sobota, 27 kwietnia 2019

Jezioro Inle, czyli oryginalni rybacy.


Charakterystyczni dla Jeziora Inle rybacy, wiosłujący nogami, a sieci obsługujący rękami.
Jezioro Inle to sporych rozmiarów akwen wodny położony w rozległej, wydłużonej dolinie otoczonej niezbyt wysokimi górami. Powierzchnia jeziora zmienia się w zależności od pory roku i wielkości opadów, brzegi otoczone są rozległym pierścieniem bagien oraz podmokłych łąk. Równiny te przecinają liczne kanały, stanowiące tradycyjne arterie komunikacyjne. Przemieszczają się po nich wąskie i długie łodzie, dawniej wiosłowe, obecnie głównie motorowe. Służą zarówno do przewozu pasażerów, jak i towarów. To jeden z najczęściej odwiedzanych regionów turystycznych Birmy. Atrakcją przyciągającą przybyszów jawią się przede wszystkim wodne wioski, zbudowane na palach wbitych w dno niezbyt głębokiego w wielu miejscach jeziora. Mamy tam nie tylko domy mieszkalne (z garażami dla łodzi pod podłogą), ale też pagody, sklepy, restauracje, warsztaty, pływające ogrody warzywne itp. Wszystko to robi spore wrażenie, zwłaszcza, że mieszkańcy tradycyjnie nie kryją się ze swoim codziennym życiem, piorąc, myjąc się, pływając w otaczającej wodzie, gotując i jedząc na otaczających domy platformach oraz pomostach. Dotarła tu nowoczesność, budynki zostały zelektryfikowane, działa internet, ale o wodociągach czy kanalizacji raczej nie ma mowy. To mniej przyjemny aspekt okolicy, w której żyje ok 80 tys. miejscowej ludności. Przed narastającym poziomem zanieczyszczeń chronią jezioro obfite opady w porze deszczowej. Zbiera ono wówczas z okolicznych gór duże ilości wody, odprowadzane następnie przez wypływającą w kierunku południowym rzekę. Przy okazji następuje samooczyszczenie akwenu. Na jak długo wystarczy jeszcze tego naturalnego mechanizmu, trudno powiedzieć. Tym bardziej, że nowym zagrożeniem stają się odpady plastikowe. To prawdziwa plaga, nie tylko zresztą Birmy, ale całej właściwie Azji Południowo-Wschodniej. Śmieci tradycyjnie wyrzucano na pola albo do okolicznych rowów, pozwalając im gnić i użyźniać glebę. Dla przyspieszenia tego procesu narastające zwały odpadów podpalano. Ale były to głównie resztki organiczne. A teraz dominują torby i inne opakowania z plastiku. Miejscowi postępują z nimi dokładnie w taki sam sposób, tzn. (ponieważ jednak nie gniją), podpalają. I problem z głowy. Prawda, jakie to proste? Podziwiając panoramę jeziora, czy to z pokładu łodzi, czy z grzbietów okolicznych wzgórz, każdego dnia można dostrzec kilka charakterystycznych dymków. Na usprawiedliwienie Birmańczyków trzeba jednak powiedzieć, że podobny system zaobserwowaliśmy w dużo bogatszym przecież i lepiej rozwiniętym Wietnamie. Tam palono zresztą śmieci w sposób „przemysłowy”, na wielkich, również fabrycznych, składowiskach. Powstawały prawdziwe zasłony dymne, snujące się nawet na głównych drogach przelotowych. Ale czyż i u nas pożary wysypisk nie stały się w ostatnim czasie prawdziwą plagą?
Wracajmy jednak do jeziora Inle. Birmańskie władze doceniają jego walory turystyczne i popierają rozwój hoteli, restauracji, sieci transportowej. To wszystko miłe i przydatne. Mniej przyjemny aspekt to wprowadzenie obowiązkowej opłaty za prawo wstępu oraz pobytu w strefie jeziora. Dla zagranicznych gości, oczywiście. Wynosi ona 10 USD i pobierana jest w kiatach (w 2018/2019 r. 15 tys. kiatów). Turyści przybywający pieszo w ramach trekkingu z Kalaw (jak my) uiszczają ją w specjalnych punktach przy drodze. Bilet ważny jest przez pięć dni, co prawda, nikt nas potem nie kontrolował. Tych pięć dni w zupełności zresztą wystarcza, by zapoznać się z atrakcjami okolicy. My spędziliśmy nad Inle trzy i pół dnia, pierwsze popołudnie przeznaczając na zapoznanie się z miastem Nyaungshwe (głównym ośrodkiem regionu), pozostałe na całodniową wycieczkę łodzią, na przejażdżkę rowerową i wreszcie na wyprawę do pagody Mwe Taw Kakku. Trzeciego dnia wieczorem odjechaliśmy nocnym autobusem sypialnym do Mandalay. Tu uwaga, bilety należy kupić z wyprzedzeniem, najlepiej w jednym z lokalnych biur podróży. Do „turystycznej” części Nyaungshwe autobusy w zasadzie nie wjeżdżają i nie ma tam dworca. Biura organizują transport spod hotelu i dostarczają pasażerów do oddalonego o kilkanaście km. punktu przesiadkowego przy głównej drodze.
Pogoda nad Inle bywa zmienna, dnie zazwyczaj słoneczne i ciepłe (skwar łagodzi bliskość wody), noce chłodne. W godzinach rannych nad taflą jeziora unosi się często gęsta mgła, mocno ograniczająca widoczność. Zanika ona zwykle najdalej po kilku godzinach.
Wchodzimy do płatnej strefy
(opłata tylko dla obcokrajowców).
Schematyczna mapka jeziora i okolicznych atrakcji.



















