poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Sycylia 2014

Na początek jak zwykle mapka :D




Przyciągnięci różnorodnością krajobrazów, bogactwem zabytków oraz ciepłym klimatem (co szczególnie ważne we wrześniu) postanawiamy wybrać się na Sycylię. Wykupujemy przelot tanimi liniami Ryanair na trasie Kraków – Trapani, wynajmujemy już z Polski samochód, który ma oczekiwać na lotnisku oraz rezerwujemy noclegi na zaplanowanej trasie. W ciągu dwóch tygodni zamierzamy objechać całą wyspę. Ta rezerwacja noclegów okazała się później pewnym błędem, założonego harmonogramu nie zawsze dało się dotrzymać, przez co zmuszeni byliśmy albo rezygnować z niektórych punktów programu, albo nadkładać drogi i cofać się po własnych śladach.
Dolina Świątyń w Agrygencie
Lepiej byłoby zdać się na żywioł i rezerwować na bieżąco. Co prawda, w 2014 r. polski użytkownik sieci komórkowych dysponował jeszcze skromnym i drogo opłaconym limitem transferu danych poza granicami kraju. Pozostawały postoje w knajpkach, z których każda oferowała klientom wi-fi.
Na temat Sycylii krąży sporo obiegowych opinii. Wyspa mafii, to pierwsza z nich. Akurat turyści nie maja się jednak czego obawiać. Mafia zainwestowała podobno w przemysł turystyczny i sama pilnuje jakoby porządku, bardzo skutecznie przeganiając drobnych złodziejaszków. Sama też obdziera wprawdzie turystów ze skóry, a jakże (ceny w komfortowych, pobytowych hotelach są bardzo wysokie), ale w przyjemny i cywilizowany sposób. Klasyczny mafioso z pistoletem w ręku występuje najczęściej jako kukiełka na straganie z pamiątkami.
Bazylika Matki Boskiej Płaczącej w Syrakuzach
„Jazda samochodem we Włoszech, a zwłaszcza na Południu, to koszmar.” Oto kolejny stereotyp. Ponieważ pierwszy raz mieliśmy trafić na południe tego kraju w roli zmotoryzowanych, trochę się obawialiśmy. Strach ma wielkie oczy, jak się okazało. Włoscy kierowcy to najczęściej nie są żadni piraci drogowi, łatwiej już u nas, w Polsce, spotkać różnych narwanych dupków na drodze. Włosi jeżdżą jednak w sposób zdecydowany. Na skrzyżowaniu nie wolno się wahać. Jeżeli masz pierwszeństwo, to jedziesz i tyle. Jeżeli zwolnisz, zaczniesz się rozglądać, zastanawiać czy ktoś ci nie podjedzie z podporządkowanej itp., to Włosi natychmiast to wykorzystają. Nie wymuszają pierwszeństwa w bezczelny, chamski sposób. Co to, to nie. Ale jeżeli widzą, że ktoś nie bardzo wie, co ma ze sobą zrobić i bez powodu zwleka, to przecież nie będą czekać aż Pan Bóg czy Matka Boska dadzą mu natchnienie. Ruszają z kopyta w taką lukę. I jeżeli akurat wtedy ty też wpadniesz na myśl, że jednak jedziesz, to problem gotowy. Ale kto tak naprawdę zawinił? Musisz wiedzieć, dokąd chcesz jechać i robisz to natychmiast, gdy tylko jest okazja. I nie warto przejmować się klaksonami.
Syrakuzy. Kąpiel w takim otoczeniu to czysta przyjemność.
Włosi z Południa, a zwłaszcza z Sycylii, nie dbają też za bardzo o swoje samochody przeznaczone do codziennej jazdy po mieście. Poobijane, odrapane, bywa, że z potłuczonymi lusterkami i migaczami. W końcu samochód służy do jeżdżenia, a nie do tego, żeby wystawić mu kapliczkę i uczynić obiektem kultu. Sekta czcicieli samochodów nie jest we Włoszech zbytnio popularna, inaczej niż w Polsce. Co prawda, zdarzają się wyjątki, jak np. w wypożyczalni samochodów na lotnisku w Trapani. Dotychczasowe doświadczenia wyniesione przy podobnych okazjach w Hiszpanii czy Grecji wskazywały, że Południowcy mają w tych sprawach prawdziwy luz. Na Teneryfie przydarzył nam się nawet istotnie osławiony przypadek wpisania słów „prawo jazdy” w rubrykę „name and surname”.
Etna
To, że papiery „naszego” samochodu wydano parze turystów ze Szwajcarii i odwrotnie, to już drobiazg. Ale i zwrot auta po trzech dniach wyglądał bardzo luźno. - „Acha, nie było miejsca na ulicy i zaparkowałeś przed supermarketem? Ok, tylko tym po lewej czy tym po prawej?” W Trapani to zupełnie inna bajka. Wypełnianie papierów zdania samochodu, a następnie szczegółowa inspekcja na parkingu trwały ok. godzinę. Pani dosłownie ścierała ściereczką każda smugę kurzu, szukając najdrobniejszej ryski. Nic nie znalazła, ale zrobiło mi się gorąco, gdy pomyślałem o tym, w jaki sposób Włosi parkują! I tu uwaga, samochód do jazdy we Włoszech, zwłaszcza południowych, musi być mały.
Wąwóz Alcantara
Inaczej ugrzęźnie beznadziejnie w wąskich, zatłoczonych uliczkach, a o miejscu parkingowym to już zupełnie można zapomnieć. I tak jest zresztą niełatwo. Włoski kierowca wciśnie się wszędzie. Pewnego razu, gdy postój przed zamknięta zaporą kolejową przedłużał się w nieskończoność, ruszyliśmy za sznurem miejscowych aut które znały jakiś objazd. Istotnie, po 300 metrach trafiliśmy na tunel pod nasypem kolejowym. Moim zdaniem był węższy od tych samochodów, ale jakoś się przepychali! My daliśmy sobie spokój z naszym wynajętym autkiem. I była to pewnie słuszna decyzja wobec oczekującej w Trapani inspekcji.

