sobota, 10 marca 2018

Marmolada królowa muld '18

Dzień zapowiada się słoneczny, zatem plan na dzisiaj to masyw Marmolady. Mniam :D
Jeszcze tylko zakup ski pass'a i ruszamy.
Orczyk spod naszego hotelu wiezie nas w stronę słońca :D
A na Passo Pordoi niemiła niespodzianka. Spory ogonek przed wyciągiem...
Knajpka majaczy na horyzoncie ale my ją omijamy, bo mamy dziś ambitne plany :D
Krzesełka w kierunku Marmolady niestety należą do tych starszych, a zarazem mniej przepustowych.
Skoro już komórka wyciągnięta z kieszeni to należy utrwalić i diabła :D
oraz zrobić selfy na tle gór :D
Widoki przed nami coraz ciekawsze.
Drogowskazy wskazują drogę...
...pośród ośnieżonych gór...
...dolin...
...i przy urokliwych jeziorkach.
Pierwszy cel osiągnięty - stacja pośrednia kolejki na Punta Rocca (masyw Marmolady).
Eksponaty w muzeum pierwszej wojny, mieszczącym się w tym samym budynku co stacja przesiadkowa kolejki linowej.
Dość ciekawym pomysłem są napisy na okolicznych oknach (prawda, że wyglądają niczym plakaty?)
Widok na skały które otacza trasa narciarska Sella Ronda.
Ruszamy kolejną kolejką w górę.
I docieramy na jeden (jak się później okazało) z najniżej położonych punktów na szczycie masywu Marmolady.
Widoki jednak stąd wprost bajkowe.
Widok na prowadzącą z Marmolady trasę narciarską.
Okoliczne szczyty w śniegu...
zainteresowały nawet diabła :D
Widok z Punta Rocca na najbardziej okazały (chociaż nie najwyższy, ustępuje o jeden zaledwie metr) punkt na szczycie masywu Marmolady, czyli Punta Penia 3342 m.n.p.m..
Tutaj już z górki na pazurki :D

Marmolada (3343 m.) to najwyższa góra Dolomitów, a zarazem nazwa całego okolicznego masywu skalnego. W masywie tym znajduje się także wzniesienie o nazwie Punta Rocca (3250 m.), na które można wjechać kolejką linową, po czym zjechać w dół na nartach. To popularna wśród narciarzy, tzw. wyprawa na Marmoladę. Właściwą górę oglądamy wprawdzie tylko z punktu widokowego (wydaje się zresztą na wyciągnięcie ręki), ale ponieważ Punta Rocca należy do masywu Marmolady, ogólne twierdzenie o „zdobyciu Marmolady” daje się usprawiedliwić.
Na Marmoladę należy koniecznie wybrać się przy dobrej, słonecznej pogodzie. Widoki ze szczytu Punta Rocca oraz różnych miejsc po drodze zapierają dech w piersiach. Ostre, zimą i wiosną ośnieżone, szczyty Alp rozciągają się jak okiem sięgnąć we wszystkich kierunkach. Aż trudno uwierzyć, że odległość do Wenecji i Adriatyku wynosi z tego miejsca zaledwie 114 km.
Niestety, na te dni z rzeczywiście ładną pogodą polują wszyscy. Co prawda, w marcu w Dolomitach trafia się ich sporo, ale to jednak góry i „pogoda, jak kobieta, zmienną jest”. W rezultacie, na Marmoladę walą wtedy tłumy. Utrudnia to i spowalnia dojazd. Masyw położony jest nieco na południe od rejonu narciarskiego Arabby, z kilku kluczowych wyciągów skorzystać muszą wszyscy, którzy wyruszają stamtąd z zamiarem zdobycia szczytu. Na trasie Sella Rondy, na której leży Arabba, też trafiają się newralgiczne „wąskie gardła”, nieważne, czy podążamy do tej miejscowości od zachodu, czy od północy. Zdarza się, że w kolejkach trzeba odstać 10, 15, 20 min. W efekcie, chociaż wyruszyliśmy w miarę wcześnie z naszego hotelu Gagni Gonzaga, położonego bezpośrednio przy szlaku Sella Rondy w okolicach przełęczy Passo Pordoi, skąd do Arabby nie jest daleko (od strony zachodniej), dotarcie do dolnej stacji kolejki linowej na Marmoladę (czyli w istocie na szczyt Punta Rocca) w miejscowości Malga Ciapela (można tam również, niestety dla narciarzy, dojechać samochodem, spory parking) zabrało nam ok 2,5 h., z czego mniej więcej 1/3 straciliśmy w ogonkach do wyciągów (w dzień roboczy, czwartek). Ka naszemu niemiłemu zaskoczeniu (ale z nas głupcy :D) na miejscu zastaliśmy tłum oczekujących, kilkakrotnie przewyższający rozmiarami dotychczasowe. Chcąc nie chcąc, dołączyliśmy do tylnych szeregów. Ludzie przesuwali się powoli, przepustowość kolejki linowej na Marmoladę ma swoje granice. Ostatecznie, straciliśmy tutaj kolejną godzinę. Plusem jest to, że skipass Dolomity Super Ski obejmuje również i ten wjazd.
Kolejka składa się w istocie z trzech odrębnych odcinków i ma dwa punkty przesiadkowe. W Wietnamie, zdecydowanie dłuższą trasę na Fansipan pokonuje się za jednym zamachem, co robi olbrzymie wrażenie. Wiadomo jednak, Azja górą! To kontynent przyszłości! Na stacjach pośrednich szczęśliwie ogonków już nie ma. Ale na turystę czekają inne atrakcje: tarasy widokowe, sklepy z pamiątkami, knajpki, muzeum poświęcone walkom toczonym w tej górskiej okolicy podczas I wojny światowej (co prawda, na miejscu Włochów raczej bym ich nie przypominał, potwierdziły w całej rozciągłości dawne, złośliwe powiedzenie: Dobry Pan Bóg stworzył Włochów po to, żeby nawet armia CK – austriacko-węgierska, ta od dobrego wojaka Szwejka – mogła kogoś pobić!). Efekt tego wszystkiego okazał się taki, że ku naszemu przykremu zdziwieniu (ale durnie :D) na szczycie „Marmolady” znaleźliśmy się dopiero ok. godz. 13.00.