Nyaungshwe

Nyaungshwe to niezbyt duże miasteczko usytuowane kilka km. na północ od jeziora, połączone z nim szerokim kanałem. Stanowi główne centrum turystyczne okolicy i stosunkowo dobrze, jak na Birmę, przygotowało się do tej roli. Ogólnie niezbyt zatłoczone, stosunkowo czyste, o regularnym układzie ulic, z przyjaźnie nastawionymi mieszkańcami. Posiada ponad setkę hoteli o różnym standardzie, znalezienie noclegu nie stanowi więc problemu, nawet w ostatniej chwili. Co prawda, wyruszając na trekking z Kalaw warto mieć już rezerwację, wtedy biuro organizujące wyprawę dostarczy pod wskazany adres główny bagaż. Przyzwoity nocleg (wygodny dwuosobowy pokój, duża łazienka, balkon, śniadanie, basen) to koszt ok. 20 USD.
W Nyaungshwe nie brakuje też knajp i restauracji, spotykamy je co chwila przy wielu ulicach. Nam najbardziej przypadła do gustu : „Hto Myat B.B.Q. Restaurant” przy ulicy Phaung Daw Pyan (to w centrum). Przyrządzają tam potrawy z grilla (mięsne, warzywne, rybne), a prawdziwy specjał to lokalny karp z jeziora, faszerowany ziołami i przypieczony na żarze. Rewelacja, jak ryb nie lubię! I do tego kosztuje (a duża ta rybka) – równowartość 2 USD! W sam raz na kolację wigilijną (24 grudnia). Cholera, wreszcie smakował mi wigilijny karp! Po raz pierwszy w życiu. Wybór potraw jest zresztą duży, niedrogo, wszystko smaczne i świeże. Trzeba tylko pamiętać, by przyjść w miarę wcześnie, tak ok. 17.00, gdy zaczyna się ściemniać. Wtedy można przebierać w przygotowanych na grilla smakołykach. Później wybór już mniejszy, bo knajpa cieszy się powodzeniem tak wśród miejscowych, jak i turystów, potraw więc ubywa. Tuż obok ulokowała się rodzinna restauracja „Red Star”. Też dobra (bywają tam turyści z Polski, o czym świadczą wpisy na tablicy reklamowej), ale ogólnie cieszy się mniejszą popularnością. Za to podają tam jeden z najlepszych wyciskanych soków ze świeżych pomarańczy, jaki udało nam się znaleźć w Birmie. Doskonała podstawa dla drinka.
Kolejna atrakcja miasteczka to bardzo liczne salony masażu. Cena godzinnej usługi wynosi 6-8 tys. kiatów (4-5 USD), poziom (wedle opinii Ady) przyzwoity. Najlepsza pora do skorzystania z masażu to późne popołudnie (bezpośrednio przed wizytą w restauracji). Wtedy jest jeszcze ciepło, ale już nie upalnie. Po zapadnięciu zmroku temperatura szybko spada i w nieogrzewanych pomieszczeniach masaż może okazać się mniej przyjemny. Dlatego też, jeżeli odkryjecie już swój własny, ulubiony „salon”, to warto zarezerwować miejsce i godzinę z wyprzedzeniem.
Dla miłośników lokalnej egzotyki punkt obowiązkowy to targ. Już sam „dojazd” okazuje się ciekawy. Większość towarów dowozi się łodziami, zatłoczoną, boczną odnogą głównego kanału. Na targu, obok działu tekstylnego, gospodarstwa domowego i różnej rupieciarni, mnóstwo świeżych owoców, doskonałej jakości przypraw, można też kupić specyficzne, birmańskie papierosy. Zwijane z całych liści tytoniu, przypominają wąskie cygara. Paczka kosztuje 1 tys. kiatów, mniej więcej tyle, co „zwykłe” papierosy firmowe. Tyle, że zawiera 50 „ruloników”. Nic dziwnego więc, że produkt ten cieszy się dużym powodzeniem. Nie palimy, ale kupiliśmy taką paczkę dla kolegi z Polski, namiętnego palacza. Ocenił, że te birmańskie „papierosy” dają bardzo silnego kopa! W razie komplikacji zdrowotnych można jednak na miejscu skorzystać z „punktu aptecznego”, czyli ulicznego stoiska z rozłożonymi na gazecie medykamentami. Wśród nich poczesne miejsce zajmują wykorzystywane w celach leczniczych skóry węży.
W Nyaungshwe można też zamówić lot balonem ponad wodami jeziora, ale z tej atrakcji zamierzaliśmy skorzystać w Bago i tutaj zrezygnowaliśmy.
O poranku budzi się życie, port w Nyaungshwe.
 
