piątek, 21 czerwca 2019

Mandalay - serce Birmy


"Krzywa wieża" w Inwa. Symbol jednego z miast królewskich Mandalay.

Mandalay, liczące obecnie ok. miliona mieszkańców miasto w środkowej Birmie nad rzeką Irawadi było w drugiej połowie XIX w. ostatnią królewską stolicą tego kraju, zanim po upadku monarchii i zajęciu kraju przez Brytyjczyków kolonizatorzy nie przenieśli jej do położonego w pobliżu wybrzeża Rangunu. W Europie znane jest głównie z egzotycznej, melodyjnej nazwy, utrwalonej w tytule głośnego poematu Ryduarda Kiplinga z 1890 r. Utwór ten, uznany przez następne pokolenia za oparty na założeniach imperialistycznych i sławiący europejski (a w szczególności brytyjski) kolonializm, zawierał jednak również motywy romantyczne, nie pomijając egzotycznej erotyki. Zyskał też sporą popularność, zwłaszcza po tym, gdy posłużył za podstawę musicalu. Tym sposobem sama nazwa Mandalay obiła się o uszy ludzi Zachodu, ale raczej niewiele więcej. Birmańscy mieszkańcy wolą nawiązywać do legendy o tym, jakoby to Budda w okresie swego ziemskiego życia miał zawędrować nad Irawadi i spoglądając na okolicę ze wznoszącego się nad rzeką wzgórza, przepowiedział powstanie w tym miejscu wielkiego miasta.
Idąc w ślady Buddy, Zbyszko spogląda z Mandalay Hill. Zbyt wiele to nie widać, prawda?
Czy przepowiednia ta sprawdziła się tak, jak mógłby sobie tego życzyć ubóstwiony Nauczyciel, trudno powiedzieć. Miasto wprawdzie powstało, nie jest jednak jakąś szczególnie wybitną metropolią. Bardzo rozległe, nie zachwyca wspaniałością architektury, zabudowa raczej niska i przeciętna. Do tego nie dba się tam zbytnio o czystość, zwłaszcza ubogie dzielnice nadrzeczne dosłownie toną w śmieciach oraz wszelkiego rodzaju odpadkach. Przynajmniej mieszkańcy, jak zresztą wszędzie w Birmie, bardzo życzliwi i przyjaźni (wyłączywszy tylko taksówkarzy i kierowców tuk-tuków, którzy nauczyli się już żądać od zagranicznych turystów bardzo wygórowanych cen za przejazd, należy koniecznie targować się i zbijać ceny do 1/4 – 1/3 poziomu wyjściowego).
Przyciągnięci faktem, że w bezpośrednim sąsiedztwie Mandalay znajdują się trzy inne osady, pełniące w różnych okresach rolę stolicy królestwa Birmy i zachowało się w nich wiele pozostałości dawnej świetności, zaplanowaliśmy pobyt aż pięciodniowy. Okazało się to błędem, zabytki miasta i dawnych stolic można spokojnie zwiedzić w trzy dni (a nawet w dwa, jeżeli ktoś się uprze). W rezultacie spędziliśmy sporo czasu na zwykłym włóczeniu się po okolicy. Prawda, można dzięki temu poczuć klimat współczesnego, birmańskiego miasta, zanurzyć się w czeluściach targowiska, poszukać lokalnego jedzenia - ale też niewiele więcej. W zabijaniu czasu pomogła na szczęście przyzwoita, odwiedzana wyłącznie przez miejscowych knajpka, odkryta przez nas na pograniczu dzielnicy nadrzecznej. Podawano tam smaczne jedzenie oraz dobre i tanie piwo z kija. Wszystko to za przysłowiowe grosze, przejedzenie i przepicie przez dwie osoby w jeden wieczór 10 USD okazało się problemem. :-) Nic więc dziwnego, że zachodziliśmy tam kilka razy. Zwłaszcza po tym, gdy wizyta w polecanej na necie restauracji dla turystów okazała się kompletną porażką. Nie dość, że mnóstwo ludzi, nie dość, że o wiele drożej, nie dość nawet, że porcje mniejsze i jedzenie takie sobie, to na dodatek struli tam Adę nieświeżymi papryczkami chilli! Tak, takie przybytki, o których z zachwytem rozpisują się korespondenci portalu Trip Advisor (głównie Anglicy, którzy zjedzą ze smakiem wszystko, co nawet nie dziwi, po poznaniu ich rodzimej kuchni) należy omijać jak najszerszym łukiem. Przekonaliśmy się o tym nie po raz pierwszy.
Nasza ulubiona knajpka w Mandalay. Solidne porcje, dobre piwo, wszystko razem za 10 USD.

