piątek, 10 maja 2019

Trekking w Kalaw czyli spacerem przez Azję


Birmańska herbatka na szlaku trekkingu.
Kalaw to niewielka miejscowość w środkowej Birmie, która zdobyła sławę dzięki turystyce. Prawdę mówiąc, w samym miasteczku wielu atrakcji nie znajdziemy. Składa się ono głównie z hoteli i knajp, przyznać jednak trzeba, że dba się tam w miarę o porządek i nie spotykamy zwałów śmieci podobnych tym w Rangunie czy w Mandalay. Budynki, chociaż skromniejsze, również prezentują się czyściej i przyjemniej. Ustają też w Kalaw obezwładniające upały, obecne w Rangunie czy w Bago, a których powiewy trafiają się jeszcze w Naypiydaw, widmowej stolicy. W Kalaw temperatury bywają przyjemniejsze, nocami potrafi wręcz przymrozić chłodem.
Skąd jednak turystyczna sława Kalaw, skoro samo w sobie miasteczko wiele do zaoferowania nie posiada? Otóż zdołało ono wypromować się jako punkt startu pieszych wycieczek trekkingowych, których trasy (różne) wiodą do oddalonego o ok. 40 km. jeziora Inle. A Inle (o którym w kolejnym poście) to jeden ze sztandarowych symboli Birmy, miejsce, które koniecznie trzeba odwiedzić. A ponieważ spragnione egzotyki mieszczuchy z Europy marzą o tym, by przespacerować się po birmańskiej ziemi i przenocować w autentycznej wiosce, u prawdziwej birmańskiej rodziny, dlaczego nie wykorzystać tych pragnień i nie zaoferować im tych atrakcji właśnie w Kalaw, po drodze do wspomnianego jeziora Inle?
Mieliśmy już nie najlepsze doświadczenia z tego rodzaju trekkingami oraz podobną egzotyką w Wietnamie, w okolicach Sa Pa. Tamtejsze trekkingi również zachwalano na blogach jako „ósmy cud świata” i największą atrakcję kraju. Ot, spojrzenie mieszczuchów właśnie. Rzeczywistość okazała się nader siermiężna, zbliżonej egzotyki oboje z Adą, wychowani na polskiej, socjalistycznej jeszcze wsi, doświadczyliśmy w dzieciństwie (krówki, kurki, baranki i inne zwierzątka, pola uprawne, łąki oraz sami wieśniacy), tylko warunki sanitarne były jednak zdecydowanie lepsze (mimo wszystko). Ostatecznie, tzw. trekking po wiejskich okolicach Sa Pa uważamy za czas zmarnowany, o wiele ciekawsze są tam same góry, w szczególności robiąca piorunujące wrażenie, najdłuższa obecnie na świecie kolejka linowa na szczyt Fan Si Pan. Pomni tych doświadczeń, sceptycznie podchodziliśmy do zachwytów nad zwiedzaniem okolic Kalaw. Ale skoro to i tak po drodze nad jezioro Inle, to ostatecznie, czemu nie?