Poranna wyprawa na lokalny targ po owoce.

Tutaj  również życie już wre.

Pomidorki dojrzałe na słońcu  w grudniu to dopiero rarytas :D

Lokalne orzeszki i...prażona fasola (azjatycka odmiana orzeszków).

Naprawdę ostre chilli :D

Lokalna apteka, skóry z węża, skorupy żółwi i inne wynalazki :D

Prażone orzeszko-fasolki.

Nasz ulubiona knajpa w Nyaungshwe „Hto Myat B.B.Q. Restaurant".

Nasz wigilijny karp, miejscowa pyszna rybka nadziewana przyprawionymi na ostro glonami :D

Inne specjały knajpy, tutaj nasza obiadokolacja.

A w międzyczasie...

...zauważyliśmy po sąsiedzku taką oto reklamę restauracji "Red Star"....

...więc wpadliśmy na świeżo wyciskany pomarańczowy soczek, który oczywiście (na wszelki wypadek) trzeba było odkazić przed spożyciem.

A przed spaniem zasłużony odpoczynek po trudach dnia, czyli masaż po birmańsku.

Wycieczka po jeziorze, czyli:  „Koty w Birmie uże nie skakajut!”

Obowiązkowy punkt programu pobytu nad jeziorem Inle to całodniowa wycieczka łodzią po akwenie i okolicznych kanałach. Koszt wynajęcia łodzi to 18-20 tys. kiatów (13-15 USD). Może zabrać do sześciu osób. Znalezienie łódki nie stanowi najmniejszego problemu. Po mieście nieustannie krążą naganiacze w służbie właścicieli, oferujący takie wycieczki. Można umówić cenę (oczywiście, trzeba się targować) i miejsce spotkania (najczęściej przy wejściu do hotelu), skąd rankiem, o wyznaczonej godzinie odbierze nas tuk-tuk albo inny, podobny pojazd.
W dniu naszej wycieczki, nad jeziorem zalegały gęste tumany mgły, ograniczające widoczność do zaledwie kilkudziesięciu metrów. Sunęliśmy w tej zimnej mgle niczym zjawy, miało to nawet swój specyficzny urok. Przewoźnik zapewnił, zresztą zgodnie z prognozą pogody, że mgły wkrótce się rozejdą. I tak też się stało, już na jeziorze. Widok przebijających się przez opary promieni słońca oraz odsłaniającego się stopniowo horyzontu dostarczył kolejnych atrakcji.
Wycieczki po Inle mają swój określony plan, należy odwiedzić kilka obowiązkowych punktów. Zaczynamy od miejscowego rzemiosła, docierając do usytuowanego na wyniesionej nad wodą platformie sklepu-warsztatu. Prowadzą nas we dwójkę na piętro, gdzie wyeksponowano lokalne wyroby oraz prezentuje się metody produkcji. Ceny raczej wysokie, nic też nie wzbudza naszej szczególnej ochoty do rozwiązania sakiewek. Lekko znudzeni, chcemy zejść na parter, gdzie kłębi się tłum miejscowych i odbywa prawdziwy targ. I tu przykra niespodzianka, turystom nie wolno! Wszystkie przejścia zablokowane, wpuszczają wyłącznie Birmańczyków, a i to całkowicie odrębnym wejściem. No tak, tam pewnie ceny zupełnie inne. Zdegustowani taką segregacją rasową (może nie do końca rasową, bo Chińczycy dzielą nasz los) opuszczamy to nieprzyjemne miejsce, z trudem zmuszając się do uśmiechów, gdy wielu miejscowych robi sobie z nami zdjęcia. Równie niemiło wypada wizyta w kolejnym warsztacie, gdzie wytwarza się i sprzedaje parasolki. Pozują tam do zdjęć kobiety z plemienia „długoszyich”. Ten zwyczaj przedłużania szyi dziewcząt i kobiet przy pomocy nakładanych od dzieciństwa metalowych obręczy pochodzi tak naprawdę z Birmy – jak tu zapewniają. O wiele bardziej znane na świecie „długie szyje” z Tajlandii to tylko emigranci. Za zrobienie fotki panie życzą sobie jednak pieniędzy. Daję coś na odczepnego, fotografujemy się i opuszczamy również to miejsce.
Zaczynamy się irytować, bo wycieczka przybiera nieciekawy, turystyczno-komercyjny charakter, w najgorszym możliwym stylu. Na szczęście, kolejny punkt programu ratuje sytuację. To pagoda Shwe Inn Dein. Ufundowana na przełomie XII/XIII w. i rozbudowywana przez kolejne stulecia, znajduje się w głębi lądu, ale prowadzi do niej kilka żeglownych kanałów wiodących od jeziora. Płyniemy około godziny, przy coraz lepszej pogodzie. Sama pagoda zajmuje rozległy obszar zapełniony setkami stosunkowo niewielkich stup, w większości w stanie częściowej ruiny. Teren wykorzystywany jest jako pastwisko albo wysypisko śmieci. Tu i tam przycupnęły domy mieszkalne. W sumie, wszystko prawdziwe i autentyczne. Tylko niewielka, centralna część pagody została odrestaurowana. Odrestaurowana zgodnie z miejscowym gustem: im więcej złota i jaskrawych kolorów, tym lepiej. I ta właśnie część prezentuje się, moim