gmina Realmonte na terenie której leżą schody ubiega się o wpisanie ich na listę UNESCO.

sobota, 21 października 2017

Leniwce w Egipcie - kurs nurkowy

Pośród rybek nemo

Ruszamy na nurkowanie

Załadunek butli. Dzieci w Egipcie często nie chodzą do szkoły (jak widoczny na zdjęciu chłopiec), tylko pomagają dorosłym.
 
Młody kierowca, muszę przyznać, że doskonale sobie radził.

W porcie ruch wre. Właśnie przypłynął kuter z porannych połowów.

Odbiorcy świeżych rybek już czekają

Z tych lepszych kutrów wyładowują ryby pokryte lodem, z tych mniejszych bez lodu. Co na upale 30 stopni nie jest bez znaczenia. Ciekawe jakie odbiera nasz hotel? :D:D:D

Dopływamy do rafy
Pora przygotować się na nura :D

Skok na głęboką wodę 

I już w morzu...

Statek odpływa a my z prądem ruszamy za nim :D

Pełne zanurzenie na tle zabudowań Hurghady

I od razu pojawiają się przepiękne rafy koralowe Morza Czerwonego....


gdzieś na dnie...w sąsiedztwie raf. 

Ławice ryb...

i nurków :D

Fire coral - dotknięty parzy niczym ogień i pozostawia bolesne ślady

Płaszczka (rayfish)

Rybki nemo szukają swojego ukwiału :D

Z instruktorem...

W głębinach morza
Pośród kolorowej rafy


Z Mahmudem, który zrobił większość podwodnych zdjęć :D

Chyba polubiłam nurkowanie :p

Murena dojrzana gdzieś pod kamieniem. Prawda że brzydal?

Lionfish (skrzydlica), ładnie wygląda ale ma niebezpieczne kolce jadowe na grzbiecie

Rybki nemo "bronią" swojego ukwiału

Stonefish (szkaradnica) bardzo jadowity potworek

Murena - ciężko ją dostrzec bo poluje głównie nocą, za dnia kryjąc się w szczelinach