A to lokalna knajpka rodzinna. Wszystko za 3 USD, ale mniej smacznie.
I jeszcze kwestia transportu. Mandalay to miasto rozległe. O bardziej intensywnym zwiedzaniu pieszym raczej nie ma mowy, odległości zbyt duże. Istnieje komunikacja zbiorowa, ale dla turysty tajna i trudno dostępna. Kursują swego rodzaju „busy”, czyli odkryte półciężarówki z ławkami dla podróżnych, nie sposób jednak dowiedzieć się, dokąd właściwie jadą. Wszelkie próby wypytywania kierowców albo pasażerów kończyły się zawsze w jeden sposób: „Powiedz, dokąd chcesz jechać, to zawołam ci taksówkę!”. W końcu zrezygnowaliśmy. Trudno powiedzieć, czy wynika to ze słabej ogólnie znajomości angielskiego przez Birmańczyków (do tego niezwykle oryginalna wymowa), czy też z przekonania, że biały „sahib” musi podróżować taksówką i koniec. A taksówki w Mandalay stosunkowo drogie (jak na Birmę), zdecydowanie droższe niż w Rangunie. I to nawet wzywane za pośrednictwem aplikacji Grab (azjatycki odpowiednik Ubera, działa zwykle bardzo dobrze, bez problemów można ściągnąć na komórę). Najlepiej korzystać więc z różnego rodzaju „drobnoustrojów”: tuk-tuków oraz motoriksz. Oczywiście, należy się targować, za podstawę przyjmując najlepiej kwotę wyliczoną przez Graba. W żadnym wypadku nie należy płacić więcej, tut-tuk albo motoriksza powinny pojechać za 1/2, góra 2/3 tej kwoty. Przy okazji dodam jeszcze w tym miejscu, że komunikacja z oddalonym o ok. 40 km. od śródmieścia lotniskiem międzynarodowym w Mandalay (wylatywaliśmy z niego wracając do Bangkoku) opiera się wyłącznie na taksówkach. Przynajmniej tutaj władze uregulowały jednak kwestię wysokości opłat. Obowiązuje jedna stawka, podczas naszej wizyty (początek 2019 r.) cena za kurs wynosiła 15 tys. kiatów (ok. 10 USD). Przejazd można zarezerwować przez internet, ale to w sumie zbędne. Na lotnisku znajduje się biuro organizujące na poczekaniu samochód z kierowcą, w mieście najlepiej zamówić taksówkę za pośrednictwem hotelowej recepcji. Można się spodziewać, że każdy taksówkarz, z którego pojazdu skorzystacie, przedstawi natychmiast ofertę całodniowej wycieczki po zabytkach miasta i okolicy (mają gotowe foldery). Jeśli komuś zależy na czasie, może skorzystać (targując cenę, oczywiście), chociaż równie dobrze można rozłożyć sobie ten objazd w czasie, zmieniając przy tym środki transportu (do niektórych miejsc lepiej płynąć łodzią).
Zbyszko próbuje swoich sił jako kierowca tuk-tuka.

Przynajmniej nie rozbił pojazdu.

Mandalay właściwe – W samym mieście znajduje się kilka obiektów, które mogą przyciągnąć uwagę turystów. Z obowiązku należy zwiedzić dawny pałac królewski. Zajmuje on znaczny obszar, stanowi właściwie odrębne miasto, otoczone szeroką fosą i wyniosłymi, grubymi murami. Do środka wiodą cztery bramy, wychodzące na cztery strony świata. To znaczy, w taki sposób wchodzić mogą jedynie Birmańczycy. Obcokrajowcy mają do dyspozycji tylko jedno wejście, oczywiście z kasą biletową (10 tys. kiatów). Do takich sytuacji zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Gorzej, że tę jedyną bramę, doprawdy złośliwie, wybrano dokładnie po przeciwnej stronie dzielnicy pałacowej niż centrum miasta i większość hoteli. Z przykrością przekonaliśmy się więc, że po „odbiciu się” od wrót najbliższych, czeka nas ok. czterokilometrowy spacer do tych właściwych. Skapitulowaliśmy i wezwaliśmy taksówkę. Sam pałac, pochodzący z II połowy XIX w., większego wrażenia nie robi. Był zresztą kilkakrotnie rabowany i niszczony, najpierw przez Brytyjczyków jeszcze przy okazji likwidacji monarchii birmańskiej, potem przez Japończyków podczas II wojny światowej. Nie uniknął też wówczas bombardowań alianckich. To, co obecnie można zwiedzać, to kilkanaście zrekonstruowanych, drewnianych budynków i pawilonów, z wyposażenia nie ocalało właściwie nic. W dodatku, do wnętrz pałacowych też wchodzi się boso, niczym do świątyni. Skoro to rekonstrukcja, to ceremoniał ten wydaje się odrobinę przesadny, ale niech tam. Dookoła rozciąga się rozległy park, zajmujący obecnie większą część dzielnicy pałacowej.
Pałac królewski z zewnątrz.