zdaniem, najgorzej. Wiedzie tam bardzo długi, kryty portyk w którym rozłożyli się straganiarze. Ceny niewygórowane i można się targować. Druga atrakcja okolicy to większy targ, rozciągający się na wprost pagody, po drugiej stronie kanału. Prowadzi tam drewniany most. Trafiamy akurat na dobry moment. Minęło południe i targ „się zwija”. To skłania wielu sprzedawców do oferowania cen, o których godzinę temu nie chcieli jeszcze słyszeć. Mamy taką okazję, bo po pierwszej wizycie na targu lokujemy się na stopniach przystani i obserwujemy życie nad wodą: załadunek łodzi (ich niewielka szerokość oraz zanurzenie wymuszają bardzo specyficzne metody, by uniknąć wywrotki), kąpiel i zabawy dzieciarni, mycie oraz pranie. Wszystko w wodach kanału. Wracamy i zmuszeni wręcz przez poprzednio zaczepianych straganiarzy, dokonujemy kilku zakupów po zdecydowanie obniżonych cenach.
W lepszych humorach (bo i piwo obróciliśmy) jesteśmy w stanie znieść wizyty w fabryczce wytwarzającej wspomniane papierosy (tylko oferują je o wiele drożej niż na targu w mieście) oraz podobnym przybytku wytwarzającym tkaniny i odzież: z jedwabiu, z bawełny oraz z włókien lotosu. Jedwab sprowadzają z Chin, bawełnę z okolic Mandalay, tylko lotos rośnie na miejscu. Pozyskiwanie włókien, ciągnięcie nici oraz tkanie to najciekawsze, co mają tam do pokazania. Ceny odzieży z jedwabiu i bawełny mocno przedrożone, a tkaniny z lotosu jakieś szorstkie i nieprzyjemne w dotyku. Płyniemy dalej.
I oto ruchliwa pagoda Aloaw Pauk, wzniesiona w nadbrzeżnej wiosce Nampan, a jakże, na platformie ponad wodą. Tuż obok kolejny targ. Tłumy ludzi, sama świątynia obstawiona „wpłatomatami”, czyli skrzynkami na datki – stoją tak gęsto, że dosłownie trzeba się pomiędzy nimi przeciskać. W centrum wyniesiona kapliczka, zawierająca jakoby święte posążki Buddy. Jakoby, ponieważ posążków tych już nie widać. Tłumy wiernych dokumentnie okleiły je złotymi blaszkami, przemieniając w złociste kule. Wstęp do kapliczki tylko dla mężczyzn. Zdegustowana Ada zarządza odwrót.
I wreszcie, wreszcie, wyczekiwana, największa atrakcja jeziora Inle. O ile nie jedna z najsławniejszych atrakcji całej Birmy: klasztor Nga Phe Kyaung, znany bardziej jako „Klasztor Skaczącego Kota”! Wielokrotnie opisywany i filmowany na blogach podróżniczych, turystyczna Mekka Jeziora Inle. Dlaczego? Klasztor jak klasztor, kolejny kompleks drewnianych budynków wzniesionych ponad taflą wody. Kilkanaście lat temu jeden z mnichów z nudów zaczął tam jednak szkolić klasztornego kota. Przyuczył go, by skakał przez obręcze. Wzbudziło to zainteresowanie turystów. I jak to w satyrycznej piosence; „W Zakopanym na pobocu, baca w dziurę zrobił mocu. Wnet turyści się zjechali, Morskim Okiem ją nazwali!” I tak klasztor Nga Phe Kyaung zdobył sławę właśnie jako „Klasztor Skaczącego Kota”. Inni mnisi też zaczęli szkolić koty, gości przybywało, pokazy zaczęto organizować o określonych godzinach, pobierać datki i opłaty. Dokoła rozwinął się rozległy targ z pamiątkami. Klasztor zaczęto nazywać (nieco złośliwie) „prawdziwą pułapką na turystów”. Interes kręcił się znakomicie do 2016 r. My już się spóźniliśmy. Przebiegając klasztorne przestrzenie szukaliśmy tych kotów, albo chociaż informacji na ich temat. Wreszcie któraś ze straganiarek poinformowała, że koty od ponad dwóch lat już nie występują. Pewnie ten wyszkolony po prostu zakończył żywot, a następcy okazali się mniej zdolni. Tak umarł jeden z najnowszych symboli Birmy. Zostało tylko targowisko, ale czy długo będzie zdolne przyciągać klientów? Bez kotów? „No, koty nie skakajut, Birma uże nie takaja” podsumował sympatyczny skądinąd, spotkany w klasztorze Rosjanin. I miał rację, cholera.
Po tym rozczarowaniu z mniejszym już entuzjazmem mijamy w drodze powrotnej pływające ogrody wodne, źródło warzyw dla miejscowych. Naszą uwagę potrafią przyciągnąć już tylko rybacy. Na Inle ryby łowiono od wieków w tradycyjny sposób, w sieci wyplatane z wikliny, przy czym rybacy czynili to w iście ekwilibrystycznej, wypraktykowanej pozycji. Takich też można jeszcze spotkać. Ale zamiast ryb łowią już głównie turystów, czyli pozują do zdjęć za niewielką opłatą. Rybacy „prawdziwi” posługują się łodziami motorowymi oraz normalnymi sieciami.
Wędrujemy na trony na "naszej" łódce.

