sobota, 15 lipca 2017

Szanghaj


Widok na wieżowce Shanghaju
Przed nami wieczorny przejazd z Suzhou do Szanghaju. Odległość, jak na Chiny, nieduża - około 100 km. Tym niemniej, w Polsce zajęłoby to przynajmniej godzinę z okładem. Na peronie w Suzhou dostrzegamy wymalowane, poprzeczne pasy, oznaczone numerami. Ustawiają się wzdłuż nich ogonki pasażerów. Gdy pociąg się zatrzymuje, przekonujemy się, że wejściowe drzwi poszczególnych wagonów dokładnie odpowiadają tym liniom.
Chińskie pendolino sunie z prędkością 300 km/h
Numery także się zgadzają. Cóż za precyzja! Dzięki temu prostemu zabiegowi nie ma biegania wzdłuż składu i szukania swojego miejsca. Wszyscy szybko i w należytym porządku znikają w środku. Wysiadający podróżni opuszczają wagony drugimi drzwiami. Rozsiadamy się wygodnie, sięgam po zakupione na drogę piwo. Pociąg gna w ciemnościach. Wzrok przyciąga szybkościomierz, 300 km/h! Kolejny rekord. Tak się zapatrzyłem w migające cyferki, że nie zdążyłem dopić piwa! Jechaliśmy niespełna 20 min. i już jesteśmy na miejscu! Suzhou słusznie traktowane bywa jak przedmieście Szanghaju. Czymże zresztą jest 5 mln. mieszkańców „wodnego miasta” wobec 32 mln. w Szanghaju? To w istocie największe miasto świata, bo Chongqing sztucznie zawyża swoją populację, uznając za mieszczuchów ludność całego, dość rozległego okręgu administracyjnego. I pomyśleć, że najstarsze wzmianki wspominają w X w. o Szanghaju jako o skromnej wiosce w prefekturze Suzhou! Pomogło nadmorskie położenie, nieopodal ujścia rzeki Jangcy.
Widok na Bund - zabudowa o charakterze kolonialnym
To prawdziwe wrota Chin, wykorzystywane w XIX/XX w. przez europejskich kolonizatorów. To pod ich faktycznymi rządami, w trudnym dla Państwa Środka okresie, miasto zrobiło karierę i stało się metropolią. Chiny zachowały formalnie suwerenność, ale w Szanghaju ważniejsze mocarstwa kolonialne uzyskiwały tzw. „koncesje”, eksterytorialne enklawy, w których kolonizatorzy utrzymywali własne urzędy, siły wojskowo/policyjne oraz w których obowiązywało europejskie prawo. Po tej epoce pozostała zabudowa „starego” Szanghaju, zwłaszcza liczne, reprezentacyjne gmachy wzdłuż nadrzecznej promenady – Bundu, wzniesione na przełomie XIX/XX w. Nadają one metropolii wygląd bardzo europejski. Z drugiej strony, miejscowi pamiętają o tym, że przy bramie reprezentacyjnego parku miejskiego umieszczono wtedy tabliczkę z napisem „Psom i Chińczykom wstęp wzbroniony.” Przestrzegania tego zakazu pilnowali pozostający w służbie brytyjskiej, sprowadzeni z Indii Gurkhowie. W praktyce wpuszczano wprawdzie miejscowych odzianych „w odpowiedni sposób”, czyli po europejsku, ale niewiele to zmieniało. Złote czasy kolonizatorów dobiegły końca wraz z okupacją japońską podczas II wojny światowej (1941-1945), w następnych latach przez Szanghaj uciekali po przegranej wojnie domowej przeciwnicy komunistów i towarzysza Mao (1949). W obecnej epoce otwarcia Państwa Środka i jego dynamicznego rozwoju, miasto znowu złapało wiatr w żagle. To główne centrum gospodarcze Chin, a przez to i jeden z najważniejszych ośrodków ekonomicznych świata. Symbolem tego stała się nowa dzielnica wysokościowców, usytuowana po przeciwnej względem starego Bundu stronie rzeki Huangpu. Budują ją w takim tempie, że imponująca panorama (na której tle fotografują się wszyscy turyści) zmienia się dosłownie z roku na rok. Najwyższy obecnie budynek, Shanghai Tower, ukończono w 2015 r. Liczy 632 m. wysokości i przez chwilę był najwyższym gmachem na całym świecie. Aktualnie Chińczyków wyprzedzili szejkowie z Dubaju, ale Państwo Środka z pewnością nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa. W Szanghaju niemal wszystkie względnie nowe gmachy są zresztą bardzo wysokie. Ceny gruntów kosmiczne, a gęstość zaludnienia taka, że na każdego mieszkańca przypadają 2 m kwadratowe powierzchni ziemi. Gdzieś muszą się pomieścić.