Tu jeszcze podziwianie panoramy Alp (a jest co podziwiać), zdjęcia itp. Wreszcie, czas ruszać w dół. Winda podwozi wprost na start trasy narciarskiej. Nie jest ona szczególnie stroma czy trudna w normalnych warunkach, oznaczona została jako zaledwie „czerwona”. Niestety, do godzin popołudniowych stada narciarzy zamuldziły ją w sposób wręcz tragiczny. Zjeżdżają tu prawdziwe tłumy, niczym w pochodzie pierwszomajowym. Szkoda, że nie sklasyfikowano tego zjazdu jako „czarnego”. Wtedy zapewne połowa chętnych zrezygnowałaby od razu, zostawiła narty na dole i zjeżdżała w dół kolejką linową. A tak, ta rzekomo „czerwona” trasa okazuje się trudniejsza do pokonania niż niejedna, prawdziwa „czarna”! Zabiera sporo czasu i potrafi wymęczyć. A jest raczej długa. To zresztą ciekawa przypadłość Sella Rondy. Szlaki czarne zazwyczaj nie wydają się tutaj zbyt wymagające, a ponieważ wielu programowo ich unika oraz poprowadzono niemal zawsze alternatywy „czerwone”, na „czarnych” jeździ stosunkowo mało ludzi i nie ma zwykle muld! W rezultacie, okazują się łatwiejsze oraz szybsze do pokonania, niż te rzekomo mniej wymagające „czerwone”. Ta zasada potwierdziła się też na Marmoladzie. W pewnym miejscu szlak rozgałęział się na odnogi „czarną” i „czerwoną”. Ta „czarna” zaprezentowała się o wiele sympatyczniej. Zdecydowanie mniej narciarzy i prawie żadnych muld! Niestety, po pewnym czasie obydwie trasy zbiegły się ponownie i wszystko wróciło do normy.
Wybierając się na nartach na Marmoladę trzeba pamiętać, że jedyny wyciąg łączący tę okolicę z rejonem Arabby i całą Sella Rondą kończy pracę o godz. 16.00, szybciej niż inne, pracujące do 17.00. To w sumie ma sens, z tego wyciągu jeszcze kawałek drogi do różnych miejsc na pętli Sella Rondy, skąd wyruszyła większość turystów. Gdyby działał dłużej, wielu czekałoby zapewne do ostatniej chwili i potem ugrzęźliby gdzieś na dalszych odcinkach trasy.
Podsumowując, masyw Marmolady oraz góra Punta Rocca są ze wszech miar godne odwiedzenia. Jeżeli ktoś ma taką możliwość, niech stara się uczynić to w godzinach maksymalnie porannych. Mniejszy wtedy tłok, mniejsze ogonki do wyciągów i samej kolejki, trasa zjazdowa mniej zmuldzona. Jeżeli to się nie uda, trzeba liczyć się ze wspomnianymi wyżej niedogodnościami.
Ponieważ kolejny dzień zapowiadał się równie słoneczny, co ten w którym zrobiliśmy sobie wycieczkę na Marmoladę, postanowiliśmy o poranku wjechać na najwyższy szczyt na trasie Bell Vedere, czyli na Sass Pordoi (2950 m.). Widoki równie piękne, niestety ze szczytu prowadzi tylko dzika trasa narciarska, którą jednak nie zdecydowaliśmy się zjechać.   Wycieczka na tę górę, choć znacznie krótsza jest również godna jest polecenia i nie trzeba stać w kolejkach :D Następnie korzystając z pięknej pogody udaliśmy się na słoneczną stronę Val Gardena.  
Przed kolejką na Sass Pardoi.
I już na szczycie.
Tam gdzieś w dolinie majaczy nasz hotel :D
Widok na Piz Ciavaces 2831 m.n.p.m., za którym znajduje się znana Val Gardena.
Droga wijąca się przez Passo Pordoi, w tle masyw Marmolady.
Pogoda nam dopisuje, słoneczko świeci :D
Jako, że Zbyszko wciąż narzeka że nie ma mnie na zdjęciach a jednocześnie sam nie kwapi się do aparatu wymyśliłam taki oto sposób na wspólną fotografię na tle gór (odbitą w szybie) :D
Zjazd kolejką.
Diabeł gotowy na dalsze wyzwania.
Ruszamy na słoneczną stronę Val Gardena.
Po wszystkim krótkie obejrzenie mapki z trasami gdzie byliśmy przy doskonałym, włoskim, grzanym winie
Ostatni rzut oka na Alpy i zjeżdżamy do naszego hotelu. 

piątek, 9 marca 2018

Słowackie Tatry'18

Panorama z górnej stacji kolejki w słowackich Tatrach.
Pod wyciągiem w Strbskim Pleso. Czas zakładać narty.
Tutaj już na górnej stacji wyciagu, pod szczytem Predne Solisko.
Ruch umiarkowany, ale to już popołudnie.
Ada zadowolona z jazdy.
To boczna trasa, na głównej aż tak pusto zwykle nie było.

Zachęceni przez znajomych decydujemy się na kilkudniowy, zimowy wypad do Popradu. Oni wprawdzie nie jeżdżą na nartach, ale uwielbiają wodne atrakcje aquaparków, a te hotel Aqua City w Popradzie oferuje na rzeczywiście wysokim poziomie, za przystępną cenę (dla zainteresowanych TUTAJ link). Do górskich ośrodków w Tatrzańskiej Łomnicy oraz Strbskim Pleso niedaleko, 15-30 km. i 30 min. jazdy. Do tego okazja sprawdzenia, co tam nowego wśród słowackich piw, decyzja nie jest więc trudna.
Pewnym minusem jest dojazd, wąskie gardło stanowi oczywiście nieszczęsna „zakopianka”. Po prostu dramat, hańba decydentów wszelkich opcji politycznych, którzy przez prawie 30 lat (bo komunę trudno tu winić, chociaż też zaspała) nie potrafili wybudować porządnej drogi do „zimowej stolicy Polski”. I ktoś chciał tam organizować olimpiadę, śmiech na sali. Można, co prawda, objechać ten drogowy koszmar przez Słowację, ale znajomi mają do odwiedzenia groby w Zakopanym, a Ada chce zahaczyć o targ i przydrożne stragany ze skórami owczymi w Nowym Targu. Trudno, jedziemy więc kilka godzin zakopianką. Przynajmniej te skóry, rzucone przed kominek, uzupełniające dotychczasowe zasoby, na coś przyjemnego się przydadzą. :D
Grzane wino zdecydowanie poprawia komfort życia.
Piwa słowackie też rozczarowują. Już od kilkunastu lat, gdy unifikacja browarów doprowadziła do zaniku takich marek jak „Smädny mnich” (została kiepska wersja „dziesiątka” - jak mogli, to więcej niż zbrodnia, to błąd!) albo do zaprzestania produkcji ciemnego „Złotego Bażanta” „trzynastki”. Niestety, Słowacy maja widocznie mniej inicjatywy od Polaków i lokalne browary oraz piwa rzemieślnicze dopiero raczkują. Widać tu i tam reklamy przy drogach, ale realnego konkretu w sklepach oraz knajpach brak. Nawet we wspomnianym hotelu Aqua City serwowano jako „dwunastkę” czeskie „Krušowice”. Skądinąd, marka godna polecenia, ale jesteśmy przecież na Słowacji! Aksamitny rozwód miał miejsce ćwierć wieku temu! Pozostaje trzymać kciuki i... nadal czekać.