Labirynt zabudowań pałacu (odbudowanych).

Spoglądamy z wieży widokowej.

Sala tronowa.
Po opuszczeniu pałacu najlepiej skierować się pieszo w kierunku północno-wschodnim. W pobliżu tegoż krańca zewnętrznych murów znajduje się kilka pagód i klasztorów, odwiedzanych zwykle przez turystów. Pagody, jak pagody. Kuthodaw Pagoda (XIX w.) szczyci się posiadaniem „największej księgi świata” - czyli 729 marmurowych tablic, na których wyryto nauki Buddy – tzw., Tipitakę. Umieszczono je w 729 osobnych stupach. W pobliskiej pagodzie Sanda Muni przechowuje się natomiast 1774 tablice z komentarzami do Tipitaki. Wedle tradycji odczytano je w całości tylko raz, jeszcze w XIX w. Uczyniło to bez żadnej przerwy 2400 mnichów i zajęło im to pół roku! Wstęp do obydwu pagód bezpłatny, ale też niczym szczególnym nie porażają. Po zwiedzeniu kilkudziesięciu już podobnych obiektów w Birmie, nie wywarły na nas większego wrażenia. O wiele ciekawszy wydaje się pobliski klasztor Shwenandaw. Ten pochodzący z XIX w. i wzniesiony całkowicie z drewna budynek stanowił pierwotnie część pałacu królewskiego. Przeniesiono go jednak następnie poza mury kompleksu, dzięki czemu uniknął zniszczenia podczas II wojny światowej i przetrwał jako znakomity przykład dawnej, drewnianej architektury birmańskiej. Szczególną uwagę przyciągają bardzo liczne rzeźby i zdobienia. Dzień należy zakończyć spacerem na Wzgórze Mandalay (Mandalay Hill). To z tego usytuowanego na północ od pałacu wzniesienia, najwyższego po tej stronie Irawadi, okolicę miał niegdyś oglądać sam Budda, przepowiadając powstanie miasta. Oznacza to, że na szczycie obowiązkowo wzniesiono kolejną pagodę, a pora zachodu słońca przyciąga rzesze turystów. Na wzgórze można dostać się pieszo, pokonując w ciągu ok. 30 min. kilkaset obstawionych straganami stopni (to częste w miejscach poświęconych Buddzie). Aby wejść na sam wierzchołek obcokrajowcy uiszczają opłatę 1 tys. kiatów. Niestety, od drugiej strony na szczyt można dostać się samochodem albo turystycznym autokarem, korzystając na ostatnim odcinku z windy. Tym samym, w porze zachodu słońca turyści zalewają wręcz Mandalay Hill, na tarasie widokowym trudno dopchać się do balustrady. Szczerze mówiąc, widoki też szczególnym pięknem nie porażają. W sumie, wzgórze sprawiło nam spory zawód.
Pagoda Sanda Muni.


Kuthodaw Pagoda. W każdej z tych kapliczek znajduje się marmurowa tablica z tekstem nauk Buddy.

Sporo do przeczytania.

Główna stupa pagody.

Zapraszam do lektury.

Drewniany klasztor Shwenandaw

Ozdobiony drewnianymi rzeźbami.

Jak widać, wiele z nich powstaje jednak współcześnie.

Ogólny widok na Mandalay Hill.

Wybieramy pielgrzymkę po schodach.