Z wysokości tronu :D

A jezioro spowite poranną mgła...

...która powolutku się unosi.

Rybacy ruszają do pracy, ten łowi ryby, a nie turystów.

Kwiaciarka.

Dom handlowy na wodzie, nam niestety nie pozwolono zejść na parter, gdzie zakupy robili miejscowi :(

Zbyszek był najbardziej pożądanym tłem do zdjęć, sesja fotograficzna trwa w najlepsze.

Zadowolone dziewczyny odpływają, dziękując radośnie za zdjęcia.

Przedstawicielki plemienia Długich Szyi, które oryginalnie pochodzą właśnie z Birmy (a nie Tajlandii).

Ruszamy do świątyni Inn Dein.

Po wyjściu z łódki ukazuje się taki obraz.

Stare budowle, które zdążyły porosnąć dżunglą.

Misterne zdobienia.

A pomiędzy stupami kwitnie współczesne życie.

Kolejne nieodnowione stupy.

Handlowy portyk.

Wejście do odnowionej części świątyni Inn Dein.

Wnętrze, odnowione stupy robią wrażenie kiczowatych przez pokrycie ich warstwą złotej farby.

Tutaj już nieco lepiej świątynia wygląda...

..choć dla mnie osobiście stare, oryginalne stupy prezentują się najbardziej dostojnie.

Ruch na rzece pod świątynią Inn Dein.

Lokalny targ z pamiątkami.

Lokalne życie na rzece kwitnie.

A my dalej przedzieramy się przez trzciny.

Manufaktura lotosowych tkanin.

Uprawa lotosu w pobliżu tkalni.

Oryginalna zabudowa na wodzie, pod domami parkują łódki :D

Fabryka lokalnych cygar.

Świątynia Aloaw Pauk widziana z wody. 

Swięte kulko - posążki Buddy.

Zbyszko pośród wpłatomatów w świątyni Aloaw Pauk.

Świątynia "skaczącego kota".

Wnętrze pagody.

Pływające ogrody, to stąd pochodzą te pyszne, czerwone pomidorki.

Rybacy znad jeziora Inle, łowią również turystów...

...w zamian za pozowanie proszą o jakieś grosze :D


Wycieczka kołowa, czyli Zbyszko - „morderca rowerów”.