O ważności miasta przekonujemy się już na dworcu. Jak zwykle olbrzymi, naszej linii metra szukamy podziemnymi korytarzami przez ponad pół godziny, tak bardzo jest oddalona (i kiepsko oznakowana) stacja wejściowa, której nadano rzekomo nazwę „Dworzec Główny”. Przy okazji trafiamy na kasy biletowe, w których, korzystając z okazji, odbieramy nasze zakupione jeszcze w Polsce bilety na nocny pociąg do Pekinu za dwa dni (przypominam wszystkim, którzy mogą trafić do Chin, o konieczności osobistego odbioru w kasie biletów nabytych przez internet). Przyjemną niespodzianką okazuje się natomiast to, że tutaj wielu ludzi mówi po angielsku! Jak nigdzie indziej w Chinach. Sami zagadują i proponują pomoc w odnalezieniu drogi, gdy widzą zagubionego nieco cudzoziemca. Jeszcze dość długa podróż metrem, kolejne pół godziny krążenia po rozległych placach i długich ulicach (lokalizator znowu spisał się kiepsko) i jesteśmy w naszym hotelu. Tu nie ma żadnych problemów z rezerwacją i wkrótce lądujemy w łóżku, z kubkiem herbaty z prądzikiem w dłoni (dzień był chłodny i dżdżysty, a my zwiedzaliśmy położone „na wodzie” Suzhou i Tongli – teraz oddalone już o 100 km. oraz 20 min. jazdy pociągiem).
Dumny posiadacz biletu na kolejkę Maglev
Następny dzień zaczynamy od najważniejszej, zdaniem wielu, atrakcji miasta – przejażdżki superszybką kolejką magnetyczną Maglev, przewożącą pasażerów na oddalone kilkadziesiąt kilometrów i usytuowane w pobliżu brzegu morza lotnisko międzynarodowe.
Ach te Chiny...szybko...szybciej...i...torpeda!
Dla niektórych to wręcz najważniejszy cel turystyczny wizyty w Chinach (spotkaliśmy potem takich entuzjastów w Pekinie). Punkt startowy kolejki usytuowany jest przy stacji metra Longyang Road (linie nr 2 i 7). Kursuje codziennie w godzinach 6.45 – 21.30, ale tylko dwa razy w ciągu dnia z prędkością maksymalną 430 km/h (tzn, podczas prób wyciśnięto z niej 505 km/h, ale nie podczas normalnej eksploatacji). Te dwa „okienka” to 9.00 – 10.45 i 15.00 – 16. 45. Poza tymi godzinami torpeda sunie nieco wolniej, zaledwie 300 km/h. Prawda, że nic specjalnego? Oczywiście, wszyscy turyści zjawiają się w tych „szybkich” godzinach. Tłoku jednak nie ma, bez problemu mogliśmy przebierać w miejscach siedzących. Koszt przejazdu dość spory jak na Chiny: 50 yuanów (ok. 30 zł.) w jedną stronę, bilet powrotny 80 yuanów.
Przy składzie kolejki Maglev...
Ale z powrotem można wrócić „normalnym” metrem. Podróż trwa około godziny, za to dużo taniej i daje dość czasu, aby obejrzeć trasę (metro jedzie tu po estakadzie). „Szybki” Maglev pokonuje drogę w 7 min. 20 sek. Doprawdy, nie próbowałem już pić piwa! W trasie nie odczuwamy zresztą żadnych wstrząsów czy sensacji. Torpeda sunie gładko, tylko uciekający w zawrotnym tempie krajobraz świadczy o osiągniętej prędkości.
Już koniec przejażdżki...wracamy z powrotem do miasta.
Turyści skupiają się na chłonięciu tego wrażenia oraz na obserwowaniu i fotografowaniu szybkościomierza. Trzeba się streszczać, bo maksymalną prędkość 430 km/h kolejka utrzymuje tylko przez minutę. Reszta to branie rozpędu i hamowanie. Na końcowej stacji już tylko krótki spacer do zwykłego metra. Naszą uwagę przyciągają zdobiące ściany, symboliczne panoramy słynnych miast świata. Oczywiście, poza Nowym Jorkiem i Sydney sama Europa, szczyt luksusu i elegancji. Szczególną estymą cieszą się Włochy, wśród dziesięciu miast mamy: Rzym, Wenecję i Pizę. Ale i Praga się załapała, obok Paryża, Londynu, Berlina i Moskwy O Warszawie nikt tu zapewne nie słyszał. Co mogłaby zresztą w tej konkurencji pokazać? Pałac Kultury albo hotel Mariott? Śmiech na sali. Jak już wspomniałem wracamy metrem. Tym razem tłoczno, nic dziwnego, że Maglev z trudem zarabia na siebie i z ekonomicznego punktu widzenia okazał się przedsięwzięciem mało udanym. Ale też nie z tego powodu został zbudowany. Co prawda, Japończycy mają kolej jeszcze szybszą.