Braincoral na pierwszym planie

Black snake kolejna jadowita kreatura zamieszkująca rafę koralową

Garbiki

I znów black snake tylko tym razem wylazł spod kamienia :D

I płyniemy na statek
I wynurzenie...znowu bezpicznie na pokładzie statku.
Po tegorocznych wojażach (Chiny, Nordkapp, Neapol - wszystko na własnych nogach) decydujemy się na leniwy wyjazd do Egiptu. Jak w dowcipie sprzed kliku lat: "O, widzę sąsiad nad morze się wybiera? Co też pan, nie stać nas. Do Egiptu lecim!". Ale Egipt ma niezaprzeczalne zalety: zawsze tam ciepło i słonecznie, lot stosunkowo krótki (ok. 4 h.), samoloty starują z wielu miast w Polsce, ceny pobytu niewygórowane przy stosunkowo porządnym standardzie. Oczywiście, lepiej brać hotel pięciogwiazdkowy. Gwiazdki egipskie nijak mają się zwykle do gwiazdek europejskich, tak więc eksperymenty z niższymi kategoriami raczej niewskazane. Są i minusy: monotonne jedzenie, kiepska jakość lokalnych alkoholi dostępnych w opcji all inclusive, brak potrzeby i możliwości opuszczania położonego często w "szczerej pustyni" hotelu. No i wielu nie lubi oraz boi się Arabów, istotnie - to ludzie o dość specyficznej mentalności. Większość to jednak zwykli zjadacze chleba, którzy nie rzucają się z bombą i nożem na przypadkowego turystę. A ich uwarunkowania kulturowe też można obłaskawić i wykorzystać, jeżeli wie się jak. Tym razem ja zamierzam jednak przede wszystkim odpocząć, wylegując się na słońcu, Ada ma plany bardziej ambitne: zrobienie patentu nurka P1 w systemie CMAS. Akurat nad Morzem Czerwonym obydwa te cele można doskonale pogodzić. Pada więc na Egipt. I jeszcze jedno, zbliża się dzień moich okrągłych urodzin i mam ochotę ujrzeć moją Panią w roli Królowej i Bogini. A gdzież lepsza sceneria niż w egipskim pałacu (hotelu)? Limit bagażowy na czarterze duży, odpowiednie stroje, akcesoria i dodatki upchną się bez trudu obok pianki (kostiumu) do nurkowania!
Z tymi kursami nurkowymi w Egipcie to osobna sprawa. Polskie szkoły nurkowe i polscy instruktorzy psy na nich wieszają, opowiadając na okrągło, jak to beznadziejnie tam uczą, wszystko "po łebkach", w trzy dni i certyfikat dla każdego, kto zapłaci. A potem z takim patentem to wstyd gdziekolwiek się pokazać. Ale jest też i druga strona medalu. Szkolenie w Polsce kosztuje raczej drogo, zajęcia odbywają się albo na basenie, albo w zimnych, ponurych i ciemnych wodach naszych jezior. Do tego taki kurs ciągnie się przez kilka miesięcy wieczorami lub weekendami. Nie każdy ma na to czas i ochotę. Ada nawet takie szkolenie rozpoczęła, starannie wybierając ośrodek ze względu na dni, w których organizowano zajęcia. I proszę, po trzech tygodniach ni stąd, ni zowąd, zmienili te terminy! Przenieśli na dwa inne dni tygodnia, akurat takie, w których Ada wieczorami pracuje. To bardzo niepoważne traktowanie ucznia/klienta. Na tym dla mojej pani tamta nauka nurkowania się zakończyła. Polskie szkoły oferują też kursy częściowo wyjazdowe, w Egipcie właśnie. Ale tutaj liczą już sobie ceny bardzo wygórowane, np. za tzw."wody otwarte" (jedna z części szkolenia gdy kurs rozpoczyna się w Polsce) 3-4 tys. zł. przy tygodniowym pobycie w kiepskim, trzygwiazdkowym hotelu egipskim. Oczywiście, trzeba przecież opłacić wyjazd i zakwaterowanie całej kadry. I do tego jakieś rygorystyczne, wzięte z przedszkola zasady, jak cię zobaczą w tym hotelu z piwem w ręku, to nie nurkujesz następnego dnia. Oczywiście, z alkoholem podczas wyjazdu nurkowego przesadzać nie należy, bo to źle potem wpływa na samopoczucie pod wodą. Ale osoby doświadczone w tym sporcie nie kryją, że tak do 21 wieczór można z umiarem popijać, potem to już koniec i do łóżeczka. W końcu to jednak wyjazd rekreacyjny, a nie obóz karny. I jeszcze sprawa intensywności kursu. Co z tego, że w Polsce więcej godzin, skoro instruktor przypada na 15-20 kursantów? W Egipcie dostajesz instruktora dla siebie, góra dla dwóch osób. I zajmuje się tobą na okrągło. Gdy widzi, że uczeń opanował jakąś czynność, np. przedmuchanie maski pod wodą, to przechodzi do następnego elementu zamiast ćwiczyć do znudzenia ten akurat, bo jakiś gamoń z grupy nie może sobie poradzić, a reszta się