Natomiast atrakcje wodne Aquapark City na wysokim poziomie. Baseny, jacuzzi, naturalne wody termalne itp., itd. Do tego sauny różnych rodzajów, oferujące ciekawe „rytuały” (strefa saun dostępna tylko dla osób powyżej czternastego roku życia). Standard pokojów wysoki, jedzenie dobre, a przynajmniej przez kilka dni nie zdążyło się znudzić. Hotel godny polecenia.
I zostaje ocena atrakcji narciarskich. Na plus zaliczyć trzeba łatwy dojazd samochodem oraz obszerne, darmowe parkingi tuż przy wyciągach. Nawet w sobotę, ok. godz. 12.00 (a więc w porze największej oglądalności) bez problemu znaleźliśmy miejsce pod stokiem w Tatrzańskiej Łomnicy. W Strbskim Pleso, w poniedziałek, również. Minusem są stosunkowo wysokie ceny karnetów (28-30 euro), w zestawieniu z tym, co ośrodki te oferują. Dla porównania, karnet jednodniowy na cały rejon Marmolada-Sella Ronda we włoskich Dolomitach to 59 euro. A liczba tras i wyciągów sto razy większa. Widoki też „alpejskie”, a nie „tatrzańskie”. Dodam, że podaję cenę słowackiego karnetu w wersji Gopass, czyli kupowanej po założeniu internetowego konta (prawda, można to zrobić na miejscu, bez żadnego problemu, przy uczynnej pomocy sympatycznej dziewczyny z obsługi) oraz płatności możliwej tylko przy pomocy karty kredytowej. Same trasy na kolana nie rzucają. Sporo muld, przyznam, jeździliśmy w godzinach popołudniowych, w Alpach też już wtedy sporo tego rodzaju utrudnień. Ale tam mamy do dyspozycji wspomniane tysiące, setki, w najgorszym razie dziesiątki tras i wyciągów. Tutaj każdy z obydwu głównych, tatrzańskich ośrodków oferuje po ok. dziesięć wyciągów i tyleż szlaków zjazdowych. Istnieją zaawansowane plany połączenia tras Tatrzańskiej Łomnicy oraz Strbskego Plesa kolejka gondolową, co poprawi sytuację, ale i tak pewnych spraw przeskoczyć się tutaj nie da. Po prostu Alpy są o wiele rozleglejsze, wyższe i nie zostały w większości zawłaszczone przez parki narodowe, które blokują rozwój narciarstwa. A właściwie, to parków narodowych też tutaj nie brakuje, ale jakoś nie przeszkadza im zimowy napływ turystów oraz pieniędzy. Samo ułożenie tras narciarskich na Słowacji też pozostawia sporo do życzenia. Trafiają się liczne miejsca łącznikowe (pomiędzy wyciągami), w których trzeba wykonać solidne podejście. W Alpach to w zasadzie nie do pomyślenia, wyciągi zestawiono w taki sposób, by zawsze kontynuować zjazd w dół. A jak już pod górę, to zainstalowano ruchomy chodnik. Tak, Włosi są leniwi i wygodni. Ale to cecha, którą łatwo przejąć. :D I jeszcze jedna sprawa, szklanka grzanego wina na stoku słowackim to 3 euro, na włoskim 4 euro. Obawiam się, że stosunek zamożności oraz ogólnego poziomu życia w obydwu tych krajach nie odpowiada jednak proporcji 3:4. :D
Podsumowując wszystkie wady i zalety wyjazdu narciarskiego w słowackie Tatry czy w Dolomity, na tygodniowy wyjazd wybieramy zdecydowanie Alpy. Jako mieszkańcy okolic Poznania na Słowację też jedziemy ładnych kilka godzin (do tego nerwy na zakopiance), to już lepie dołożyć kolejnych kilka i wylądować w o wiele lepszych warunkach krajobrazowych, śnieżnych i narciarskich. W Tatry owszem, warto wyskoczyć na otwarcie sezonu na przedłużony weekend, jako przygotowanie kondycyjne do wyjazdu w Alpy. Uprawianie narciarstwa w Tatrach i Alpach można jednak porównać do pływania w basenie (tam i z powrotem) i pływania w jeziorze (z pełną swobodą wyboru brzegu, do którego chcemy dotrzeć).
Wesołe miny w knajpce, co widać doskonale na zdjęciu.

środa, 7 marca 2018

Ninth Binh czyli dwa slalomy: łodzią po skalistym Trang An i skuterem po ulicach Wietnamu.

Fronton katedry "Indochiny" w Phat Dien
Okazuje się, że jak każda świątynia na Dalekim Wschodzie katedra ma kilka kolejnych frontonów :D
Połączenie stylów oraz kamienia i drewna.
Wejście dla od biskupa wzwyż :D
Mroczne wnętrze katedry, w którym zdołaliśmy się zagubić.
Jeden z kolejnych dziedzińców.

Ninh Binh to samo w sobie niezbyt ciekawe miasto średniej wielkości w północnym Wietnamie, niecałe 100 km. na południe od Hanoi. Przyciąga jednak turystów niesamowitymi atrakcjami ulokowanymi w bezpośrednim sąsiedztwie, przede wszystkim wodno-skalistymi labiryntami rozlewisk Trang An oraz Tam Coc. Do tego to dawna stolica kraju (przez krótki czas na przełomie X/XI w.), czego śladem są resztki świątyń oraz kilka grobowców cesarskich, także usytuowanych w najbliższej okolicy miasta. W sumie punkt obowiązkowy dla każdego turysty. Można tam wyskoczyć na jeden dzień z Hanoi, ale wtedy z pewnością nie da się skorzystać z wszystkich atrakcji. Decydujemy się zatrzymać w Ninh Binh na dwa lub trzy dni, w zależności od tego, jak dobrze pójdzie nam zwiedzanie.