Świątynia Nefrytowego Buddy...
...obserwując pochód mnichów zdążających na nabożeństwo...
...a mnisi idą...idą...ponoć 70 mnichów mieszka w tej świątyni.
Posąg Szmaragdowego Buddy (był zakaz fotografowania ale strażniczka zajęła się wydawaniem "świętej" wody)
Widok na jeden z dziedzińców świątyni 
Bogini Guanyin w Świątyni Szmaragdowego Buddy
Jedziemy bezpośrednio do świątyni Nefrytowego Buddy (Jing'an) w centrum miasta. Powstała w III w. i jest dużo starsza od samego Szanghaju. Pierwotnie stała zresztą w innym miejscu i przeniesiono ją w XIII w. Znajduje się w niej otoczony szczególną czcią posąg Nauczyciela wykonany z nefrytu. Sama świątynia (20 yuanów) sprawia dziwne wrażenie. Rozległy kompleks budynków utrzymanych w tradycyjnym stylu, usytuowanych wśród bardzo wysokich gmachów biurowo-mieszkalnych. Wygląda to tak, jak gdyby zbudowano to wszystko na podwórzu kamienicy. Obecne budowle świątyni pochodzą z XIX w., gdy odnowiono ją po poważnych zniszczeniach w trakcie powstania tajpingów. Zamknięta i ponownie poszkodowana podczas tzw. „rewolucji kulturalnej” w latach siedemdziesiątych XX w., została otwarta w 1990 r. Nadal trwają nieustanne prace remontowe. Trafiamy na jakąś uroczystość, może obłóczyny mnichów? U buddystów można zostać mnichem okresowym, na miesiąc lub dwa. To w dobrym tonie i wielu poważnych członków społeczeństwa co jakiś czas przeznacza np. na to swój urlop. Maszerują długim rządkiem, mnóstwo ludzi (prawdopodobnie krewnych i przyjaciół) przygląda się ceremonii, padając często na kolana oraz składając pokłony przed licznymi posągami. Turystów do tego akurat budynku nie wpuszczają porządkowi. Ada bezczelnie próbuje dołączyć do kolumny mnichów, ale na mniszkę buddyjską jednak nie wygląda i zostaje grzecznie zatrzymana.
Spacer po zakamarkach świątyni
Wszystkiego muszę dotknąć :P
Rozglądamy się więc po innych miejscach, trwa remont i najważniejszy posąg przeniesiono na tyły kompleksu. W jego odnalezieniu pomagają napotkani turyści z polskiej wycieczki. Kolejny znak, że dotarliśmy do zeuropeizowanej części Chin. Sam posąg taki sobie, oglądany z pewnej odległości i słabo w tymczasowym miejscu wyeksponowany, nie robi wrażenia. Ale miejscowi wyznawcy biją przed nim gorliwe pokłony oraz kupują grzecznie świece na ofiarę, 200 yuanów za dwie sztuki, liczba zapewne zwyczajowa. Odwiedzamy jeszcze sąsiedni pawilon z równie dużym posągiem bogini Guanyin. To specyficzne dla buddyzmu chińskiego, jedyne żeńskie wcielenie boddhisattwy. Przyznać trzeba, że posąg bogini wywiera dużo większe wrażenie od Nefrytowego Buddy. Dla chińskich buddystów Guanyin to ideał piękna i urody kobiecej – najwidoczniej bez czegoś takiego żadna religia się nie obejdzie, choćby nawet świętoszkowaci i ascetyczni starcy, Ojcowie Założyciele, mieli inne plany. Przykład to kariera kultu NMP w chrześcijaństwie, zresztą także w Chinach wspomniana Guanyin przybrała postać kobiety oraz uzyskała obecną pozycję dopiero z czasem. Tu też wierni składają ofiary. O tym, co dzieje się z tą kasą, przekonujemy się wkrótce później, na wewnętrznym parkingu świątyni. Stoi tam rządek suv-ów najlepszych marek: mercedes, BMW, Lexus, audi... Tak, Budda utrzymuje niezłą stajnię... Pocieszam się myślą, że i nasz Nauczyciel posiada wcale nie gorsze, o ile można to uznać za pocieszające. :-). Co prawda, obydwaj głosili pierwotnie ideały ubóstwa i odrzucali dobra ziemskie... Cóż, w tej kwestii także zmienili z czasem poglądy. Świat jest wszędzie taki sam, czy dotyczy to ludzi, czy też bogów.
Inny widok na świątynię
Wśród kadzideł...