Taromina. Teatr z widokiem na morze.
Sycylia to duża wyspa i dłuższe trasy najlepiej pokonywać autostradami, tu i tam pewne odcinki są płatne (bramki akceptują gotówkę oraz karty płatnicze i kredytowe), ale można też przebyć szmat drogi darmowo (np. z Trapani do Palermo). To ogromna oszczędność czasu. Lokalne drogi wiodą przez wsie i miasteczka. Przejazd nawet przez niewielkie miasteczko może okazać się trudny, droga kręta, zwykle źle oznaczona, korki. Nie raz nie dwa błądziliśmy w takiej czy innej dziurze. Teraz pewnie pomoże lokalizator, ale nie na korki. Z drugiej strony przy lokalnych szosach przydrożni handlarze, często miejscowi rolnicy, oferują wprost z przyczep i platform zdezelowanych samochodów dostawczych owoce oraz domowe wino.
Zwykle ani w ząb nie rozumieją po angielsku, ale chętnie częstują próbkami towaru. Trzeba uważać, bo ich wino posiada moc. Zwłaszcza lokalny trunek o nazwie marsala (od miasta na zachodnim wybrzeżu wyspy). To słodkie wino, coś w rodzaju porto, podobnie jak ten portugalski specjał wzmacniane tradycyjnie spirytusem, aby nie zepsuło się podczas żeglugi do Anglii, która to była głównym odbiorcą tego napitku. O ile porto zachowało jednak klasę i poważanie, o tyle marsala bardzo podupadła jakościowo w pierwszej połowie XX w. Obecnie trwają próby przywrócenia dobrej renomy oraz promowania tego trunku. Dlatego można go kupić niedrogo (na południe od Rzymu), a smakuje całkiem, całkiem. Moc też posiada. Co prawda, w wersji „od chłopa” była dużo silniejszą!