Nocny autobus sypialny z Sa Pa okazał się tym razem niezbyt wygodny, stary, zdezelowany, w dodatku straszliwie zatłoczony. Zwykle tym środkiem komunikacji poruszają się głównie turyści, ze względu na stosunkowo wysoką cenę oraz dostosowanie do ich potrzeb (nocne przejazdy pomiędzy głównymi atrakcjami Wietnamu, przystanki w centrach miast). Tym razem nie wzięliśmy jednak pod uwagę terminu: noc z 23 na 24 grudnia! A w Wietnamie mieszka bardzo wielu katolików, zresztą każda okazja do świętowania jest dobra. Wigilia Bożego Narodzenia także. Obecne władze, komunistyczne głównie z nazwy, przestały się już nawet zbytnio czepiać tego również z nazwy tylko religijnego święta. W rezultacie autobus został zapchany przez tłum miejscowych, podróżujących w rodzinne strony. Na szczęście, bilety kupiliśmy z wyprzedzeniem, natychmiast po przyjeździe do Sa Pa. Okazało się to posunięciem zbawiennym. Obsługa uprzejmie zachowała dla zagranicznych turystów (w liczbie sześciu, nas dwoje oraz pary z Niemiec i bodajże z UK) najlepsze miejsca w tyle pojazdu. Ale było ich tylko pięć! W rezultacie, musieli jeszcze usunąć pechowego Wietnamczyka, który bezprawnie (?) zajął leżankę po sąsiedzku. Dołączył do wielu innych, zalegających pokotem wąskie przejścia pomiędzy piętrowymi łóżkami. Przedostanie się na tyły pojazdu wymagało w tej sytuacji talentów gibbona! No, ale dzięki temu wylądowaliśmy w Ninh Binh o 5.30 rano, jeszcze w ciemnościach, chociaż miasto powoli budziło się już do życia. Tu wszyscy wstają przed świtem. Szczęśliwie, szybko trafiliśmy przy pomocy GPS-a na turystyczną ulicę z hotelami, knajpami oraz wypożyczalniami skuterów. W Wietnamie wszystkie tego rodzaju placówki są skoncentrowane blisko siebie. Bez problemów znaleźliśmy nocleg (10 USD za pokój) i zaczęliśmy zastanawiać się, co począć z tak pięknie rozpoczętym dniem.
Okazało się wkrótce, że największe atrakcje rozrzucone są w odległości kilkunastu kilometrów od centrum, a komunikacja publiczna w te miejsca nie dociera. Uczynny właściciel hotelu doradził wypożyczenie roweru albo skutera. Tak robią tu wszyscy. Rowery byłyby może ok., gdyby nie zamiar Ady odwiedzenia jeszcze katolickiej katedry w miejscowości Phat Diem. Zbudowana w końcu XIX w. w bardzo oryginalnym stylu azjatycko-europejskim, z kamienia i drewna, zyskała sławę po tym, gdy wykorzystali ja jako scenerię twórcy znanego filmu „Indochiny” z 1992 r. Wizyta w katedrze w dzień wigilijny to nawet nie taki zły pomysł, ale Phat Diem od Ninh Binh dzieli ok. 30 km. Na szybki wypad rowerowy zdecydowanie zbyt wiele. Pozostają skutery. Właściciel hotelu oferuje wypożyczenie maszyny za 100 tys. dongów. Jedna wystarczy na was dwoje, mówi. Pewnie to prawda, tutaj potrafią jeździć na skuterach w cztery osoby plus bagaże, prawdziwie rodzinny pojazd. My jednak nigdy dotąd ze skuterami nie mieliśmy do czynienia i wolimy dwie maszyny. Zbijamy cenę do 180 tys. dongów za dwa skutery (ok. 8 USD), krótki instruktarz właściciela i jazda. Musiał pokazać nam jak zapalić, jak dodawać manetką gazu i jak hamować.
A oto Zmotoryzowane Odwody Misji Objazdowej (Wietnamu) :D
Zwycięska Wietnamska Armia Ludowa (WAL) korzysta również z takich wozów bojowych.
Ruszamy! Wietnam to z jednej strony idealne miejsce na pierwszą w życiu przejażdżkę skuterem (maszyny toporne, zdezelowane, ale działają, odporne na wszystko, w tym na kierowców-analfabetów), z drugiej strony najgorsze z możliwych. Ruch ogromny, tutaj każdy jeździ skuterem, pojazdy poruszają się ogromnymi, niekończącymi się stadami, wyskakują z każdej bocznej uliczki, szukając luki w głównym peletonie. Pod prąd też można jechać, byle blisko chodnika, to w Wietnamie w pełni akceptowalne. Oczywiście, mnóstwo spalin i hałaśliwych klaksonów. W ten sposób kierowcy ostrzegają, że mają np. zamiar cię wyprzedzić albo wykonać jakiś niezwykły manewr. Tutaj zresztą praktycznie każdy manewr uchodzi za dopuszczalny. :D Pierwsze minuty to prawdziwy szok. Potem można jakoś dojść do ładu. Chociaż wyjazd z Ninh Binh do łatwych nie należał! Następnie wspomniane 30 km. w miarę spokojnej jazdy niezłymi, mniej już tłocznymi drogami i ponowny horror w samym Phat Diem. Ada bardzo cierpiała, ale pielgrzymka do katedry wymaga przecież poświęceń!
Okazało się, że zdążyliśmy w ostatniej chwili. Kosciół ma bowiem przerwę i jest zamykany dla wiernych oraz turystów o godz. 12. 30. Nieświadomi tego faktu, spokojnie podziwialiśmy budowlę z zewnątrz i robiliśmy zdjęcia. Weszliśmy jako ostatni wpuszczeni do środka. A potem... Zabłąkani w obszernym, raczej mrocznym wnętrzu, nie zwróciliśmy uwagi na nawoływania kościelnego (po wietnamsku zresztą). I tak, dziesięć minut później przekonaliśmy się, że zostaliśmy w budynku sami, zamknięci na klucz! Po chwili konsternacji odnaleźliśmy jednak drogę do zakrystii (jak u nas, za ołtarzem) i zaskoczyliśmy obecną tam jeszcze na szczęście „obsługę”. Wypuścili nas wyjściem służbowym.
Powrót do Ninh Binh oraz ponowny przejazd przez miasto wypadły już zdecydowanie szybciej i rozzuchwaleni ruszyliśmy na poszukiwanie kolejnej atrakcji, pozostałości dawnej stolicy, czyli kompleksu świątynno-pałacowego Hoa Lu. Trasę wyznaczają drogowskazy, rozmieszczone jednak dość skąpo. Sam kompleks sprawia mieszane wrażenie. Najbardziej spektakularna wydaje się brama wejściowa, usytuowana na szerokim, kamiennym moście przerzuconym przez rozlewisko sztucznie spiętrzonej rzeki. Reszta raczej przeciętna. Na tę „resztę” składają się w sumie tylko dwie odrestaurowane świątynie, w zasadzie identyczne. Podobne do wielu innych w Wietnamie, mniej okazałe niż w Chinach. Wstęp 20 tys. dongów (niecały 1 USD). Świątynie sąsiadują bezpośrednio z zabudowaniami pobliskiej wioski oraz pastwiskami. Warto jeszcze wejść na szczyt pobliskiej góry (to okolica, w której wyniosłe skalne ostańce wyrastają wprost z równiny), by obejrzeć umieszczony na szczycie grobowiec jednego z cesarzy. Piękne widoki wynagradzają trud wspinaczki po kilkuset kamiennych stopniach.