Zachód słońca ze szczytu Mandalay Hill. Pal licho tysiąc kiatów, ale żeby zrobić to zdjęcie Ada musiała solidnie pracować łokciami.
Opisane wyżej atrakcje znajdują się w północnej części miasta. Cześć południowa (dojazd tuk-tukiem albo motorikszą) też ma coś do zaoferowania. Dla miejscowych najważniejszy obiekt to pagoda Mahamuni. Przyciąga ona licznych pielgrzymów ze względu na jeden z trzech istniejących obecnie na świecie posągów Buddy, wykonanych jakoby za jego życia, z natury. Stanowi on wielką świętość i jego sprowadzenie w XVIII w. do Birmy stało się niegdyś wielkim wydarzeniem. Jak zwykle, pagoda większego wrażenia na nas nie wywarła, o samym posągu trudno natomiast coś konkretnego powiedzieć. Pielgrzymi już dawno zdążyli dokumentnie okleić go płatkami złota, w dodatku podczas pożaru ofiarowany metal częściowo się stopił. W rezultacie tzw. posąg stanowi obecnie raczej bezkształtną, nadtopioną masę. Nie przeszkadza to w adoracji oraz naklejaniu kolejnych złotych płatków. Można je zakupić na miejscu, ale osobiście złożyć ofiarę wolno tylko mężczyznom. Kobiety muszą to uczynić przez pośrednika. Jeżeli przybyły bez męskiego towarzystwa, rolę tę pełnią funkcjonariusze świątynni. Mnie także zresztą nie dopuszczono do samego posągu, a to ze względu na szorty, które miałem na sobie. W tej sytuacji zrezygnowaliśmy ze złożenia ofiary i opuściliśmy ten najświętszy przybytek, poprawiając sobie humory dwoma wzmacnianymi sokami ze świeżo wyciskanych pomarańczy. I znowu większe wrażenie wywarł na nas drewniany klasztor Shwe In Bin. To kolejna, wzniesiona z drewna budowla w typowo birmańskim stylu. Co prawda, gorzej zachowana (czy raczej w mniejszym stopniu poddana renowacji) niż klasztor Shwenandaw. Ponieważ jednak, w odróżnieniu od licznych pagód, był to dopiero drugi tego typu obiekt na trasie naszej podróży, zwiedziliśmy go z zainteresowaniem, kontynuując następnie spacer zapuszczonymi i zaśmieconymi ponad wszelkie wyobrażenie nadrzecznymi kwartałami Mandalay. W nagrodę trafiliśmy w końcu do wspomnianej wyżej knajpki, do której w następnych dniach zachodziliśmy jeszcze kilkakrotnie.
Przed wejściem do pagody Mahamuni.


Pagoda Mahamuni.

Adoracja posągu Buddy. Wygląda dość dziwnie, jak na wizerunek "z natury".

Klasztor Shwe In Bin.

Wnętrze klasztoru.
I wreszcie dwie atrakcje „kultowe” wśród turystów odwiedzających Mandalay, usytuowane na południowych krańcach właściwego miasta, w dzielnicy Amayabuya. To klasztor Su Taung Pyae oraz U Bein Bridge, czyli Most Tekowy. Klasztor jak klasztor, sam w sobie niczym szczególnym nie zachwyca. Przyjezdnych przyciąga jednak ceremonia śniadania mnichów. Piszę „ceremonia”, bo całemu temu „spektaklowi” nadano pompatyczną i bardzo turystyczną oprawę: setki młodych chłopców formujących mnisi pochód, rozległe jadalnie, porządkowi torujący z trudem drogę wśród szalejących tłumów zwiedzających, z których każdy usiłuje wcisnąć się jak najbliżej, a przynajmniej wepchnąć rękę z aparatem, komórką czy kamerą. Wszystko to sprawia dość surrealistyczne wrażenie. Po prostu, poczułem się jak w zoo. Zacząłem jednak oglądać nie tyle mnichów oraz ich posiłek, co bardziej zachowanie żądnych wszelakiej podniety i atrakcji turystów. Ich samych należałoby wystawiać na pokaz! Spektakl ten odbywa się codziennie o godz, 10.00, ściągając dziesiątki autokarów i przynajmniej tysiąc wizytujących. Jeżeli ktoś chce obejrzeć o wiele bardziej autentyczne „śniadanie mnichów”, to powinien odwiedzić kameralny i w dużej mierze autentyczny klasztor Kha Khat Waing Kyaung w Bago (pisałem o nim w poście dotyczącym tego birmańskiego miasta). Po „skonsumowaniu” opisanego „dania” udaliśmy się pieszo w kierunku mostu U Bein, przebijając się pomiędzy straganami oraz nowymi tłumami turystów. To największa atrakcja Mandalay. Konstrukcję wzniesiono w połowie XIX w. w poprzek jeziora Taung Tha Man. Liczy ona 1200 m. długości i pozostaje najdłuższym mostem tekowym na świecie. Inicjatorem budowy był jakoby wysokiej rangi urzędnik państwowy imieniem U Bein (lub U Pein), który w ten właśnie sposób uwiecznił przy okazji swoje imię. Most miał ułatwiać okolicznym mnichom i wieśniakom przeprawę przez wzburzone często jezioro. Mniej prawomyślna i bardziej plotkarska wersja głosi, że królewscy zausznicy wybudowali tę przeprawę, by umożliwić władcy dyskretne schadzki z kochankami. Drewno pozyskano z rozbiórki starych budynków pałacowych. Konstrukcja wspiera się na 1086 wbitych w dno słupach, posiada 482 przęsła, 4 pawilony, w których można się zatrzymać i schronić przed słońcem, oraz 9 miejsc pozwalających łatwo zdemontować podłogę i umożliwić w ten sposób przepłynięcie królewskich łodzi. Obecnie U Bein Bridge przyciąga prawdziwe tłumy. Nawet za dnia trudno dosłownie przepchać się pomiędzy stadami turystów, a wieczorem, o zachodzie słońca, ściągają tu wszyscy, którzy nie trafili akurat na Mandalay Hill. Aż dziw, że licząca sto siedemdziesiąt lat przeprawa nie zawali się pod ich ciężarem. Cóż jednak robi reklama. Podobnych, chociaż krótszych mostów przerzuconych ponad kanałami Irawadi nie brakuje w zapuszczonych, nadrzecznych dzielnicach Mandalay. I nie przyciągają one niczyjego zainteresowania.
Klasztor Su Taung Pyae, słynny ze śniadań mnichów.