Pojazdy dobrotliwego Buddy. Prawda, że zacne? :P
Gotując hot pota
 Ponieważ zdążyliśmy zgłodnieć (na śniadanie zjedliśmy na ulicy po kilka pierogów, ale to było już dawno), rozglądamy się za jakąś przyjemną knajpką. Obiecaliśmy sobie prawdziwy, syczuański gorący kociołek. Wiemy już dokładnie, jak ma wyglądać. Ada koresponduje mailowo z dziewczyną z Szanghaju i dostała zdjęcia oraz nazwę sieci restauracji specjalizującej się w tym specjale, nawet kilka adresów. Ale głód narasta i nie chce nam się szukać zbyt długo. A oto knajpka z hot – potami pojawia się tuż obok. Rozpoznajemy potrawę po zdjęciach przy wejściu, na stolikach widać też „gniazda” dla kuchenek gazowych. To tutaj! (przy stacji metra Changping Road, linia nr 7, wyjście nr 3, po przeciwnej stronie ulicy niż centrum handlowe, na wprost głównego wejścia).
Zajadając kociołek
Decydujemy się szybko. Jest dość wcześnie i nie ma innych klientów. Obsługa nie mówi po angielsku, ale dokładają wszelkich starań. Wybieramy najdroższą wersję (98 yuanów na dwie osoby), z wołowiną. I oto kelnerki donoszą najpierw kuchenkę gazową z niewielką butlą, potem garnek z wodą, tace z artystycznie ułożonym składnikami (długie plasterki wołowiny, sery, warzywa, grzyby), wreszcie przyprawy. Pakujemy to na chybił-trafił do garnka (pałeczkami, oczywiście) i gotujemy. To błąd, składniki należy przyrządzać w ściśle określonej kolejności (ale o tym dowiemy się dopiero następnego dnia). Nadchodzi szef kuchni i podaje miseczkę ze specjalną przekąską/przyprawą – sałatką z alg morskich. Pysznie smakuje ta trawa! Jak się potem okaże, to podarunek dla cudzoziemskich klientów. Jedyny minus, nie mają tutaj piwa. Pomny poprzednich doświadczeń, biegnę do najbliższego sklepu po cztery duże butelki Harbinu – hot pot będzie z pewnością ostry! Właściciel czuwa nad kasą, samemu popijając piwo!
Z właścicielem knajpki
Zapewne nie pierwsze, sądząc po poziomie jego wylewności. Wdaje się w pogawędkę, polecając gatunek, który degustuje (bodajże Snow, tego nie pijamy! - Jakim cudem zdołał ululać się czymś takim?), nie mam jednak czasu na dłuższe rozmowy. Z pomocą przychodzi właścicielka (żona?), przywołując męża do obowiązków. Z pewnym zażenowaniem, w końcu są w tej knajpie bardzo sympatyczni, stawiam na stole po butelce. I oto... kelnerka nadbiega z otwieraczem oraz dwoma kuflami, które niezwłocznie napełnia! Co za kraj! Zaczynamy ucztę. Pycha! Pali w gębie i rozgrzewa niczym ogień, ale pyszne. Mamy sporo zabawy z ujmowaniem produktów w pałeczki, wrzucaniem do garnka, wyławianiem. Na szczęście, to nie pierwszy posiłek w Kraju Środka! Szef i obsługa też się chyba dobrze bawią, podpowiadają, dają się fotografować... Bardziej niż ukontentowani, po prawie dwóch godzinach prosimy o rachunek i chcemy zostawić napiwek. Nic z tego, zanim się zebraliśmy, dostarczyli resztę, co do yuana.
W drodze na Bund
W pięknym, popołudniowym słońcu udajemy się na Bund, reprezentacyjny bulwar nad rzeką Huangpu. To tutaj, na terenach dawnych koncesji, Europejczycy wznieśli w XIX i XX w. reprezentacyjne gmachy publiczne oraz siedziby spółek i banków. Dla równowagi, po drugiej stronie rzeki, współczesne Chiny Ludowe stawiają jeden po drugim jeszcze bardziej imponujące wysokościowce, z podobnym przeznaczeniem. Całość prezentuje się dumnie i tworzy ciekawy kontrast, dawnej oraz obecnej pomyślności miasta. Na samej rzece ogromny ruch, niczym na autostradzie: statki wycieczkowe, promy, okręty pełnomorskie, krypy rzeczne wyładowane węglem, kruszywem czy żwirem. Na promenadzie tłumy, wszyscy robią sobie zdjęcia. Wykupujemy godzinny rejs statkiem wycieczkowym (120 yuanów, ok. 75 zł.).
Przed tramwajem wodnym
To wersja skrócona, opłynięcie centrum miasta. Są też całodzienne, z dotarciem do estuarium Jangcy i samego Morza Wschodniochińskiego, ale na to nie mamy czasu. Nasze wycieczkowce odpływają co 20 minut, ale wybieramy opcję startu o 20.30, gdy zapadnie już zmrok. Znudzona klientami (a raczej zajęta rozmową przez komórkę) pani w okienku obsługuje nas jak gdyby czyniła łaskę i niechętnie udziela jakichkolwiek informacji. Rzadki to przypadek takiego lekceważenia obowiązków, najwidoczniej wpływy europejskie trafiają tu na dobra glebę. Sami musimy więc odszukać naszą przystań. Jest ich bardzo dużo, ciągną się na przestrzeni kilku kilometrów. Tę z właściwym numerem odnajdujemy, a jakże, na samym końcu, po dłuższym spacerze. A nogi już bolą! Aby zająć czas, decydujemy się na odbycie przejazdu promem publicznym, kursującym w poprzek rzeki. Kosztuje to 2 yuany od osoby, czyli grosze. Widoki ciekawe, jest to swego rodzaju substytut rejsu wycieczkowego. W interesujący sposób sprzedają bilety. Ich rolę pełnią charakterystyczne, drewniane żetony. Wchodząc na pokład, pasażer wrzuca takowy pod okiem członka załogi do specjalnego pojemnika. W sumie spora oszczędność, podobnie jak i w autobusach (gdzie przy siedzeniu kierowcy zainstalowano „skarbonki” na monety i drobne banknoty). Nie trzeba drukować biletów, ich koszt mógłby może przekroczyć kwotę 2 yuanów.
Podczas rejsu po Huang Pu tramwajem wodnym, widok na Bund.