nudzi - jak w klasycznej szkole podstawowej. No i sama sceneria, przejrzysta, rozświetlona słońcem woda, dookoła rafy koralowe. Do tego wiele ośrodków w Egipcie też prowadzą Polacy albo mieszane małżeństwa, szkolenie jest więc możliwe również w języku polskim. Ada jeszcze w Polsce, na dzień przed wyjazdem, wybrała szkołę w Hurghadzie o bardzo dobrych opiniach i ustaliła wszystko z jej polską współwłaścicielką. Trzydniowy kurs na patent P1 CMAS 260 $ (w tym wydanie certyfikatu), odbierają i odwożą do hotelu, na statku wyżywienie i napoje bez ograniczeń (jedzenie okazało się bez porównania lepsze niż w pięciogwiazdkowym hotelu). W sumie Ada była bardzo z tego kursu zadowolona A tutaj adres internetowy szkoły, którą można polecić naprawdę z czystym sumieniem. Patent to patent, pływać (znakomicie) i nurkować (rekreacyjnie, bez bicia rekordów) Ada i tak umie, grunt, żeby miała papiery na wypożyczenie sprzętu w jakimś ciekawym miejscu. Liczy, że partner do zejścia pod wodę zawsze się znajdzie (ja wody nie cierpię, ogień to jest to :D).
Lecimy więc do Hurghady, po dwuletniej przerwie w wywczasach nad Morzem Czerwonym. Lepiej byłoby do Sharm el Sheikh (nowsze hotele, mniej wieje, ładniejsze rafy koralowe, nie trzeba płacić za wizę, a i podróż krótsza o ok. 30 min.), ale po katastrofie/zestrzeleniu rosyjskiego samolotu nad Synajem dwa lata temu loty do tego kurortu wstrzymano. Teraz powoli wracają, ale jeszcze nie ze wszystkich miast. A nie mamy ochoty jechać na lotnisko do Warszawy. Postanawiamy lecieć tym razem z Wrocławia - Ada ma tam zobowiązania zawodowe i prosto z Egiptu uda się na konferencję w tym mieście, terminy akurat pasują. Mnie, skromnego sługę i sekretarza, zabierze w swojej świcie. Do walizek ładujemy więc kolejne komplety ciuchów. Na tej konferencji styl egipskiej Królowej i Bogini mógłby okazać się zbyt egzotyczny, a i sekretarz też powinien wystąpić odpowiednio u boku swojej pani. Wstyd powiedzieć, robi się z tego po 23-25 kg. na walizkę, ale to czarter, więc nikt nie widzi problemu. Ciekawe tylko, co pomyśleliby na widok zimowych płaszczy upchniętych w bagażach lecących do Hurghady. :D Hotel Ada wybrała już wcześniej, Jaz Aqamarine w Hurghadzie. Oczywiście, pięciogwiazdkowy, ma bardzo dobre opinie gości. Z rezerwacją czekamy do ostatniej chwili, obserwując ceny. W ostateczności polecimy z Poznania. Wreszcie trafia się oferta z Wrocławia, 2 tys. od osoby. W jednym z biur, inne trzymają poziom 2500-2800 zł. Bierzemy dwa dni przed wylotem, ostatni pokój w tej transzy. Wszystko dzięki uprzejmości zaprzyjaźnionego biura pośredniczącego, które "klepie" rezerwację na telefon, nie czekając na dojście przelewu czy dowiezienie gotówki (co i tak muszę uczynić, podpisując przy okazji papiery). Potem ceny poszły w górę. Oczywiście, jakiś pięciogwiazdkowy hotel można było dostać w tym terminie także za 1500 zł, ale ten ma być podobno super. Niższe kategorie to tak 1100-1300 zł. (na last minute).
Lecimy liniami egipskimi, to także plus, bo w odróżnieniu od polskiego Entera np. dają posiłek i napoje. Co prawda, też na psy już trochę zeszli, bo ograniczają się do lekko nieświeżego sandwicza. Kiedyś bywało pod tym względem w egipskich samolotach lepiej! Przy locie do Hurghady trzeba wykupić na lotnisku wizę (w Sharm el Sheik obywa się bez tego, jeżeli zadeklarujemy, że nie mamy zamiaru ruszać się poza Synaj, czyli w praktyce nie chcemy jechać z wycieczką do Kairu). Cena tej wizy ciągle się zmienia, w górę, oczywiście. Pamiętam jeszcze takie za 10 $. Teraz dajemy się, niestety, nabrać. W sali przylotów czekają naganiacze z różnych biur turystycznych, nawołując gromko do oznaczonych logo swojej firmy stanowisk, w których sprzedają te wizy. Istotnie, można je tam kupić tyle, że z narzutem 2 $. Trochę zdziwiła nas mało okrągła cena 27 $ od osoby, ale w Egipcie potrafi być dziwnie. Potem okazało się, że w skromnym, nie rzucającym się w oczy okienku "państwowym" (po lewej stronie od wejścia ) sprzedawali te same wizy za cenę urzędową, czyli 25 $. Trudno, cztery dolary to nie majątek. Przy samym wyjściu z budynku terminala, po lewej stronie kolejne, warte zatrzymania