Jadalnia w "stanie spoczynku".

Garnek z ryżem.

Turyści głodni wrażeń.

Idą, idą mnisi!

I oto maszerują pierwsze szeregi

Można zajrzeć "do garnków".

Pochód trwa i trwa.

Wreszcie można coś zjeść (albo sfotografować).

Most U Bein w godzinach stosunkowo mniejszej oglądalności (przed południem).

Zbliża się wieczór i nadciągają wszyscy turyści obecni w okolicy, z wyjątkiem tych, którzy okupują akurat Mandalay Hill.

A oto zwyczajny most w dzielnicy nadrzecznej, nie przyciąga niczyjej uwagi.
Inwa – historyczne miasto położone ok. 20 km. na południe od centrum Mandalay, w widłach rzek Irawadi oraz Myitnge. W okresie od XIV do XIX bywało stolicą Birmy, w 1839 r. uległo zniszczeniu w wyniku trzęsienia ziemi. Obecnie to coś w rodzaju wioski-skansenu. Ocalałe resztki historycznych budowli wznoszą się pomiędzy zagajnikami i polami uprawnymi. Aby dotrzeć do Inwy należy dojechać taksówką, tuk-tukiem albo motorikszą do przystani, z której odpływa prom kursujący przez Myitnge. Najlepiej wyruszyć z okolic mostu tekowego (U Bein Bridge), wysuniętego w tym właśnie kierunku. Zakupiony na przystani bilet promowy stanowi zarazem kartę wstępu do osady. Po przebyciu rzeki można zwiedzać pieszo (oznacza to kilkukilometrowy spacer) albo wynająć konną bryczkę (10 tys. kiatów), która w ciągu mniej więcej półtorej godziny obwiezie po wszystkich czterech zabytkowych budowlach, zachowanych w Inwa. Czytaliśmy na różnych blogach żarliwe wezwania, by nie korzystać z tych bryczek, bo woźnice męczą biedne koniki itp., itd. To kompletne bzdury. Konie wyglądały na zadbane i zadowolone, zresztą, skoro pracują i zarabiają pieniądze, to należy je dobrze nakarmić. I jest wtedy za co, a i woźnice oraz ich rodziny również mają z czego żyć. Bojkotując oferowane usługi sprawimy tylko tyle, że nie mając zarobku, pozbędą się tych tak bardzo żałowanych koników albo zaczną je z konieczności głodzić. Bo przecież nie będą do nich dokładać. A nie o to chyba tym wszystkim obrońcom „dręczonych” zwierząt chodzi? Zwiedzanie bryczką dużo szybsze i wygodniejsze, nie trzeba też tracić czasu na szukanie poszczególnych obiektów. Wizytujemy kolejno klasztor Bagaya, który pełnił niegdyś rolę szkoły dla królewskich dzieci (zwykle bardzo licznych), malownicze ruiny zniszczonej w 1839 r pagody Yadana Hsimi, ruiny pałacu królewskiego, z którego zachowała się wysoka na 27 m. wieża strażnicza, Namyint Tower, nazywana również „Birmańską Krzywą Wieżą” (a to dlatego, że stoi obecnie wyraźnie pochylona, z powodu złego stanu budowli nie ma do niej wstępu) oraz klasztor Me Nu Brick. Ta pochodząca z XIX w. budowla, ufundowana przez pewną birmańską księżniczkę, jest o tyle ciekawa, że chociaż sama murowana, naśladuje tradycyjny styl bogato zdobionych klasztorów drewnianych, co można porównać odwiedzając wcześniej „oryginalne” gmachy tego rodzaju w samym Mandalay. W sumie, wyprawa do Inwe to miła, mniej więcej półdniowa wycieczka (razem z dojazdem).
Przystań, z której wyruszają promy do Inwa.