Do Kalaw przyjechaliśmy już po zmroku, po siedmiogodzinnej podróży z Naypiydaw, gdy po rożnych perypetiach udało nam się kupić bilety na ostatni tego dnia autobus. Pierwsze zadanie, to znalezienie noclegu. Z tym poszło szybko. Już na przystanku Ada dokonała bieżącej rezerwacji na bookingu, kierując się odległością (nie dalej niż 10 min. marszu), ceną i opiniami. W Kalaw działa kilkadziesiąt hoteli, z wolnymi pokojami nie ma więc problemu. Na miejscu powitały nas w recepcji dwie sympatyczne dziewczyny, szczerze zaskoczone i zadowolone, że klienci trafili się o tak już późnej porze.
Porządnie wyspani (poprzednia noc w autobusie i wysiadka czwartej rano, brr) wyruszyliśmy w przedpołudniowym słoneczku „na miasto”, żeby zarezerwować trekking. Grupy wychodzą wczesnym rankiem, czyli trzeba zrobić to z jednodniowym wyprzedzeniem. Do wyboru mamy trzy możliwe wyprawy, różniące się ceną oraz długością trwania: 1-dniową, 2-dniową oraz 3-dniową. Noclegi w birmańskich wsiach, u rodzin. Zabieramy mały plecak z podstawowymi rzeczami, kremami z filtrem oraz dużą ilość wody. Resztę bagaży lokalna agencja obiera z kwatery i po zakończeniu wyprawy odstawia do hotelu wskazanego nad jeziorem Inle, najczęściej w miejscowości Nyaungshwe.
Biura agencji organizujących trekkingi spotyka się w Kalaw na każdym kroku, są ich dziesiątki. Ale wkrótce ujawnia się podstawowy problem. Opłata pobierana jest od całej grupy, w stałej wysokości, zależnej od długości wyprawy. Jeżeli, tak jak my, podróżujecie w dwie osoby, to zapłacicie za całą grupę, chyba, że wcześniej z kimś się dobierzecie, albo uda się wam przyłączyć do jakiejś gotowej już ekipy. Po porannych wizytach w kilku agencjach przekonaliśmy się, że owszem, przewodnik na następny dzień znajdzie się bez problemu, ale tymczasem innych chętnych brak. Czyli musielibyśmy zapłacić za dwudniowy trekking 140 USD, jak za całą grupę. Może ktoś się jeszcze znajdzie, a może nie (w końcu agencja nie ma w tym żadnego interesu, jeśli się temu przyjrzeć, lepiej im wysłać dwie małe wycieczki, niż jedną większą).
Poszliśmy po rozum do głowy i postanowiliśmy poczekać do południa, wtedy zjadą się nowi turyści i powinno pójść łatwiej. Cóż jednak począć z tak pięknie rozpoczętym dniem? Kawa w knajpce (paskudna zresztą, zdaniem Ady, która uwielbia ten napój, ale tylko w wersji „piekielnej”) zajęła góra pół godziny. Odwiedziliśmy następnie jedyną atrakcję Kalaw, pagodę Shwe Oo Min. Pochodzi ona z XVIII w., a jej główna osobliwość to fakt, że urządzona została w naturalnej jaskini. Wstęp, o dziwo, wolny dla wszystkich. Przemierzaliśmy kolejne kawerny, przeciskając się do nich wąskimi szczelinami. Wszędzie umieszczono dziesiątki, setki posągów Buddy w najróżniejszych rozmiarach. Miejsce istotnie interesujące. To chyba najciekawsza ze wszystkich jaskiniowych pagód, które odwiedziliśmy w Birmie. I to niekoniecznie dlatego, ze pierwsza na naszej trasie.
"Nadziemna" część pagody Shwe Oo Min