Wejście do kompleksu pałacowo-świątynnego Hoa Lu robi największe wrażenie. Potem jest już raczej przeciętnie.
Jedna z dwóch prawie identycznych, odrestaurowanych świątyń.
Zbyszko zajmuje się "koniem" :D
Ada woli sprawdzić "szparę" w murze :D
Sadzawka świątynna z "karpiami" (?)
Tajemniczy, zapewne głodny potworek na straży świątyni.
A to miejsce zlotów pielgrzymkowych, ołtarz i rozległy plac.
Boczne wejście, z którego korzystają mieszkańcy pobliskiej wioski.
W drodze do cesarskiego grobowca.
Trud wspinaczki wynagrodzony panoramą okolicy.
Grobowiec cesarza Dinh Tien Hoang, bohatera narodowego, który w X w. zjednoczył kraj po okresie chińskiej dominacji i założył dynastię władającą z Hoa Lu. 
Bohaterskiemu cesarzowi towarzystwa dotrzymuje kozica.
I jeszcze jeden ołtarz w Hoa Lu
W bezpośrednim sąsiedztwie świątyń Hoa Lu można odwiedzić jeszcze jedną atrakcję, tym razem historyczno-folklorystyczno-krajobrazową. Otóż za pobliskim pasmem górskim znajduje się niezwykle urokliwa kotlina z jeziorkiem Tuyet Tinh Coc, nad wodami którego wznosi się buddyjska świątynia Chua Am Thien. Nazywa się ją Świątynią Smoka, bo przypomina jakoby smoczą paszczę, a nacieki na skałach wygladają jak smocze łuski. W dawnych czasach do kotliny prowadziło wąskie przejście wąwozem, następnie ufortyfikowane. Jeden z władców Wietnamu, cesarz Dinh Tien Hoang, miał założyć w tym miejscu szkołę, ale też urządził więzienie oraz hodował tygrysa, którego używał do wykonywania wyroków śmierci na skazanych złoczyńcach. Wtrącano ich do kotliny i jeżeli zdołali ujść groźnemu zwierzęciu, docierając do świątyni, darowywano im życie. Władze komunistyczne przejęły tę tradycję i również do niedawna więziły tu swoich przeciwników. W lepszych czasach znajdowały sie w kotlinie skarbiec oraz magazyny żywności, a królowe-wdowy osiadały nad jeziorem na starość i oddawały się modlitwie. Obecnie dawne przejście jest zamknięte, w zamian przebito przez góry dwa dość paskudne ale wygodne tunele, wylot jednego z nich wychodzi właśnie naprzeciwko wspomnianego kompleksu świątyń Hoa Lu. Warto zajrzeć do tego miejsca (wstęp 20 tys. dongów) dla miłego spaceru wzdłuż brzegów jeziora (wybudowano betonową drogę, niezbyt odpowiadająca krajobrazowi, ale w Wietnamie liczy się przede wszystkim walor użytkowy), odwiedzenia pięknie położonej świątyni, a przede wszystkim dla spotkania par nowożeńców, które z upodobaniem przybywają tutaj, by złożyć hołd wspomnianej bogini Chua Am (to buddyjska pani miłosierdzia, nazywana również Quan Am, zobacz post Perfumowana Pagoda) oraz wykonać serię ślubnych fotografii, na łodziach, w świątyni, na tle wody gór. Myśleliśmy, że to jakaś dawna tradycja, ale poznany na szczycie Fansipan Wietnamczyk, Dao Linh Hoang, poinformował nas uprzejmie drogą netową, że młode pary przyciąga tylko urok okolicy. Nie szkodzi, w ten sposób rodzi się nowy zwyczaj! Nowożeńcy chętnie przyjmują życzenia od turystów, a do wspólnego zdjęcia też pozują. Zawsze to miło, sfotografować się z piękną, młodą Wietnamką. :D
A oto obecne wejście do kotliny skrywającej jezioro Tuyet Thin Coc, w której wspomniany wyżej cesarz Dinh Tien Hoang wydawał przestępców w łapy specjalnie hodowanego tygrysa. Do niedawna komuniści, idąc zresztą w ślady cesarza, także utrzymywali tutaj więzienie. Ten dość obskurny tunel (jeden z dwóch) wywodzi się raczej z tej ostatniej epoki.
Obecnie kotlina i jezioro dostępne są dla wszystkich, a młode pary przybywają tutaj, by uwiecznić swoją miłość na ślubnych fotografiach. Chętnie pozdrawiają turystów, w tej akurat chwili Adę i Zbyszka.
Prawda, że obecna funkcja kotliny
wydaje się przyjemniejsza?
Tradycja tych fotografii ślubnych dopiero się tworzy,
ale może z czasem zatrze dawne, złe wspomnienia?


Bardziej oryginalni młodożeńcy występują w tradycyjnych strojach wietnamskich.
A oto wejście do skalnej świątyni bogini Chua Am (Quam Am), buddyjskiej Pani Miłosierdzia
Zbyszko ma nadzieję, że miłosierdzie bogini obejmuje również solidne zamocowanie tego dzwonu :D
W podziękowaniu, składa ofiarę z kadzidła.
Jak się okazuje (po bliższym przyjrzeniu się), powinien może wystąpić z ofiarą bardziej konkretną?
A oto kolejne miejsce składania konkretnych ofiar. Ponieważ w Wietnamie praktycznie nie używa się bilonu, ofiary należy regularnie odławiać i osuszać.
Widok na dawne wejście do kotliny. Co by nie powiedzieć, niegdysiejsi władcy mieli gust zdecydowanie lepszy od swych komunistycznych następców.
Brama prezentuje się tajemniczo w promieniach zachodzącego słońca.
Ada w towarzystwie pana młodego i jego przyjaciół.
A oto główna osoba całego tego orszaku, ona, panna młoda. Też nie odmówiła fotografii. 
Widok z murów dawnego, ufortyfikowanego wejścia do kotliny.
A tutaj jezioro Tuyet Thin Coc w całej swojej urodzie, zepsutej nieco betonową drogą.
Zbyszko też sfotografował się na tych schodach, tylko panny młodej już nie znalazł.
W zamian, towarzystwa dotrzymała mu kozica, zupełnie jak dawnemu cesarzowi :D
Ostatni rzut oka na urokliwe jezioro.