Konna taksówka w Inwa.

Birmańczycy chętnie fotografują się z turystami.

Klasztor Bagaya.
Znajdź dziesięć szczegółów, którymi różnią się obydwa obrazki. :-)





Pola ryżowe w Inwa. To obecnie wioska rolnicza.

Ruiny pagody Yadana Hsimi.

Oryginalnie ustawiony posąg Buddy.

Wieża strażnicza, jedyna pozostałość dawnego pałacu królewskiego w Inwa, widziana z perspektywy plantacji bananowców.

Lwy strzegące wejścia do klasztoru Me Nu Brick.

Budynek jest murowany, ale ma udawać tradycyjny klasztor wzniesiony z drewna i ozdobiony bogatą snycerką.

Podziemia klasztoru.

Sagaing (albo Sikong) – liczące 80 tys. mieszkańców miasto położone w odległości ok. 20 km. od Mandalay, po drugiej stronie rzeki Irawadi, naprzeciwko Inwy. Nie ma większego znaczenia historycznego, ze względu na bardzo liczne w nim świątynie buddyjskie stanowi natomiast ważne centrum pielgrzymkowe. Turyści odwiedzają je głównie dla rozległej panoramy okolicy, którą można podziwiać z najważniejszej pagody Ponnya Shin, usytuowanej (a jakże inaczej) na najwyższym wzgórzu o względnej wysokości 240 m. Prowadzą tam schody, ale można też podjechać transportem kołowym. Istotnie, widok stąd o wiele ładniejszy niż z przereklamowanego Mandalay Hill w samym Mandalay. Chętni mogą też odbyć dodatkowy spacer do innych, pobliskich pagód i klasztorów.
Z dojazdem do Sagaing mieliśmy pewien kłopot. Otóż obecni na przystani promowej naprzeciwko Inwy taksówkarze oraz właściciele tuk-tuków i motorikszy nastawieni są na turystów powracających do Mandalay i na takie, dłuższe kursy czekają (próbując przy tym niemiłosiernie windować ceny). Do pobliskiego Sagaing jechać nie chcą, a jeżeli już, to żądają zapłaty jak za drogę do Mandalay. W rezultacie nie skorzystaliśmy z ich usług i wybraliśmy opcję spaceru pieszego, przekraczając przy okazji rzekę Irawadi po jednym z dwóch przerzuconych nad nią w tym miejscu mostów (to jedyne przeprawy mostowe na bardzo długim dystansie). Zajęło to ok. godziny. W samym Sagaing transport znaleźliśmy bez trudu, a ponieważ trafia tam niewielu turystów (a jeżeli już, to przyjeżdżają taksówkami wynajętymi w Mandalay), ceny okazały się rewelacyjnie niskie. Aż przecieraliśmy uszy, sądząc, że się przesłyszeliśmy. Cóż, przynajmniej raz dowiedzieliśmy się, ile za transport płacą Birmańczycy. :-) Zrozumieliśmy też, dlaczego panowie z przeprawy promowej nie mieli ochoty jechać do Sagaing. Tam mogliby liczyć na następny kurs tylko po normalnej, birmańskiej cenie.
W drodze do Sagaing rzekę Irawadi przekraczamy pieszo, protestując czynnie przeciwko zdzierstwom miejscowych taksówkarzy.

Przykład maksymalnego wykorzystywania środków transportu.

Lokalna stacja benzynowa.

Nasz kierowca uzupełnia paliwo.
Jakże by inaczej? Do Buddy zawsze pod górkę.

Regeneracja sił. Co też tam w tej butelczynie?

Panorama Irawadi z dziedzińca pagody Ponnya Shin.

"Plastikowy" Budda.

Każde wzgórze w Sagaing ma swoją pagodę.

Wpłatomaty.

Wracamy do Mandalay. Zachód słońca nad Irawadi (zdjęcie wykonane dzięki uprzejmości kierowcy towarowego tuk-tuka, który z własnej inicjatywy zatrzymał się na moście).