Spacerujemy wśród buddyjskich "kapliczek".

Towarzyszą nam pająki, birmańskie "babie lato".

Podziemna część pagody  Shwe Oo Min.

Jedna z kawern.

Prawda, ze piękna ta aureolka?
Wizyta w Shwe Oo Min, razem ze spacerem w obydwie strony z centrum osady, zajęła około 1,30 h. Wzięliśmy jeszcze piwo w knajpie i tak doczekaliśmy południa. Czas wziąć się do pracy i zarezerwować wreszcie ten trekking. I tu dopisało nam szczęście. Trafiliśmy do agencji „Ever Smile Trekking Service”, w centrum, przy głównej ulicy przelotowej (lokalizację wskaże mapa Google). Prowadząca ją, sympatyczna Birmanka w średnim wieku prezentuje zupełnie inne podejście niż jej konkurenci i koledzy po fachu. - Tak, mam na jutro grupę dwudniową albo trzydniową. Możecie się przyłączyć. - Po krótkiej naradzie wybraliśmy wariant dwudniowy, koszt to 22 USD od osoby. Przeglądając mapy i proponowane trasy doszliśmy bowiem do wniosku, że wycieczki trzydniowe krążą pierwszego dnia wokół Kalaw i dopiero później ruszają w stronę jeziora Inle. Po okolicach Kalaw to sami zorganizujemy sobie jeszcze tego dnia wyprawę, najlepiej na motorach. Birmanka przyklasnęła temu pomysłowi i wskazała nawet agencję wynajmu motocykli. Moglibyśmy też ewentualnie pojechać do pagody Shwe U Min (tzw. Golden Cave) w pobliżu miejscowości Pindaya. To jednak około czterdziestu km. w jedną stronę (transportu publicznego brak), a zrobiło się już po pierwszej. Uznaliśmy, że zamiast kolejnej, jaskiniowej pagody, ciekawiej będzie wyprawić się w okolice samego Kalaw, na wzgórza słynące z pięknych widoków oraz upraw herbaty. Tam, gdzie pierwszego dnia krążą grupy tekkingowe (trzydniowe, oczywiście).
Ostatecznie zrezygnowaliśmy z wynajęcia motorów i zamiast tego skorzystaliśmy z usług miejscowych motocyklistów. Już wcześniej zwróciliśmy uwagę na grupkę kilku wysiadujących pod rozłożystym drzewem zmotoryzowanych „młodzieńców”, którzy nawet usiłowali zagadywać i proponowali skorzystanie z ich maszyn. Teraz dojrzeliśmy do poważniejszych negocjacji. Trwały one ok. 15 min., długo jak na Birmę. Oferowaliśmy po 8 tys. kiatów od osoby, chcieli 10 tys. Targowaliśmy się w typowo azjatyckim stylu, wysłuchując zapewnień o wielkiej odległości, którą zamierzamy przebyć, o potrzebnym na to czasie (a oni są bardzo zapracowani), odchodziliśmy i wracaliśmy, ponownie przywoływani. Wreszcie pojawił się „szef”, bo oczywiście, był i takowy. To przyspieszyło wreszcie negocjacje. Przyjął ofertę, kiwnął głową i wyznaczył dwóch motocyklistów do wykonania zadania. Ruszyliśmy w drogę. Co prawda, należało jeszcze dodatkowo napompować koło, bo zasiadając na tylnym siedzeniu zawyżyłem jednak zdecydowanie wagę, ale co tam. Wreszcie jedziemy!
Wkrótce wyszło na jaw, że decyzja o wzięciu kierowców była iście opatrznościowa. Droga, oznaczona na mapie GPS jako dobra (i tak też określona przez właścicielkę agencji trekkingowej) okazała się iście birmańską, tzn. pokrytą koleinami, kałużami oraz błotem ścieżynką przez góry, krętą i stromą. Nasi przewoźnicy pędzili tam jednak jak po autostradzie, na zakrętach trąbiąc głośno klaksonami, by uprzedzić jadących z naprzeciwka. A trafiały się również samochody. W ten sposób dotarliśmy po ok. 30 min. do celu, czyli punktu widokowego, plantacji herbaty oraz lokalnej knajpki dla trekkingowiczów. Widoki rzeczywiście malownicze. Ada namówiła mnie do zakupu kilogramowej paczki herbaty „prosto z pola” – smakowała (już w domu) przewybornie, żadnego porównania z tym, co sprzedają w Europie (a i w azjatyckich sklepach dla turystów również). Pozostawiliśmy naszych kierowców, zapowiadając powrót po dwóch godzinach i ruszyliśmy dalej pieszo, dróżką wśród pól i lasów. Zamierzaliśmy dojść do pobliskiego jakoby jeziora i rezerwatu ptactwa, co ostatecznie okazało się niemożliwe z powodu ukształtowania terenu, gęstych zarośli i braku ścieżek. Zadowoliliśmy się ostatecznie piknikiem urządzonym na... murawie wiejskiego boiska piłkarskiego. Piłka nożna to w Birmie sport bardzo popularny, starsi i młodsi chłopcy grają w różnych miejscach (zwykle boso) – to ku przestrodze naszych „mistrzów”, gdyby mieli kiedyś pecha trafić w losowaniu na ten azjatycki zespół. W pubach puszczają na okrągło mecze Ligi Mistrzów albo uznanych lig europejskich, a Polska kojarzy się miejscowym przede wszystkim z Robertem Lewandowskim.
W drodze powrotnej nasi przewoźnicy zawieźli nas jeszcze z własnej inicjatywy do współczesnej, lokalnej pagody, gdzie mnisi częstowali odwiedzających herbatą, i to nie tylko herbatą do picia ale o dziwo też...jej kiszonymi liśćmi. Taki miły akcent na zakończenie wycieczki. Wobec tego, żegnając się pod hotelem, wręczyliśmy obydwu motocyklistom po 10 tys. kiatów, których domagali się podczas wstępnych targów.
Nasi dzielni kierowcy motocykli w okolicach Kalaw.