Widok z tramwaju wodnego na wieżowce Szanghaju
Powoli zapada zmrok
Podczas rejsu stateczkiem po Huang Pu

Czerwona wieża...

....i niebieska wieża. To wciąż ta sama wieża

Widok na podświetlone wieżowce Shanghaju
Pozostały czas spędzamy popijając piwo i odbywając piknik na jednej z ławeczek. Powoli zbliża się wieczór, ściany wysokościowców zamieniają się w elektroniczne wyświetlacze, prezentujące reklamy albo krótkie filmiki. Wszystko jest tu zresztą fantastycznie podświetlone, energii nikt nie żałuje.
Ceremonia wsiadania na statek przypomina te na dworcu kolejowym: długie krążenie wśród tworzących labirynt barierek, bramki kontroli bezpieczeństwa, a na koniec przemarsz samym nabrzeżem, ponownie zamienionym przez ogrodzenia w ciągnące się na podobieństwo węża, kręte uliczki. Służby zatrzymują znalezioną w moim plecaku flaszkę wódki, kupionej na wieczór. Na pokład nie wolno wnosić silnego alkoholu. Może dlatego, aby nikt nie dostał podczas rejsu sensacji żołądkowych, w sumie rozsądne. Butelczyna idzie do depozytu, dostajemy na nią kwit. Przejazd stateczkiem okazuje się rzeczywiście atrakcyjny. W zapadłych już ciemnościach jarzą się oświetlone budynki, iglice wież, inne okręty. Jest co podziwiać. Powiewa tylko chłodny wiatr, przykra zmiana po ciepłym dniu. Po zakończeniu rejsu mitrężymy jeszcze z odebraniem naszej flaszki. Trzeba ponownie pokonać labirynt bramek, ale wreszcie jest. Omyłkowo chcą nam wydać nawet większą, pozostawioną przez innego pasażera. Nie miałbym nic przeciwko temu, ale Adzie spodobał się egzotyczny kształt naszej własnej i o nią się upominiała. Jeszcze spacer w poprzek wspomnianego wyżej parku w drodze do stacji metra (obecnie wpuszczają już każdego - inna rzecz, że wszyscy ubrani są po europejsku) i... Niestety, trafiamy na kramy z tanimi pamiątkami, kolejna godzina z głowy!
Następny dzień jest naszym ostatnim w Szanghaju. Planujemy wjechać na taras widokowy Shanghai Tower (160 yuanów od osoby, raczej drogo), a potem poświęcić się zakupom. Niestety, budzi nas ulewa. Pogoda się zmieniła i ponownie witamy się z deszczem. Zaczynamy więc od wizyty w pobliskim supermarkecie.   Przy wejściu stoi chłopak z obsługi i wręcza każdemu foliową torebkę, do której należy włożyć zwinięty parasol. W ten prosty sposób unika się zamoczenia podłogi oraz innych klientów otrzepywaną wodą. W bardziej eleganckich galeriach handlowych wystawiają w tym celu specjalne automaty, również foliujące mokre parasole. Wszyscy stosują się do tego zwyczaju. Carlo Rossi w niebotycznej cenie 110 yanów (ponad 60 zł.) za litrową butelkę! U nas kosztuje to złotych kilkanaście, we Włoszech kilka euro. Hainan Airlines przyznały nam łaskawie po dwie sztuki bagażu głównego oraz limit 60 kg. na osobę! Grzech nie skorzystać. Podczas wycieczki do Tajlandii przed dwoma laty trafiliśmy na chińską strefę wolnocłową w tzw. „Złotym Trójkącie” (pogranicze Tajlandii, Birmy i Laosu), gdzie za naprawdę tanie pieniądze sprzedawano wszelakiego rodzaju podróbki markowych ciuchów, torebek, butów i czego tylko dusza eleganckiej kobiety zapragnie. Czas dowiódł, że okazały się one całkiem dobrej jakości, praktycznie nie ustępując oryginałom (też zresztą produkowanym w Azji, na tych samych maszynach, z tych samych surowców, według tych samych wzorów i przez tych samych ludzi – nawet metki są oryginalne). Ada ma nadzieję powtórzyć tamtą „profanację zakupów” (że zacytuję Richarda Gere z Pretty women) tylko na większą skalę. I tu przykre zaskoczenie. Dosłownie nigdzie, ale to nigdzie nie widać żadnych kramów z podróbkami. W takiej Tajlandii było ich mnóstwo na każdym kroku, a uliczni handlarze wręcz wciskali swój towar. Tutaj nic, tylko firmowe sklepy z dumnymi ekspedientkami i niebotycznymi cenami (wyższymi niż w Europie, rzecz jasna). Zaniepokojona Ada wymieniła na ten temat kilka maili ze znajomymi dziewczynami z Pekinu i Szanghaju. Okazuje się, ze przed kilku laty Chiny podpisały jakieś międzynarodowe umowy handlowe (wymuszone przez USA i Europę Zachodnią) i rząd zakazał handlu podróbkami. A