Krótkie opisy zwiedzonych miejsc:


Trapani i okolice: Wyspy Egadzkie, Erice i Segesta (klik)


Selinut i Agrygent - miasta swiątyń (klik)


niedziela, 20 sierpnia 2017

Ateny po raz drugi – Sunion

Nasz kolejny cel: świątynia Posejdona
Wiatr nie uspokoił się jednak podczas naszego pobytu na Ios i w środę wyruszamy z wyspy pomimo mocno wzburzonego morza. Idziemy bezpośrednio do Aten, co ma zająć ponad 24 h. Kapitan zarządził to przejście powodowany koniecznością. W niedzielę rano musimy oddać jacht, w godzinach popołudniowych odlatujemy do Polski. Początkowo stawiamy żagle, wiatr okazuje się ostatecznie na tyle silny i niekorzystny, że zmuszeni jesteśmy je zwinąć i „płynąć na kijach”, czyli na silniku. Wysokie fale powodują pewne sensacje u niektórych członków załogi. Dopiero późnym popołudniem podmuchy słabną, na uspokojenie się rozkołysanego morza trzeba poczekać do zmroku. Po raz pierwszy podczas tego rejsu płyniemy nocą, pełniąc wachty. Robi się zimno. Pogoda przypomina, że to jednak październik, w dawnych czasach koniec sezonu żeglugowego. Ostatecznie docieramy do Pireusu i mariny Kalamaki w czwartkowy ranek. Nie mamy już ochoty na odwiedziny w mieście i spędzamy resztę dnia leniwie, odsypiając nocne wachty, spacerując po plaży, robiąc zakupy na drogę do Polski (ser halloumi), popijając wino na plaży. Następnego dnia, w piątek postanawiamy jednak coś jeszcze w okolicy zobaczyć. Większość załogi wybiera się do Aten, by „zaliczyć” Akropol i pobliskie muzeum z replikami fryzu partenońskiego. Oryginały znajdują się w Britisch Museum w Londynie, o co ciągle trwają spory na linii Londyn - Ateny. Brytyjczycy wywieźli je w początkach XIX w., korzystając z uzyskanej za łapówki zgody ówczesnych władz tureckich i uważają, że uratowali te rzeźby. Dla Greków była to zwykła kradzież. Razem z Adą mieliśmy już jednak okazję zwiedzić te wszystkie miejsca, tak w Atenach jak i w Londynie, toteż wybieramy wycieczkę na przylądek Sunion.
Świątynia majaczy gdzieś na horyzoncie
Krótki piknik z jednej strony z widokiem na morze...
...a z drugiej na świątynię Posejdona w Sunion
Koniec biesiadowania, pora rozpocząć "program artystyczny"
Ruszmy...do bramki wejściowej na teren świątyni...
...bliżej...na sam szczyt półwyspu Sunion
Półwysep Sunion jest najbardziej wysuniętym na południe punktem Attyki i...
...jednym z najbardziej malowniczych miejsc w Grecji
To skalisty cypel, najdalej w morze wysunięty punkt Attyki. Musiały go opływać wszystkie statki idące do Aten i Pireusu z północy i wschodu. Miejsce było i jest niebezpieczne z powodu panujących tam silnych wiatrów. Nic dziwnego, że Ateńczycy w V w. p. n. e. wystawili na przylądku świątynię poświęconą Posejdonowi, w nadziei zyskania przychylności boga mórz dla żeglarzy. Nocami rozpalano tam też ogień, by ułatwić orientację. Dobrze zachowana budowla prezentuje się pięknie na skalistym wzgórzu ponad wodami, oferując też wspaniałe widoki. Z Kalamaki można tam dojechać bezpośrednim autobusem dalekobieżnym, przystanek przy głównej drodze, tuż przy wyjściu z mariny, połączony z normalnym przystankiem tramwajowym. Rozkładu jazdy brak, a i same autobusy kiepsko oznaczone. Dowiedzieliśmy się jednak, ze jeżdżą co 2 h., wyruszając z centrum Aten o nieparzystych godzinach. Oznacza to, że w Kalamaki zatrzymują się mniej więcej 30 min. później. Bilet kosztuje 7 euro, podróż trwa ok. 1,5 h. Jest urozmaicona widokowo, gdyż droga wije się brzegiem morza