Mingun – to bardzo ciekawa wioska położona kilkanaście kilometrów na północ od Mandalay, po przeciwnej, zachodniej stronie Irawadi. Można tam ewentualnie dojechać transportem kołowym, okrężną drogą przez Sagaing i tamtejsze mosty (jedyne na długim odcinku rzeki). O wiele przyjemniej przeprawić się jednak drogą wodną, rejs zajmuje ok. godziny. Problem w tym, że w Mandalay nie ma promów czy innych statków, które utrzymywałyby takową komunikację. Nie są też organizowane tego rodzaju wycieczki - to dowód na słabe jeszcze przygotowanie infrastruktury turystycznej. Jedyny sposób, by podróżować drogą wodną polega na... wynajęciu własnego statku wycieczkowego! I tu uwaga, koszt takiej przyjemności to... zaledwie 32 USD! Za tę cenę otrzymujemy do dyspozycji na cały dzień sporych rozmiarów i zupełnie wygodną łajbę, na którą możemy (tak oświadczono nam w biurze) zaprosić kogo chcemy. Łódź wysadza nas w Mingun i potem czeka na nasz powrót ze zwiedzania. Ostatecznie wyruszyliśmy we dwójkę, w takim to, prawdziwie „królewskim” stylu. Bo i cel wyprawy też królewski. Jeden z władców Birmy, panujący na przełomie XVIII/XIX w. król Bodawpaya, umyślił sobie wznieść w Mingun największą, wymurowaną z cegieł stupę jaką kiedykolwiek wybudowano. Prace rozpoczęto z wielkim rozmachem i niedokończona, naruszona nieco przez trzęsienie ziemi budowla robi naprawdę duże wrażenie. Tym bardziej, że swoim kształtem (wielka, sześcienna bryła) nie przypomina innych stup i pagód. Król był jednak człowiekiem przesądnym i gdy astrologowie przepowiedzieli mu, że wkrótce po ukończeniu budowy umrze, polecił natychmiast wstrzymać wszystkie prace. I tak, stupa stoi nieukończona po dziś dzień, przyciągając rzesze turystów, dla których urządzono w Mingun prawdziwie jarmarczne targowisko. Oprócz monumentalnej stupy (którą podziwia się tylko z zewnątrz) w osadzie obejrzeć można jeden z największych dzwonów świata, ważący 90 ton i odlany dla powstającej, nigdy nie ukończonej świątyni. Większy jest podobno tylko Car-kołokoł w Moskwie, ale uszkodzony, nigdy nie zadzwonił. A w dzwon w Mingun może uderzyć każdy, podobnie jak wsunąć się pod jego czaszę, gdzie swobodnie mieści się spora grupa ludzi. Kolejny ciekawy obiekt to monumentalny, a jakże, posąg lwa, wymurowany z cegieł. Wznosi się nad rzeką, lekko uszkodzony, co pozwala dokładnie obejrzeć sposób konstrukcji: dla oszczędności posągi takie murowano z cegieł i pokrywano tylko warstwą gipsu, by udawały rzeźby kamienne. I na koniec, oślepiająca bielą pagoda Hsinbyume. Wzniósł ją w drugiej dekadzie XIX w. król Bagyidaw, wnuk i następca króla Bodawapayi. Uhonorował w ten sposób pamięć swojej zmarłej żony, księżniczki Hsinbyume, również wnuczki króla.
Wszystkie te, bardzo zresztą ciekawe obiekty, rozmieszczone są w odległości kilkuset metrów i bez problemu można obejść je pieszo. Gdy tylko nasza „barka” zbliżyła się do tzw. przystani (była to po prostu porośnięta trawą przybrzeżna łacha) natychmiast pojawiła się jednak jedna z miejscowych „taksówek”, czyli wóz zaprzężony w parę wołów! Oczekują tam one (zachowując zresztą kolejność) na turystów. Cena nie jest wygórowana (równowartość kilku USD), a okazja przejechania się wolim zaprzęgiem należy już w Europie do rzadkości. Skorzystaliśmy z tej oferty zgodnie z przyjętą zasadą dawania zarobku Birmańczykom oraz ich zwierzętom (a jakże, ponad umówioną cenę nasz przewoźnik domagał się na końcu „trasy” 1 tys. kiatów „na paszę dla wołów”, którą to kwotę bez targów otrzymał). I tak to, najpierw statkiem, potem wołami, zwiedzaliśmy sobie „starożytne” Mingun. Wyprawę zakończyliśmy wylegiwaniem się nad rzeką, w końcu statek i tak został wynajęty na cały dzień!
Pływający hotel Karaweik, spod którego wyruszyliśmy naszym statkiem do Mingun.

Nie ma to jak cały pokład dla siebie i... puszki piwa!

Panorama zachodniego brzegu. Jest on wyższy niż brzeg wschodni, na którym leży Mandalay.

Na plaży w Migun czekają takie oto taksówki.

Skorzystaliśmy z tej oferty za kilka dolarów.