Na zakończenie dnia spożywamy wyśmienity obiad w knajpie Duc Nhat przy ulicy Hoang Hoa Tham nr 12, w bezpośrednim sąsiedztwie naszego hotelu. Prowadzi ją sympatyczny Wietnamczyk, który studiował swego czasu w NRD i dobrze mówi po niemiecku! A przynajmniej na pewno o wiele lepiej od nas. Gotuje jego żona. Jedzonko wspaniałe, najlepsze, na jakie trafiliśmy w całym Wietnamie, urozmaicone i niedrogie. Zajadaliśmy się tam przez dwa dni dosłownie „pod korek”, ciągle zamawiając nowe dania. Ceny niewygórowane, po kilka USD za potrawę. W dodatku gospodarz, jak na „Niemca” przystało, docenia walory dobrego piwa, które także oferuje.
Festyn wigilijny w katolickim kościele w Ninh Binh.
Zabawa dopiero się rozkręca.
Doprawdy, przybytek godny wszelakich zachwytów. Polecamy z całego serca! Przy okazji poznaliśmy tam kilku równie sympatycznych, młodych turystów z Bawarii (od razu pojawił się temat bawarskich piw, można o nich rozprawiać bez końca), których mieliśmy następnie spotykać na naszej trasie przez ponad tydzień, aż do Nha Trang na południu kraju. W tym kurorcie ostatecznie nas wyprzedzili, gdy stanęliśmy na kilka dni odpoczynku. Oni wybrali w podobnym celu położone dalej na południu miasto Mui Ne. Tak, Wietnam jest jednak bardzo mały i wszyscy turyści poruszają się po tych samych, utartych szlakach!
Po tym bardzo udanym obiedzie wzięliśmy udział w wigilijnym festynie, zorganizowanym w pobliskim kościele, festynie, który rozlał się też na całą ulicę. Prawdziwe tłumy! Co ciekawe jednak, zabawa kończy się równo z wybiciem północy. Boże Narodzenie to normalny dzień pracy, a tę Wietnamczycy rozpoczynają bardzo wcześnie, praktycznie o świcie. Czyż to nie o wiele praktyczniejsze od naszego, polskiego, niekończącego się świętowania, które potrafi prawdziwie umęczyć?
Godny wszelkich słów uznania obiad w "niemieckiej" knajpie. Też dopiero się rozkręcamy.
A oto szyld reklamujący wspomnianą restaurację.
Następnego dnia, 25 grudnia, ponownie dosiadamy skuterów i ruszamy odwiedzić największą atrakcję Ninh Binh, skalno-wodny labirynt Trang An. Jak już wspomniałem, w okolicach Ninh Binh przebiega granica pomiędzy nadmorską niziną, a wysokimi górami. Forpoczty tych gór, strome skalne ostańce, wyrastają wprost z równiny. W miejscu, gdzie rzeka Trang An oblała je swoim rozlewiskiem, powstał krajobraz naprawdę niesamowity. Określa się ten zakątek jako „lądowe Ha Long Bay”(zobacz jeden z poprzednich postów) i jest w tym sporo racji. Dojazd najlepiej zorganizować na własną rękę, rowerem, taksówką albo skuterem właśnie. Potem przesiadamy się na czteroosobowe łodzie wiosłowe, którymi przewoźnicy opływają okolicę. Można wybrać dwa warianty rejsu, historyczno-kulturalny (więcej świątyń) albo krajobrazowy (przewaga jaskiń oraz ukrytych wśród gór jeziorek). Cena 200 tys. dongów od osoby (ok. 9 USD). Jak za taką atrakcję, to prawdziwe grosze. Warto przybyć o godzinie 9.00, gdy przewoźnicy zaczynają pracę, a nie zdążyły jeszcze dojechać autobusy wycieczkowe z Hanoi. Mniej tłoku, a poranne słońce pięknie oświetla góry, lasy i wodę. Oczywiście, do zwiedzania Trang An trzeba koniecznie wybrać dzień słoneczny! Ale pogoda nadal nam dopisuje. Bogowie wszelkich wyznań obdarzają Adę promieniami słońca, tak jak na to zasługuje! Wybieramy wersję krajobrazową, obsługa dodaje do naszej łodzi młodego Portugalczyka. Pracuje od dwóch lat w Singapurze, świąteczny urlop za krótki, by odwiedzić rodzinne strony, a i ceny biletów lotniczych w tym okresie wysokie. Wybrał się więc na kilka dni do Wietnamu, żeby odpocząć od upałów. Ten cel z pewnością udało się zrealizować. Od ponad tygodnia dni są bowiem nieodmiennie słoneczne, ale raczej chłodne.
Rejs trwa około 2-3 godzin, pływamy po okolonych górami jeziorkach, połączonych krętymi, skalnymi kanałami, przykrytymi masami kamienia. Samo pokonywanie tych jaskiń wiosłową łódką robi duże wrażenie. Przewoźnik lawiruje wąskim kanałem wśród stalagnatów i stalaktytów, a my pochylamy głowy. Po drodze kilka postojów, bez jednej czy dwóch świątyń się nie obejdzie. Przechodzimy też górską ścieżką do kolejnego jeziorka, tym razem zamkniętego w skalnej kotlinie. Więcej słów na opis Trang An poświęcać nie warto, chyba, że ktoś posiada talenty poetyckie. Za nas niech przemówią fotografie. Na koniec trzeba dodać, że przewoźnik okazał się osobą miłą i uczynną, nie próbował niczego sprzedawać, a nawet nie dopominał się napiwku! Wręczyliśmy mu zwyczajową stawkę, 20 tys. dongów od osoby.
Trang An. O poranku łodzie czekają na turystów.
Tu już w drodze do widocznych w oddali skalnych ostańców.
Na rzece kwitnie też normalne życie.
Pierwsza świątynia
Zbyszko wysiada pewnym krokiem, ale "kapitan" ostro zapiera się wiosłami :D
To Ada, rzecz jasna, wybrała to ujęcie.
Zdjęcie wykonane przez uprzejmego współtowarzysza podróży.
Jak widzimy, bogowie nie wylewają tutaj za kołnierz i gustują w konkretnych ofiarach.
Ruch na wodzie powoli narasta.
Ruszamy więc dalej.
Płyniemy prosto pod tę górę na kursie...
... która odsłania ukryte przejście.
Musimy wszyscy zmieścić się w tym uchu igielnym.
Ostatnie rozbłyski światła.
Zbyszko z wrażenia przełyka ślinę. Ale Wietnamska Armia Ludowa nie cofa się przed niczym i musi trzymać fason, skoro dostąpił zaszczytu noszenia takiej czapeczki.
Na szczęście, widać już światło w tunelu.
Ukryte wśród gór jeziorko.
Zachwyca pięknem krajobrazu.
Oraz bogactwem kwiatów pod koniec grudnia.