w Kraju Środka gdy rząd czegoś zakazuje, to nie ma rady, nikt nie próbuje takiego zakazu łamać. I teraz podróbki można kupić albo w chińskiej strefie w Laosie (niech Laos się z tego tłumaczy) albo... przez internet. Uczynna mieszkanka Pekinu proponuje nawet, że zamówi to, czego moja pani sobie życzy i odbierzemy to po powrocie do stolicy. Na to jednak nie mamy już ani sił, ani czasu. Zarówno teraz, w Szanghaju (przygotowanie zamówienia), jak i następnego dnia w Pekinie. Ada uprzejmie dziękuje za dobre chęci. Ponieważ nadal mży, postanawiamy poprawić sobie humory wczesnym i niespiesznym spożyciem hot – pota we wczorajszej knajpce. Obok znajduje się centrum handlowe, więc wizytujemy jeszcze i to miejsce. Potwierdza ono nasze najgorsze oczekiwania. Markowe sklepy, ekspedientki czatujące niczym sępy na nielicznych klientów, brak wystawionych cen towarów. Większość obecnych, zamiast po sklepach przesiaduje w restauracjach. To głównie przybytki w europejskim stylu, oferują np. stek z frytkami oraz francuskim winem za jedyne 400 yuanów (jak na warunki chińskie - kosmiczna cena za lunnch), reklamując to jako szczyt europejskiego smaku. I takie coś znajduje nabywców! Snobujący się yuppies z klasy średniej tłumnie obsiadają stoliki i zajadają te steki, pilnie bacząc, kto jeszcze się tu stołuje, a zwłaszcza, czy oni sami zostali zauważeni. Zdegustowani opuszczamy ten przybytek i chronimy się w „naszej” knajpce z hot – potami po przeciwnej stronie ulicy. Tu ruch umiarkowany. Dla nas to i lepiej, ale przykro pomyśleć, że firma może pójść z torbami, chociaż jedzenie pyszne i w umiarkowanej cenie. Poznali nas, oczywiście, witają radosnymi uśmiechami oraz natychmiastowym podaniem dwóch kufli i otwieracza. I to zanim jeszcze zdążyłem wyjąć piwo z plecaka. To się nazywa obsługa! Wybieramy inny wariant hot – pota z wołowiną. Tym razem jedna z dziewczyn poświęca nam specjalną uwagę, instruuje w jakiej kolejności należy gotować oraz spożywać poszczególne składniki. Jako pierwsze powinny iść paski wołowiny, stworzą wywar rosołowy. Dopiero do niego należy wrzucać warzywa i grzyby, na końcu zaś sery. Szef kuchni ponownie raczy nas sałatką z alg, o które upominamy się ku jego zadowoleniu. Czas upływa wesoło i przyjemnie. Co tam, że na zewnątrz znowu pada! Aż żal pożegnać to miejsce, zwłaszcza ze świadomością, że następnego dnia już tu nie wrócimy. Dokonujemy zakupów spożywczych, m. in. flaszki - usypiaczki na drogę do nocnego pociągu. Dostrzegam na półce z wódkami ciekawy, gliniany dzbanek. Opisany wyłącznie w krzakach, wyjątkowo nie podano w ludzkim języku zawartości alkoholu. Ada podejrzliwie skanuje chińskie znaczki komórką. „Syczuańskie wino domowe” - informuje translator. - Skoro to wino, to weź coś mocniejszego – dysponuje moja pani. - Ale ten dzbanek także, spodobał mi się. Wino też wypijemy, jeśli trzeba. - Nie protestuję. Tym bardziej, że ku swemu zdumieniu napotykam po chwili kiepskie w sumie wino włoskie marki. Zaprawdę, cenią tu towary z Europy jako symbol luksusu i dobrego smaku! My wolimy jednak tymczasem smaki lokalne i spożywamy śniadanie (pierogi, oczywiście) w połączonym ze sklepem barze. Przestało trochę padać, ale nadal pochmurno. Odkładamy wyjazd na „Szanghajską Wieżę” i zamierzamy przystąpić do drugiego punktu programu – szaleństwa zakupów. Jak już wspominałem, Chińczycy podróżują z fasonem i linie lotnicze
Pogoda drugiego dnia nas nie rozpieszcza, wieże toną w chmurach
W złej pogodzie, licząc na łut szczęścia, podjeżdżamy metrem do podstawy Shanghai Tower stacja Lujiazui, linia nr 2). Wprawdzie chwilowo nie pada, ale wyższe pietra budynku toną w chmurach. Widoki żadne. Szkoda tych 160 yuanów od osoby, aby podziwiać od środka parę wodną. Trzeba było przełamać lenistwo poprzedniego dnia. W Chinach pogoda jest jednak niepewna. Cóż, wjedziemy tu następnym razem. Podjęliśmy już bowiem solenne postanowienie, że do Chin i Szanghaju jeszcze wrócimy! Na gorący kociołek i na tę „Szanghajską Wieżę”! Może zresztą wybudują do tej pory gmach jeszcze wyższy?