Pola herbaciane...

...pod nieodzowna opieką świątyni.

Nawet na takim odludziu można znaleźć boisko piłkarskie.

Z naszymi kierowcami na herbatce w świątyni.

Mnisi pracy się nie boją.

"Kultowa" dla turystów (jakoby) knajpa "Everest" w Kalaw. Miejscowi tu nie zachodzą, bo za drogo.

Da się tutaj zjeść i wypić, ale miano knajpy "kultowej" raczej na wyrost. Po zmierzchu temperatura szybko spada.
Po tak mile spędzonym, dość leniwym dniu, nadszedł czas próby, czyli dwudniowego marszu przez birmańskie bezdroża. Szczerze mówiąc, nie taki diabeł straszny. Agencja zorganizowała wszystko bez zarzutu, odbierając nas po śniadaniu z hotelu i zajmując się również naszymi bagażami (po dwóch dniach czekały już na kwaterze w Nyaungshwe). W skład naszej grupy weszło jeszcze czteroosobowe towarzystwo z Czech, nie mieliśmy więc większych problemów ani z porozumiewaniem się, ani ze wspólnymi wypadami na piwo. A okazji ku temu nie brakowało. Poruszaliśmy się bowiem w terenie ogólnie cywilizowanym, mijając wsie i gospodarstwa. Tempo marszu nie porażało, przewidziano raczej częste postoje, dość regularnie trafiały się lokalne „knajpki” i stragany. Przebyliśmy po ok. 15-20 km. dziennie, po mniej więcej równym terenie, mijając ładne, trochę sfalowane, wiejskie krajobrazy. Do tego odrobina egzotyki: zbiory plonów na polach, suszenie papryki, kąpiel bawoła, zaprzęg przekraczający rzeczkę w bród, zapuszczone i nie poddane oszpecającemu remontowi stupy (świątynki) z XVIII w. Największe wrażenie wywarł na nas widok dzieci wracających późnym popołudniem do wioski na grzbietach bawołów. Ot, sielskie, wiejskie obrazki birmańskie.
Zbiory papryki chili.

Tutaj wyraźnie widać przedmiot uprawy.

Suszarnia papryki.

To samo, tylko na większą skalę.

Tutaj kupiliśmy zapasy przyprawy "prosto z pola".

Na tle "gwiazdy betlejemskiej".

W Polsce to tylko w doniczce.

Zbiory kukurydzy.

Tradycyjny, birmański wóz drabiniasty.

Zbiory ryżu.

I jeszcze raz papryka.

Pola ryżowe.

Plony czekają na siłę pociągową.

A tutaj korzeń imbiru.

Plony w drodze do wioski.

Jeszcze jedna scenka rolnicza.

Strudzone bawoły zażywają ochłody.

By następnie posłużyć jako wierzchowce.

Pojenie bawoła.

Zagubione wśród lasów i wzgórz stare stupy z XVII w.