Nieukończona stupa króla Bodawapyi.

Irawadi widziana z podnóży stupy.
Stupa robi wrażenie.
Wspólne zdjęcie birmańskich i polskich turystów.



Ten posąg lwa miał udawać, ze wykuto go w kamieniu.

Fotografia po udanych zakupach.

Budynek, w którym można obecnie oglądać dzwon.

Jeden z największych dzwonów świata.
Zbyszko na kolanach przed dzwonem.



\



I oto już w środku, Jak widać, nie trafił tam pierwszy.

Na horyzoncie pagoda poświęcona księżniczce Hsinbyume.

Z bliska również oślepia belą.

Zwiedzanie, obowiązkowo boso. Ale dla uhonorowania księżniczki przyszło to Zbyszkowi łatwiej niż zwykle.

Na jednym z tarasów.

Wolałby pewnie całusa od księżniczki, ale musiał zadowolić się kamiennym (ceglanym) lwem.

Nasz statek cierpliwie oczekuje powrotu swoich jedynych pasażerów.

Widok z plaży w górę...

...i w dół.

Odprawiamy taksówkę, pora coś zjeść.

Cóż takiego tu dają?

Ciasteczka rybne!

Zbyszko nie cierpi takich miniaturowych rybek i dlatego podejmuje odważną decyzję.

Na szczęście, smakowały jak chipsy, w sam raz do piwa.

Pralnia.

A tutaj łazienka.

Wiadukt Gokteik – na koniec informacja o możliwości odbycia z Mandalay dość szczególnej, całodniowej wycieczki koleją. Jej celem jest wyniosły wiadukt kolejowy w Gokteik, wybudowany z drewna. Jeden z niewielu tego typu na świecie nadal eksploatowanych. Pierwotnie planowaliśmy taką wyprawę, rezerwując nawet na to osobny dzień. Na miejscu okazało się, że wyjazd jest mocno męczący. Z Mandalay do Gokteik pociąg jedzie siedem godzin w jedną stronę (chociaż odległość to zaledwie ok. 100 km.). I jest to tylko jeden skład, który wyrusza z dworca w Mandalay o 4 rano (sic!). Bilety należy zakupić najpóźniej poprzedniego dnia (nie ma z tym zresztą większych kłopotów). Po wspomnianej, siedmiogodzinnej podróży (a koleje birmańskie wygodami zbytnio nie rozpieszczają) można wysiąść na stacji przy samym wiadukcie, spędzić tam ok. godziny i wsiąść do pociągu powrotnego, odbywając kolejną, równie długą drogę. Biorąc pod uwagę także morderczą porę pobudki, uznaliśmy ostatecznie (po szybkiej naradzie pod kasą biletową), że aż takimi entuzjastami inżynierii kolejowej to nie jesteśmy. W sumie, trochę szkoda, bo gdy Birma się rozwinie, to pewnie ten wiadukt wycofają z eksploatacji, zastępując nową konstrukcją. Z drugiej strony, to kolejny przykład słabego jeszcze rozpoznania potrzeb turystów. Jak się dowiedzieliśmy, większą część owych siedmiu godzin podróży pociąg poświęca na krążenie po okolicach Mandalay. Gdyby dało się w prosty sposób podjechać do punktu, z którego naprawdę wyrusza w drogę, (oddalonego o ok. 30 km.) oszczędziłoby to wiele czasu i nie zmuszałoby do wstawania w środku nocy. Ale takiej oferty nie ma, pozostają tylko taksówki. A to z kolei, zwłaszcza w Mandalay, mocno przedraża taką wyprawę. Czyli, Gokteik to cel dla pasjonatów.
Stragan na targu w Mandalay. Znajomi Hindusi od razu wyczuli różnicę jakości i już w Polsce pytali, gdzie w naszym kraju można kupić tak dobre przyprawy? Niestety, w Mandalay!


Nie omieszkaliśmy bowiem zrobić zapasów. Ceny zbliżone do zera.
Zachód słońca nad Irawadi widziany z diabelskiego koła w Mandalay. Tutaj nie trzeba rozpychać się łokciami. Widząc, że czekamy na właściwą chwilę, uprzejma obsługa puściła nas zresztą kilkakrotnie za tę samą cenę

Panorama miasta w blasku zachodzącego słońca. Wieżowce to w Mandalay rzadkość.

Opuszczamy park rozrywki...

...szukając czegoś do jedzenia.

Powitanie 2019 r. w Mandalay. Nie wygląda to zbyt imponująco, ale tutaj fetuje się raczej Nowy Rok według kalendarza chińskiego.