Powoli kierujemy się do hotelu po bagaże, a potem na dworzec. Nie ominie nas ceremonia wsiadania do pociągu! Tym razem kolej i służby ochrony nie szczędzą dodatkowych, drobnych złośliwości. Uradowani z osłony, chronimy się pod wysuniętym dachem przed głównym wejściem. Znowu leje. Niestety, mają tu kolejną ślimacznicę bramek. I to tak ustawionych, że częścią zakrętów wysuwają się poza osłonę dachu! A my, chcąc nie chcąc, razem z nimi i resztą podróżnych stojących w ogonku do punktu kontroli bezpieczeństwa. „Naszą” poczekalnię odnajdujemy tym razem bez problemów, kolejna bramka kontrolna i możemy rozłożyć się pod ścianą – wszystkie miejsca siedzące już zajęte. Na pocieszenie raczymy się piwem. Po pewnym czasie powoduje to wiadomy skutek. A tu okazuje się, że WC wprawdzie zainstalowano, ale po drugiej stronie bramek kontrolnych! Panie z sił policyjnych krzywią się na nasze fanaberie. Ada udaje, że nie rozumie ani mowy ciała, ani gestykulacji ani żadnego innego języka poza starogóralskim i przechodzi pod sznurkiem, wypatrzywszy słaby punkt w ogrodzeniu. W WC już jej nie ścigają. Ale ponowne wejście do właściwej poczekalni tylko za okazaniem biletu i paszportu oraz po „masażu chińską pałą”, czyli po obmacaniu ręcznym wykrywaczem metalu. Odbywam podobną drogę i identyczną procedurę. Czego to człowiek nie zrobi dla ulżenia pęcherzowi. Nawet wstanie z łóżka o trzeciej w nocy!

W pociągu roztasowujemy się bez problemu. Już doświadczeni, natychmiast po odnalezieniu naszych prycz zajmujemy półki bagażowe, stolik i siedziska na korytarzu oraz gniazdko elektryczne dla komórki-translatora. Czas uraczyć się tym „syczuańskim winem domowym”. Przynoszę dzbanek oraz kubki/kieliszki. Ada rozkłada zakąski: suszoną wołowinę, chipsy bananowe, owoce. Pierwszy łyk i to jest dopiero zaskoczenie. Oczy wychodzą na wierzch. To „wino domowe” musi mieć dobrze ponad 50 % ! Zaprawdę, w Syczuanie się nie opieprzają i jadają na ostro! Ale smakuje dobrze i opróżniamy dzbanek bez trudności. Dopełniamy bardziej już klasycznymi drinkami, do tego po chińskiej zupce i mocny sen murowany. A tymczasem pociąg wiezie nas do oddalonego o ponad tysiąc kilometrów Pekinu.