Niestety, częściowo odrestaurowane. Tutaj dokładnie widać różnicę.
I nocleg w wiosce. Okazał się zaskakująco przyzwoity. Warunki spartańskie: zimna woda z beczki w „łazience” pod gołym niebem, nocleg na podłodze i brak ogrzewania we wspólnej sypialni (Czesi zmarzli, nam uratowały tyłki – dosłownie – zabrane przezornie śpiwory, temperatura spada w nocy do zaledwie kilku stopni). Wszędzie panowała jednak wzorowa czystość (inaczej, niż w podobnej kwaterze w wietnamskim Sa Pa), a gospodarze zachowywali się bardzo przyjaźnie. Do tego smaczne, lokalne jedzenie i możliwość zakupienia piwa.
Następny dzień okazał się już odrobinę mniej ciekawy. Zbliżaliśmy się powoli do jeziora Inle, maszerując na dość długich odcinkach drogami gruntowymi, uczęszczanymi przez miejscowe pojazdy. Mniej już było lokalnego kolorytu, więcej kurzu i hałasu. Oczywiście, nie ominęliśmy punktu poboru opłat. Wszyscy cudzoziemcy przybywający nad Inle zobowiązani są zapłacić równowartość 10 USD, pobieraną w kiatach. W końcu 2018 r. wyniosło to 15 tys. kiatów od osoby. Bilet ten zachowuje ważność przez pięć dni i teoretycznie turysta może zostać nad jeziorem skontrolowany, czego jednak nie doświadczyliśmy. Rzecz jasna, Birmańczycy są od tych opłat zwolnieni. Ten punkt poboru turystycznego haraczu uświadomił nam, że jezioro już blisko. Co prawda, wyłania się ono stopniowo, rozlewając się w szerokiej, okolonej wzgórzami niecce. Otaczające akwen równiny pocięte są wieloma, ciasnymi często kanałami. To arterie komunikacyjne, pływają po nich bardzo liczne, długie i wąskie łodzie wiosłowe albo motorowe (te drugie częściej). Wczesnym popołudniem dotarliśmy do jednego z takich kanałów, przy którym ulokowano knajpkę oraz przystań. Zjedliśmy zasłużony obiad, wypiliśmy jeszcze bardziej zasłużone piwo, zebraliśmy ok. 10 tys. kiatów na napiwek dla przewodnika i wsiedliśmy do podstawionej łodzi. Najpierw długim na kilka km. kanałem, a później wzdłuż głównego akwenu jeziora i znowu kanałem dowiozła nas ona do miasta Nyaungshwe, głównego ośrodka turystycznego okolicy. Ale jezioro Inle i jego wybrzeża to już temat na osobne sprawozdanie.
Podsumowując, czy warto wybrać się na trekking z Kalaw do Inle? To przyjemna, niezbyt męcząca przechadzka. Okazja, by liznąć odrobinę azjatyckiej egzotyki, po raz kolejny doświadczyć życzliwego przyjęcia przez Birmańczyków, powłóczyć się po okolicy. Warunki (zwłaszcza higieniczno-sanitarne) znacznie lepsze niż w Sa Pa w Wietnamie. A i sama wyprawa chyba ciekawsza. Można tu jeszcze dodać, że lokalne agencje ułatwiają odbycie takiej wycieczki i za 40-50 USD od dwóch osób warto z tej oferty skorzystać (w tym nocleg, dwa posiłki, przejazd łodzią do Nyaungshwe oraz dostarczenie tam osobno bagaży). 140-150 USD (gdyby trzeba zapłacić za całą grupę z braku towarzystwa) to już kwota zdecydowanie wygórowana. Tym bardziej, że odnalezienie drogi nie stanowi większego problemu (mapy satelitarne oraz lokalizator GPS okazały się bardzo dokładne i rozpoznawały wszystkie dróżki oraz ścieżynki, na wielu odcinkach szlak oznaczono nadto wymalowanymi różową farbą znakami), ludzie są przyjaźni i pomocni, nie brakuje knajpek oraz kwater (również wskazywanych przez GPS, w prawie każdej wsi mieszkańcy przyjmują zresztą turystów na nocleg i w razie potrzeby wystarczy zapytać np. w lokalnym sklepiku), a ewentualny transport głównego bagażu do Nyaungshwe zorganizuje za niewielka opłatą hotel w Kalaw. Czyli, można również wypuścić się samemu.
Wioska, w której spędziliśmy noc.

Łazienka. Trzeba koniecznie skorzystać przed nastaniem wieczornego chłodu.

Integracyjne piwo polsko-czeskie.

Turyści muszą często odwiedzać to miejsce.

Kuchnia szykuje kolację.

Wieczorny seans łączności ze światem.

Poranny chłód. Zwierzętom zakłada się na noc derki.

Punkt poboru opłat. Jezioro Inle coraz bliżej.

Przed nami niecka jeziora. W oddali lśni tafla wody.

Młodzi Birmańczycy chcą nam coś pokazać.

Na wielu odcinkach szlak wyznaczają takie oto znaki.

Niekiedy zupełnie jednoznaczne.

Bywa, że umieszczane w oryginalnych miejscach.

Np. na bambusie.

Zasłużony obiad  na koniec trekkingu.

Pożegnalna fotografia z przewodnikiem, przed zaokrętowaniem.

Ostatni etap. Nawigator dostrzega godny uwagi cel...

...zapowiedź atrakcji Nyaungshwe.