Kolejny dzień pobytu przeznaczamy na objazd okolicy rowerami. W wielu hotelach, w tym i w naszym, oferuje się je gościom w cenie pobytu. Postanowiliśmy skorzystać z tej oferty, zapominając o porzekadle: „darmo – marno”. Ułożyliśmy plan wycieczki, obejmujący też przeprawę łodzią w poprzek jeziora. Życie zmusiło nas jednak do pewnych poprawek.
Cel pierwszy: Htet Eain Gu - klasztor i jaskiniowa świątynia na północny zachód od Nyaungshwe. Około pół godziny jazdy, ostatni odcinek dość ostro pod górę, ale droga dobra. I na tym to ostatnim podjeździe ja skręcam kierownicę w jedną stronę, a przednie koło i cały rower ruszają w drugą. Oczywiście, ląduję na ziemi, z urwaną kierownicą w dłoniach. Na szczęście, ponieważ stało się to na podjeździe, przy niewielkiej prędkości, upadek nie okazał się groźny. Tylko co robić? Tuż obok mnisi naprawiali traktor i pospieszyli z pomocą oraz kluczem francuskim. Cóż z tego, skoro po prostu złamał się sworzeń łączący kierownicę z ramą. Tego nie da się naprawić, trzeba wymienić. Cóż, zwiedzamy tę jaskinię, skoro już do niej dotarliśmy, ponosząc straty w sprzęcie (dobrze, że nie w ludziach). Świątynia sympatyczna, jej główna zaleta to odludność i brak turystów, którzy prawie tam nie docierają. Może dlatego wstęp wolny. A potem odwrót, pieszy odwrót. Trwał około godziny, zanim pojawiliśmy się w hotelu. Nowy rower dali bez problemu, ale plany dalszej wyprawy spaliły na panewce, bo tymczasem zrobiło się południe.
Nic to, zaliczymy przynajmniej winiarnię „Red Mountain”. To usytuowana niedaleko północno-wschodniego krańca jeziora winnica, połączona z restauracją i oferująca degustację własnych wyrobów. Naganiacze w Nyaungshwe opowiadają o tym miejscu jako o ósmym cudzie świata, proponując romantyczną wyprawę na zachód słońca. Z tego nie skorzystaliśmy, wybierając zwykłą wycieczkę rowerową w świetle dnia. Całość sprawia zawód. Widok nawet ładny, ale nie daje się porównać z Alpami czy Norwegią. Można za to podziwiać dymki z płonących śmieci. A wina... cóż, muszą się jeszcze w Birmie sztuki winiarskiej uczyć. Ale to przecież miejsce w bardzo europejskim stylu, przedmiot autentycznej dumy. Cena zestawu degustacyjnego: 10 tys. kiatów od osoby. Oferują cztery kielichy różnych win oraz orzeszki. W sumie, miłe miejsce na popas i tyle.
Przed wyruszeniem w dalszą drogę chwila niepokoju. Zaciął się mechanizm blokady mojego roweru i za nic nie daje się otworzyć. Czy znowu będziemy wracać, tym razem niosąc ten nieszczęsny wehikuł na plecach? Wreszcie ustrojstwo jakimś cudem puszcza. Zaniepokojeni, więcej już nie próbujemy blokować naszych pojazdów. Tu ludzie uczciwi, może nie ukradną?