Ale oto kolejny przesmyk.
Ruch tutaj obustronny, jak widać.
Wreszcie coś naprawdę ciekawego. Lokalny magazyn wina!
Niestety, płyniemy dalej i musimy zadowolić się widokiem kolejnej, wypełnionej wodą kotliny.
I, oczywiście, kolejnej świątyni.
Ujęcie ukazujące krystaliczną czystość wody oraz piękną pogodę, którą obdarzają nas bogowie.
A tutaj utrudzony turysta zmuszony jest przejść pieszo (!) po stromych stopniach do sąsiedniej kotlinki. Na szczęście, dla gości i sojuszników WAL przygotowana taką oto altankę, usytuowaną w najwyższym punkcie przełęczy.
A to już gościnny bungalow, wznoszący się nad wodami tego zamkniętego jeziorka.
Przyroda wydaje się jednak nieskażona ręką człowieka.
Oczywiście, dla odwiedzających urządzono wygodne przejścia.
I znowu dziki fragment.
Podochocony Zbyszko udaje, że wypatruje w dżungli Amerykańskich najeźdźców.
Drzewo bananowe, posiłek utrudzonych wojaków.
Raz już się udało, to może teraz także?

I znowu na wodzie.
Ada woli wypatrywać kolonii wodnych kwiatów.
I znowu przeprawa przez skały.
Na szczęście krótka.
Zostajemy nagrodzeni takim oto widokiem.
Nasz "kapitan".
Na horyzoncie pojawiają się coraz liczniejsi turyści dowiezieni z Hanoi.
Których musimy wymijać w wąskich przejściach.
Widok z tarasu świątyni.
Tutejsi bogowie też popijają. Inny kolor nakrętki sugeruje upodobanie do samogonu, wzmacnianego Red Bullem.
Podczas gdy my podpatrujemy bogów, łodzie przeprawiają się takim oto przejściem.
I jeszcze jedna świątynia.
Para przybyszów z Indii. Dziewczyna składa ofiarę i modli się pokornie...
podczas gdy jej towarzysz uwiecznia tę scenę na fotografii.
Opuszczamy świątynię korzystając z akwenu po przeciwnej stronie budowli.
Czekają na nas kolejne jaskinie...
... oraz takie oto, dzikie zakątki.
Czas wracać. W samą porę, bo ruch na wodzie coraz większy.
Ponieważ poszło nam szybciej, niż się spodziewaliśmy (skutery znakomicie zwiększają mobilność turysty), Ada wprowadza w życie plan maximum. Czyli ruszamy teraz na Górę Leżącego Smoka. To punkt widokowy na skalnym ostańcu ponad rozlewiskiem Tam Coc (o którym za chwilę). Nazwa pochodzi od specyficznego kształtu góry, widocznego zwłaszcza z łodzi na wspomnianym Tam Coc, a podkreślonego jeszcze wzniesioną na szczycie, sporych rozmiarów podobizną tegoż mitycznego zwierzęcia. Dojazd do tego miejsca trochę utrudniony, dróżki stają się już bardzo lokalne i coraz gorsze. Jesteśmy świadkami, jak pewna turystka, z Anglii bodajże, może wystraszona nagłym wduszeniem hamulca przez kierowcę poprzedzającego ją samochodu osobowego, wyłożyła się jak długa razem ze skuterem na żwirowo-gruntowej drodze. Na szczęście, nic się dziewczynie nie stało. Wstęp na Górę Leżącego Smoka płatny, 100 tys. dongów. To sporo, jak na Wietnam, ale miejsce wzięła w posiadanie prywatna inicjatywa. Na miejscu bungalowy do wynajęcia, małe jeziorko z wysepkami, mostkami i łódkami, restauracja. Zaglądamy tam, bardziej z ciekawości niż z głodu. Ceny mocno wyśrubowane. Nie ma to, jak nasz „Niemiec”!
Na samą górę prowadzi ponad 500 kamiennych stopni. U ich stóp skalna jama, nazywana szumnie Jaskinią Białego Tygrysa. Nic specjalnego, wszyscy zaglądają tam zapewne po to, by odwlec chwilę rozpoczęcia wspinaczki. :D Potem pozostaje już pokonanie owych 500 stopni. Po drodze jeszcze świątynia na bocznej, skalnej ostrodze. Dodatkowa setka stopni. Nie poddajemy się jednak. Ogólnie, liczni tutaj europejsko-australijsko-amerykańcy turyści radzą sobie całkiem dzielnie, podczas gdy korpulentni zazwyczaj skośnoocy, przypuszczam, że w dużej części Chińczycy, sapią niczym lokomotywy z wiersza Tuwima! Może jeszcze biała rasa nie całkiem skazana jest na upadek! Widoki ze szczytu istotnie porywające, warto było zapłacić i odbyć wspinaczkę! U stóp góry widzimy łodzie przemierzające rozlewisko Tam Coc, nasz ostatni tego dnia cel. Śmiałkowie wspinają się jeszcze na łeb, grzbiet oraz ogon wspomnianego smoka. To już dla ryzykantów. Nie ma tu żadnych zabezpieczeń, kamienie niepewne, przepaść. Cóż, to jest Azja, tutaj każdy ryzykuje na własną odpowiedzialność. I nie ma mowy o odszkodowaniu, bo nie było zabezpieczeń! Natura nie toleruje głupoty!
W drodze do Góry Leżącego Smoka. Okolica staje się coraz bardziej "lokalna". Oto wiejski cmentarz.
Widok z bliska.
A tutaj sama Góra Leżącego Smoka. Chwilowo przemierzamy atrakcje dla turystów przygotowane u jej stóp, ale w tle widać już schody!
Oto sam smok zaprasza.
Rodaków nigdzie nie może zabraknąć.

Oto droga Syzyfa.
Ale nagrodą są takie widoki.
Tu na szczycie bocznego masywu.
Można też podziwiać smoka :D
Widok ze szczytu na rozlewisko Tam Coc, nasz kolejny cel, pełne łodzi i turystów.
A oto widok na pola ryżowe, wioski oraz skalne ostańce nie oblane wodą.
Smocza paszcza.
Schodzimy w dół, podziwiając z góry turystyczną enklawę.
Czyżby szopka przedstawiająca azjatycką wersję przybycia Trzech Króli? W końcu mamy 25 grudnia.