I na koniec filmik z uroczystości w  Świątyni Szmaragdowego Buddy




piątek, 14 lipca 2017

Wardżia


Wardżia - miasto wykute w skale 

Na skałąch przed wejściem do miasta
Panorama z Wardżia na otaczającą dolinę


Na tle "plastra miodu"

Pozostałości kościoła Wardżia

Gdzieś w podziemiach Wardżia

Wędrując po labiryntach Wardżia

Wardżia – skalne miasto w dolinie rzeki Mtkwari (południowa Gruzja, ok. 40 km. na pd. - wsch. od Achalciche). To jedno ze średniowiecznych ukrytych miast – fortec, wykuwanych w górach dla ochrony przed najazdami. To akurat należało do największych, budowę rozpoczął król Jerzy III w 1185 r., ukończyła kilkanaście lat później jego córka, królowa Tamara. Miasto liczyło 13 pieter - poziomów, posiadało 3 tys. pomieszczeń i mogło przyjąć do 60 tys. ludzi, chociaż na co dzień mieszkało ich tam znacznie mniej. Podobnie jak inne, służyło w kolejnych dekadach XIII w. jako miejsce ucieczki przed Mongołami. W 1288 r. trzęsienie ziemi spowodowało zawalenie się zbocza, zniszczyło dużą część miasta i odsłoniło resztę. Wardżia nabrała wówczas obecnego, charakterystycznego wyglądu, przypominającego plaster miodu. Tak też bywa potocznie nazywana. W 1551 r. padła ofiara najazdu perskiego. Napastnicy zrabowali wszystko, co zdołali unieść, a ostatni mieszkańcy uciekli, aby nigdy już nie powrócić. Odtąd miasto pozostaje opuszczone. Wardżia uchodzi za największą atrakcję turystyczną Gruzji. 
Podróż malowniczą doliną rzeki Mtkwari
Już sama podróż z Achalciche malowniczą doliną rzeki Mtkwari dostarcza wielu wrażeń. I nie chodzi tu tylko o punkty widokowe, chociaż i takich nie brakuje. Tu i tam można zatrzymać się, aby pokonać rzekę po niepewnym i chybotliwym wiszącym moście – kładce. Korzystają z takowych miejscowi, my również spróbowaliśmy. Dostarcza to pewnych... emocji. Ci, którzy nie pałają entuzjazmem dla takowych wyzwań, znajdą łatwo inne. Okolica słynie z wytwarzanej domowym sposobem specjalnej wódki, nazywanej tutowką. Pędzi się ją z owoców morwy. To w zasadzie odmiana czaczy, śmierdzi i smakuje bardzo podobnie, czyli jak kiepski bimber. Kac też podobny, jeśli nie gorszy. Sprzedają ten specjał przy drodze, a jakże, w butelkach pet. Przy skalnym mieście można zjeść i wypić w improwizowanej restauracji pod gołym niebem, niekoniecznie popijając tutowką. Wstęp do miasta stosunkowo drogi, jak na warunki gruzińskie. Mniej zaprawionych w górskich spacerach do wejścia podwożą jeepy. Następnie jednak zwiedzamy miasto samodzielnie, przeciskając się przez wąskie przejścia, przemierzając w ślad za znakami labirynt skalnych komnat, podziwiając widoki. Zajmuje to około dwóch godzin. Nie wolno ominąć tego miejsca, pomimo możliwych trudności z dojazdem.
Na starym wiszącym moście


czwartek, 13 lipca 2017

Achalciche

Twierdza w Achalciche

Wędrówka z zamiarem piknikowania

Na wewnętrznym dziedzińcu 

Orientalne zdobienia na okiennicach odbudowanej twierdzy

Kopuła meczetu

Grupowe zdjęcie w meczecie

Basen ablucyjny

Widoki z  górnego zamku

W drodze na wieżę

Widok z wieży na zabudowania twierdzy

Widok z wieży na okolicę

Wracamy...ostatni rzut oka na twierdzę z zewnątrz
Achalciche – miasto w południowej Gruzji, znane głównie ze wzniesionej tam na wzgórzu twierdzy. Powstała w XII w., w XVI w. zajęta przez Turków i rozbudowana, w 1828 r. zdobyta przez wojska rosyjskie. Obecnie poddana renowacji i zamieniona w muzeum. Istotnie, robi wrażenie rozległością oraz pięknymi widokami na okolicę. Na licznych dziedzińcach nie brakuje ogrodów i fontann, utrzymanych w bliskowschodnim stylu. W budynkach wystawy. Zwiedzamy to wszystko przez kilka godzin przy pięknej, słonecznej pogodzie. W samym miasteczku brak raczej większych atrakcji.


<-poprzedni następny->