Dojeżdżamy spacerowym tempem do wioski Mine Thauk na wschodnim brzegu, gdzie można wynająć łódź i przeprawić się w poprzek jeziora. Dodatkowa atrakcja to wysunięty na ok. kilometr drewniany pomost, po którym można spacerować i podziwiać codzienne obrazki życia w domach na palach: ruch łodzi, ablucje, mycie głowy, pranie. Wszystko bezpośrednio w wodach jeziora. Działa kilka knajp, ale zadowalamy się piknikiem z orzeszków, pomarańczy i piwa. Dochowamy wierności „Hto Myat B.B.Q. Restaurant” w Nyaungshwe! Spędzamy tak w miły sposób około godziny. Czas przeprawić się przez jezioro. Rowerów szczęśliwie nikt nie ukradł. Wynajmujemy łódź za 7 tys. kiatów i ruszamy. Wiatr przyjemnie chłodzi na wodzie. Potem to już bułka z masłem. Pedałujemy rowerami ruchliwą, niestety, asfaltową drogą wzdłuż zachodniego brzegu jeziora. Wreszcie grobla, która doprowadzi nas do Nyaungshwe. Tutaj warunki pogarszają się. Niby dalej asfalt, ale wyboisty. Samochodów i tuk-tuków coraz więcej, hałas i spaliny. Robi się nieprzyjemnie i chcemy jak najszybciej pokonać ten odcinek. Niestety, mój rower ujawnia własne zdanie w tej sprawie. Lewy pedał zaczyna skrzypieć, chwiać się, staje się coraz mniej stabilny. Zwalniam, ale niewiele to pomaga. Na szczęście, widać już most przez kanał. Za nim miasteczko. I właśnie na moście pedał definitywnie odmawia współpracy. Po prostu odpada i tyle. Staję i szukam go wśród przejeżdżających samochodów. Ada niecierpliwi się, bo chce zdążyć na masaż. A ja po prostu zajechałem kolejny rower. I tak oto, po raz drugi wracamy do stajni spieszeni!
Powiadomiony żartobliwie o tych wypadkach kolega, rowerzysta-maniak („Zbyszko zniszczył dzisiaj dwa rowery, jednemu urwał kierownicę, drugiemu pedał”) odpisał: „Aż strach pomyśleć, co mógłby zrobić z trzecim!”
Tak swoją drogą, to rowerowa awarie nad Inle to standard. Można natknąć się na podobne historie na wielu blogach. Po prostu, darmowe rowery w hotelach to złom. I warto o tym pamiętać, planując dłuższe wyprawy. Rowery w płatnych wypożyczalniach (korzystaliśmy z nich później w Bago) spisywały się zdecydowanie lepiej.

Rowery jeszcze całe, Zbyszko rusza na wycieczkę pełen optymizmu :D

Rower popsuty, ale skoro już tu przyjechaliśmy, zwiedzamy ukrytą w jaskini świątynię.

Świecące aureolki :D

Wnętrze jaskiniowej pagody.

W zakamarkach kryją się tysiące posążków Buddy.

"Red Mountain", winiarnia stworzona na modłę europejską

A tutaj taka ciekawostka zauważona po drodze, chyba koń jednak nie zmieścił się na wszystko przewożący w Azji motor :D

Punkt przeprawy przez jezioro Inle.

Zanim skorzystamy z przeprawy, postanawiamy zrobić sobie mały piknik.

Może skorzystać z lokalnej restauracji?