się miejsce. Punkt sprzedaży kart telefonicznych firmy Vodafone (czerwone, trudne do przeoczenia logo). Za 10 $ kupujemy kartę internetową z limitem 8 giga (podobno do 4 giga chodzi jak żyleta, potem jakoby zwalnia). Ładujemy ją do telefonu, najlepiej zabranego w tym celu starego smartfona i mamy internet bez problemu oraz bez niczyjej łaski. W większości hoteli niby jest sieć, ale bezpłatne limity dla gości niskie, potem liczą sobie słono, a i tak ich internet nieustannie przeciążony i dobrze chodzi wyłącznie bladym świtem. W "naszym" hotelu internet nie dość, że był ponoć wolny to kosztował 48 $ za tydzień i działał oczywiście wyłącznie na terenie hotelu (w odróżnieniu od karty egipskiego operatora). W tym punkcie Vodafone przyjmują dolary bez problemu, tylko nigdy nie mają drobnych w tej walucie i najlepiej dać odliczoną kwotę. Tym bardziej, że i tak do Egiptu trzeba koniecznie zabrać ze sobą kilka banknotów jednodolarowych (ok. 10 powinno wystarczyć) celem rozdawania bakszyszu, czyli drobnych napiwków (tutaj mówi się, że na kawę, bo przecież muzułmanie piwa nie piją :D). To znakomicie ułatwia funkcjonowanie w każdym miejscu w tym kraju. Niektórzy ze współpasażerów dopiero w autobusie dochodzą do tego wniosku i usiłują namówić mnie na rozmianę pieniędzy. Ale wykazuję asertywność, moje zasoby jedynek z portretem Washingtona również są ograniczone. W Polsce też nie zawsze łatwo je kupić i trzeba często obskoczyć kilka kantorów, bywa, że płacąc powyżej normalnego kursu. Smarując tym smarem rękę za ręką, sprawnie trafiamy do hotelu i tu okazuje się, jak mądra była to taktyka. Jest problem z rezerwacją. Po dłuższych poszukiwaniach (mamy trzecią rano) recepcjonista wzywa szefa zmiany, który oświadcza, że nasze biuro "zapomniało" zrobić tę rezerwację (może nie potrafili w dwa dni, kto wie?). Ale zanim zdążyliśmy się zaniepokoić, dodaje, że to żaden problem. Pokoju dla nas, zgodnego z bookingiem wprawdzie nie ma, ale da nam lepszy, dla nowożeńców. Większy i z ładnym widokiem. Osobiście zawozi nas tam melexem i oprowadza. Pokój istotnie duży, czysty, z komfortową łazienką. I dwa wielkie łóżka. Dla nowożeńców? Może dla rodziny muzułmańskiej. Tak czy inaczej, miło poczuć się nowożeńcem! Na jednym będziemy spali, na drugim uprawiali sex! Albo może na zmianę! Szef obsługi też odchodzi/odjeżdża z drobnym, zielonym papierkiem. Może i wycyganili ten napiwek, ale pokój naprawdę świetny. O tym, że mogło być zupełnie inaczej, przekonuje scenka w recepcji. Podczas gdy szukano tej naszej rezerwacji zadzwonił telefon. Szef zapytał nas (po angielsku) czy znamy rosyjski. Zgłosiłem się na ochotnika i poproszono mnie, bym wytłumaczył "po rosyjsku" jednemu z gości, że w tej chwili mogą dostarczyć do jego pokoju dostawkę dla dziecka, a resztę będą załatwiać rano. Klient nie zna bowiem angielskiego i nie można się z nim dogadać. Gdy wziąłem do ręki słuchawkę, okazało się zaraz, że rosyjskiego też nie zna. Oczywiście, rodak z Polski. Usłyszawszy słowa w znajomym języku, z miejsca zaczął wylewać swoje żale, zapłacił za pokój superior, a dostał zwykły. Araby oszukali go i potraktowali "per noga", jak to zawsze Polaków. Może i miał rację, ale okazywał to w sposób agresywny i po chwili płynnie przeszedł do opieprzania mojej skromnej osoby, gdy już znalazł kogoś, kto zrozumie jego słowotok. Miałem dość i zakończyłem rozmowę stwierdzeniem, że jestem przypadkowym gościem, który przybył akurat do hotelu i poproszono mnie tylko o przekazanie informacji w zrozumiałym dla niego języku. A w ogóle to, mamy trzecią rano i wobec zaprezentowanego nastawienia nie zamierzam zajmować się jego sprawami, bo chcę dostać szybko własny pokój i iść spać. I tak się stało. A przecież mogli bez problemu dać mu ten pokój dla nowożeńców (tam żadna dostawka nie byłaby potrzebna), a nas umieścić w jego kwaterze. Wszystko zależy od odpowiedniego podejścia. Egipt to kraj arabski i bakszysz to tutaj instytucja. Obsłudze hotelowej płacą grosze i napiwki stanowią wliczony element ich zarobków. A tych kilka dolarów to żaden majątek, zwłaszcza, gdy w zamian biegają gorliwie wokół twojej osoby.
W "naszym" hotelu