wśród skalistych wzgórz, omijając kolejne zatoczki. Aby podziwiać te widoki, najlepiej usiąść z prawej strony. Wyrusza z nami Adam, który też wybrał Sunion zamiast Akropolu. Pewien niepokój budzi fakt, że 28 października (a taką mamy akurat datę) to greckie święto narodowe i dzień wolny od pracy. Czy w takich okolicznościach autobus w ogóle kursuje? I czy świątynia jest otwarta dla zwiedzających? Doświadczenia z greckim sposobem pojmowania podejścia do obowiązków i pracy nie nastrajają optymistycznie. Trudno, w najgorszym razie obejrzymy sanktuarium z zewnątrz, a widoków okolicy nikt nam nie odbierze. Spóźniony o ok. 10 min. autobus jednak nadjeżdża. Gdy po ponad godzinnej podróży zbliżamy się do Sunion, już z daleka widzimy wyniosłą skałę zwieńczoną kolumnadą świątyni. Autobus kluczy jeszcze wśród okolicznych miasteczek, ale spokojnie, przystanek końcowy znajduje się tuż przy wejściu do świątyni i tamtejszego kompleksu turystycznego. Ten ostatni oferuje to, o czym zwykle marzą turyści, czyli zimne i gorące napoje, marne przekąski oraz standardowe pamiątki. Akurat tutaj wszystko za wygórowaną cenę. Rezygnujemy z tych wątpliwych atrakcji, znajdujemy miejsce osłonięte od wiatru (oraz wzroku turystów) i dające przy tym dobry widok na samą świątynię oraz morze. Urządzamy piknik z lokalnym winem, oliwkami, serem i winogronami. Obserwujemy z góry jachty obchodzące przylądek. Większość płynie „na kijach”, tylko jeden próbował iść na żaglach, ale i on w końcu zrezygnował. Cóż za piękna „loża szyderców”! Wzmocnieni na ciele i duchu postanawiamy w końcu zajrzeć do samej świątyni. Wszystkie te antyczne ruiny zawsze najlepiej prezentują się z daleka i tak jest również w tym wypadku, pomimo tego, że budowla nieźle się zachowała (oczywiście, nie obyło się bez prac rekonstrukcyjnych). Spotyka nas miła niespodzianka. Wstęp kosztuje zwykle 8 euro, ale w dniu święta narodowego wejście jest darmowe. Jak się okazuje, dotyczy to wszystkich zabytkowych obiektów oraz muzeów pozostających w ręku państwa. Ci spośród członków załogi, którzy wyruszyli na Akropol, też skorzystali. Warto pamiętać o tej łaskawości greckiego rządu, gdy trafi się akurat okazja pobytu w Helladzie w dniu narodowego święta. Po zwiedzaniu czas na posiłek. Oczywiście, nie w tym turystycznym korycie przy wejściu, które odradzają wszystkie komentarze i wpisy na blogach. Adam znajduje na necie pobliską restaurację rybną o nazwie Akrogiali Fish Tavern. Około trzech km. pieszo drogą w kierunku Aten, tą samą, która przyjechaliśmy. Tawerna ma dobre opinie i nie zastanawiamy się długo. Można by ewentualnie poczekać na autobus, ale trzykilometrowy spacer z pewnością nam nie zaszkodzi, a tylko zaostrzy apetyt. Ada nie przepada za rybami, ale tym razem decyduje się spróbować, w imię poznawania lokalnych smaków. Wyraża się z uznaniem o podanej potrawie, Adam także. Ja okazałem się bardziej konserwatywny i wybrałem szaszłyk barani, też oferowany w karcie. Niezły, ale nie rewelacyjny. Może należało jednak zamówić rybę? Tuż obok knajpki usytuowano przystanek naszego autobusu do Aten. Rozkładu jazdy, jak zwykle brak, ale obsługa spieszy z dokładnymi informacjami. Wiedzą, o czym mówią, bo autobus podjeżdża dokładnie o czasie, który podali. Wracamy już w ciemnościach, ostatecznie to koniec października. Koniec rejsu i sezonu żeglugowego.
Widoczek gdzieś po drodze w poszukiwaniu restauracji rybnej.

Malownicze ścieżki greckiego wybrzeża