Nie! Wybieramy piwko z orzeszkami gdzieś na uboczu, obserwując życie toczące się na jeziorze. Tutaj kąpiel :D

Pora na przeprawę.

Łódki charakterystyczne, długie...

Już na drugim brzegu.


Pagoda Mwe Taw Kakku, czyli wyprawa w interior

Trzeciego dnia (ostatniego nad Inle, mamy już bilety na wieczorny autobus do Mandalay) wybieramy się do oddalonej o ok. 60 km. przez góry pagody Mwe Taw Kakku. To robiący wrażenie kompleks ok. 2500 gęsto upchanych stup. Wedle legendy świątynię mieli założyć buddyjscy misjonarze indyjskiego króla Asioki już w III w. p. n. e. Większość budowli pochodzi jednak z XVII-XVIII w. Odnowiono je, ale ponieważ prace nadzorowało i finansowało UNESCO, udało się uniknąć wszechobecnego kiczu. W rezultacie kompleks robi naprawdę duże wrażenie i warto go odwiedzić. Oczywiście, jak to zwykle w Birmie, transportu publicznego albo zorganizowanych wycieczek z Nyaungshwe brak. Az dziwne, bo można by na tym zarobić. Może chodzi o to, by zarabiali taksówkarze? Bo na wyprawę rowerową za daleko (razem ok. 130 km.), motorami też niespecjalnie uśmiecha nam się jechać. Pozostają samochody. Rankiem wybieramy się na zwiedzanie targu, oczekując „ataku” naganiaczy. I zbiegają się, jeden po drugim, oferując łódki. - Nie, nie chcemy łódki. Potrzebujemy samochodu z kierowcą, żeby jechać do Kakku- odpowiadamy. I samochody też się znajdują. Teraz to już kwestia ceny. W końcu trafia się taki, który przystaje na 35 tys. kiatów (ok. 22 USD). Umawiamy się za pół godziny pod hotelem. I wszystko odbywa się sprawnie. Chłopak sprowadził brata, kuzyna czy szwagra, sam też się z nami zabrał. Wspomniał coś chyba o tym, że sam również chciałby świątynię zobaczyć, to skorzysta z okazji. Nam to nie przeszkadzało.
Przejazd zajmuje ok. 2 h. w każdą stronę, do tego 1-2 h. w świątyni. Wyprawa na cały dzień. Wejście jest płatne: 5 tys. kiatów (oczywiście, tylko dla turystów zagranicznych, ale to w Birmie norma). Na blogach pisano, że porządkowi rygorystycznie nakazują poruszać się po wyznaczonych ścieżkach i zabraniają krążyć pomiędzy stupami, co w sumie stanowi największą atrakcję. To nieprawda, plątaliśmy się wszędzie bez przeszkód i nikt nam tego nie zabraniał. Trzeba tylko uważać na gruz, szkło, jakieś zardzewiałe żelastwo. Bo spacerujemy, rzecz jasna, boso. To święta ziemia.
Wycieczka okazała się udana i możemy ją szczerze polecić. Zabawny moment nastąpił w drodze powrotnej. Nasi „przewodnicy” wybrali inną trasę przez góry i w pewnej chwili po prostu zabłądzili. Drogę wskazała im Ada, przy pomocy mapy GPS. O dziwo, pomimo zwykłego na całym świecie uzależnienie od komórki i internetu, lokalizatora GPS w Birmie za bardzo nie znają. To tylko jeden z kolejnych przykładów.
Pagoda Kakku, widok ogólny.

Nie zepsute złoceniami stupy robią duże wrażenie.

Gubimy się pośród gąszczu stóp.

A jakże? Wpłatomat! :D

Z naszym kierowcą.

Napotkany mnich.
Azjaci uwielbiają fotografować się
 z Europejczykami :D




Pora opuścić pagodę Kakku, ruszamy w dalszą drogę.


Podsumowanie


Jezioro Inle to jedno z najciekawszych miejsc w Birmie, na pewno warte odwiedzenia i spędzenia tam więcej niż jednego tylko dnia. Oprócz standardowej przejażdżki łodzią oferuje też inne atrakcje, a Nyaungshwe to przyjazna turyście miejscowość, w której można miło marnować czas: knajpki, pyszne jedzenie, masaże, targowiska. Ale takie klimaty to w końcu główna atrakcja tego kraju. Birma zaprasza!