I na koniec jedziemy do ujrzanego z góry rozlewiska Tam Coc. To miejsce wybierane często alternatywnie z Trang An. Też przejażdżka wiosłową łodzią wśród skał, więcej tu może ryżowisk. Opierając się na opiniach z neta, uznaliśmy jednak, że Trang An jest zdecydowanie atrakcyjniejsze krajobrazowo, a przy tym mniej turystyczne. Dlatego Tam Coc postanowiliśmy odwiedzić opcjonalnie, o ile wystarczy czasu. Wystarczyło, dzięki coraz lepszemu opanowaniu tajników jazdy na skuterach oraz miejscowych zasad ruchu drogowego. Opinia o wyższości Trang An okazała się przy tym w pełni uzasadniona. Jeżeli musielibyście wybierać, bez wahania dajcie pierwszeństwo temu właśnie miejscu. Jest ciekawsze pod każdym względem. Po pierwsze, Tam Coc wita turystycznym cyrkiem, knajpy, sklepy z pamiątkami, naganiacze itp., itd. Po drugie, sam rejs jest o wiele krótszy, trwa niecałe dwie godziny. Na dodatek, łódka płynie tam i z powrotem, podczas gdy w Trang An trasa powtarzała się tylko na krótkim, początkowym i końcowym odcinku. Mniej w Tam Coc skał i jaskiń. Pewną atrakcją jest natomiast obserwowanie miejscowych mieszkańców, brodzących po ramiona w wodzie i oczyszczających pola ryżowe (w Tam Coc zbliża się już chyba pora zasiewów), albo też wykonujących jakieś inne, tajemnicze dla nas czynności podwodne. Dla zainteresowanych dostępne są prywatne sklepy na łodziach, których właścicielki (bo tutaj wiosłują głównie kobiety, zazwyczaj zresztą nogami) dość nachalnie oferują piwo, przekąski, pamiątki. Cena zwiedzania łódką Tam Coc podobna w sumie do tej z Trang An, tylko inaczej rozłożona. W kasie przy nabrzeżu należy osobno zapłacić za wynajęcie dwuosobowej łodzi (150 tys. dongów) oraz za każdego pasażera (70 tys. dongów). Daje to razem 390 tys. dongów za dwie osoby, ok. 18 USD. Dodajmy, że na łódkę biorą właśnie tylko dwie osoby, co specjalnie podkreślono w wywieszonym przy kasie regulaminie. Ta zasada dotyczy jednak tylko „białych małp”, bo widzieliśmy Chińczyków (chyba?) pływających we trzech, a nawet czterech. I to Chińczyków całkiem słusznych gabarytów. Ponieważ podróżowaliśmy w dwoje, nie zrobiło to nam akurat różnicy. W Tam Coc trzeba się też przygotować na natrętne próby sprzedaży pamiątek oraz domaganie się napiwku. Nasz przewoźnik celowo skierował się pod koniec rejsu do jednego z bocznych pomostów, z którego wsiadła do łódki jakaś kobieta, którą przedstawił jako córkę. Może to dlatego biali pływają tylko we dwójkę? Przez resztę drogi usiłowała sprzedać nam niepotrzebne do niczego drobiazgi. Ostatecznie, wręczyliśmy „kapitanowi” zwyczajowy tutaj napiwek, 20 tys. dongów od osoby, przezornie czyniąc to dopiero na nabrzeżu (jak swego czasu zalecił nam przewodnik podczas wycieczki do Perfumowej Pagody). Jeszcze szybki rzut oka na stragany z większym wyborem pamiątek. T-shirty okazują się jednak drogie jak na tutejsze stosunki, a właścicielka nie chce spuścić z ceny. Trudno, nadchodzi już wieczór i koniec rejsów, może zamykać biznes. Wracamy do Ninh Binh w zapadającym zmroku.
Na koniec pożegnalna, jak sądzimy, kolacja z młodymi Bawarczykami w „niemieckiej” knajpie i nagle uczynny właściciel naszego hotelu (który wypatrzył nas w tej restauracji) wzywa do nocnego autobusu do Phong Na, gdzie zamierzamy zwiedzać jaskinie krasowe. Autobus miał, co prawda, przyjechać według rozkładu dopiero za godzinę, ale wyrobił się szybciej. To tutaj normalne i dlatego hotelarz czuwał, roztaczając opiekuńcze skrzydła nad swoimi gośćmi. W końcu to za jego pośrednictwem kupiliśmy bilety!
A to już przystań Tam Coc.
Nasz nowy "kapitan".
Jak wszyscy tutaj, on też wiosłuje nogami.
Nie mam pojęcia, co robią ci goście...
... ale na pewno płacą im za to za mało!
Podglądamy zawartość tego styropianowego pudła. W środku... mały silnik. Prawdopodobnie panowie wycinają podwodne zarośla, udrażniając szlak dla łodzi.
A oto "dwójka" Chińczyków zgodnie z regulaminem zwiedza Tam Coc na jednaj łódce.
Zaczynają się góry, nie są jednak aż tak spektakularne jak w Trang An.
Leżący Smok widziany tym razem z pokładu łodzi.
Głowę trzeba jednak pochylić. Bez czapeczki WAL na głowie, więc można bez ujmy na honorze tej zwycięskiej formacji.
Najciekawsze chyba miejsce pokonywane podczas zwiedzania Tam Coc.
Woda tutaj zdecydowanie bardziej "azjatycka", czyli sino-żółta. Ale też dookoła sporo pól ryżowych.
Jak widać, spory tutaj tłok.
Przygotowywanie pól ryżowych pod uprawę.
Nie jest to praca łatwa i przyjemna.
A oto przedstawicielka kupiectwa, prowadząca pływający sklep dla turystów.
I znowu przez mijaną już raz jaskinię.
Na rzece obecni są nie tylko turyści.
Tutaj spotykamy rybaków.
A oto "centrum handlowe".
Tutaj też oczyszcza się ryżowiska.
Z większym nawet mozołem.
Lepiej już chyba łowić ryby.
A oto kolejny, nadrzeczny cmentarz.
Słońce kryje się już za górami. Koniec czasu żeglugi.
W taki sposób wypala się śmieci na ryżowiskach. Czy aby tylko resztki organiczne? Może lepiej nie dociekać, skoro ryż podaje się tutaj do wszystkiego.
Kolejni rybacy.
A to chyba wędkarz, skoro fotografuje swoją zdobycz. Nie sądzę jednak, by zamierzał ją wypuścić. Podejście do wielu spraw jest w Wietnamie bardzo pragmatyczne.
Tak, zdecydowanie odbyliśmy nasz rejs w ostatniej chwili. Ruch na przystani powoli zamiera.
I jeszcze ciekawostka. Przydrożna sprzedaż mięsa koziego na wagę.Takich punktów spotkaliśmy kilkanaście przy drodze do Trang An. Chcieliśmy nawet kupić sobie mięsko na kolację oraz jako przekąską do piwa, sądząc, że jest wędzone. Okazało się jednak surowe. Forma ekspozycji ma jednoznacznie dowodzić, że towar jest świeży. Pierwsze zawsze psują się oczy.