Jeden z zespołów zjeżdżalni w hotelu Jaz Aquamarine

A tu jak widać morze uciekło od nas...

Relaks przy piwku

Dwa słoniki :D

Jak widać morze w hotelu cofa się na tyle że trzeba iść w błocie kilkaset metrów nim dotrzemy do wody...

Zabawa na zjeżdżalniach. Jeden z niewątpliwych plusów hotelu Jaz Aquamarine.

Hotel Jaz Aquamarine posiada kilka zespołów zjeżdżalni co pozwala bawić się na nich do późnych godzin wieczornych (jak na zdjęciu)
Przyznam jednak, że sam hotel trochę nas rozczarował, biorąc pod uwagę wysokie oceny i zachwyty w komentarzach. Istotnie duży, ładny, z mnogością basenów, zjeżdżalni i barów. Nigdy nie brakuje leżaków, ale w lepszym hotelu egipskim to standard. Do tego sympatyczna, uczynna obsługa, nawet bez konieczności rozrzucania wszędzie podobizny Jerzego Waszyngtona. Mają też sok pomidorowy, co bardzo odpowiada mojej pani (najchętniej pija "Krwawą Mary"), a którego zwykle w Egipcie brakuje. Największy minus to jedzenie - monotonne, niedoprawione, niesmaczne, z małym wyborem. Tak, wiem, to też klasyka pobytu nad Morzem Czerwonym, ale porównuję nie z kurortami polskimi (gdzie w dobrych hotelach mamy prawdziwą "poezję smaku"), czy choćby tureckimi, tylko z innymi resortami egipskimi. Jeżeli naprawdę chcą, to potrafią postarać się bardziej na bazie wołowiny, ryb i kurczaka. Na plus zaliczę im jednak urządzenie małej fety urodzinowej. Z własnej inicjatywy honorują tak każdego gościa, którego rocznica przypada podczas pobytu. A takich trafia się sporo. Brakuje niestety barku wodnego, który w Egipcie znakomicie podnosi komfort drinkowania i jest najlepszym miejscem nawiązywania ciekawych znajomości. Poprzednim razem trafili się kolejno: najpierw poseł do Knesetu na wakacjach z rodziną - Arab oczywiście - w Egipcie ma taniej niż w Izraelu, tylko samochód musi zostawić na granicy, bo na izraelskich rejestracjach to długo by tutaj nie pojeździł, studiował w Polsce i chciał przypomnieć sobie język oraz miłe chwile spędzone w naszym kraju w towarzystwie wieprzowiny, wódeczki oraz ładnych dziewczyn, a potem rosyjski konstruktor samolotów i wreszcie rodacy, z różnych stron Beneluksu oraz Skandynawii. Jeżeli nawet koloryzowali, to czynili to wszyscy ze swadą i czas upływał przyjemnie. Tym razem musimy poszukać sobie innych atrakcji. I zadbała o to moja pani, występując wieczorem w roli egipskiej Królowej i Bogini. Stylizacja okazała się nadzwyczaj udana i przyniosła efekty bardziej nawet piorunujące niż Jerzy Waszyngton. Tak, pewne zachowania mają tutaj we krwi... :D A potem przenieśliśmy się do tego apartamentu dla nowożeńców, to w końcu moje urodziny... :D.

Jako królowa Kleopatra

Kleopatra podczas wieczoru urodzinowego :D
Po powrocie do komnaty sypialnej :D