niedziela, 13 stycznia 2019

Marmarosz – „Wesoły Cmentarz”

"Wesoły Cmentarz" w Sapanta, uważany za jedną z najbardziej oryginalnych nekropolii na świecie.

Marmarosz albo Maramuresz to kraina historyczna wchodząca niegdyś w skład węgierskiego Siedmiogrodu, od końca I wojny światowej podzielona pomiędzy Rumunię, oraz kolejno: Czechosłowację, ZSRR i obecnie Ukrainę. Do Rumunii przynależy mniejsza, południowa część Maramoszu.
To swego rodzaju kolejna wersja Bukowiny: kraj pokryty głównie górami i lasami, stosunkowo dziki i słabo rozwinięty. Zdaniem wielu, nadaje mu to swoisty, specyficzny urok. Turystę przyciągnąć mogą również specyficzne, drewniane cerkwie tego regionu oraz atrakcja jedyna w swoim rodzaju: „Wesoły Cmentarz” w Săpănta. Ale po kolei.
Do Maramoszu wjeżdżamy z Bukowiny drogą nr 18 przez przełącz Prislop pomiędzy Górami Rodniańskimi i Marmaroskimi (łańcuchy w Karpatach Wschodnich). Przełęcz znajduje się na wysokości 1416 m. n. p. m. i opisywana jest często w samych superlatywach, jako miejsce dzikie, niezwykle malownicze, urzekające, itp., itd. To zdecydowana przesada. Prislop warty jest krótkiego postoju, ale na kolana nie rzuca. Prowadząca tamtędy droga znajduje się w raczej kiepskim stanie, na wielu odcinkach trwają prace budowlane, co nie dodaje okolicy uroku. Wrażenie psuje też usytuowana na przełęczy nowa, duża cerkiew oraz jej nieuporządkowane otoczenie. Pozostały tylko pobliskie góry, dość wysokie i zalesione, bez śladu obecności człowieka. W sumie Alpy to jednak nie są. Ot, takie nasze Bieszczady.
Przełęcz Prislop.

Nowa cerkiew, naszym zdaniem zupełnie niedopasowana do krajobrazu.

Widok z przełęczy na okoliczne góry.
Rozczarowani nieco tą pierwszą atrakcją Maramoszu ruszamy dalej. Zjeżdżamy na południe, w boczną drogę (najpierw nr 17C, później 186), by zwiedzić usytuowane przy niej kolejne, bardzo charakterystyczne cerkwie maramoskie. Pochodzą one z XVII-XVIII w. i wykonane zostały w całości z drewna, będąc dziełem miejscowych budowniczych. Najważniejsze z nich znajdują się w miejscowościach: Brasana, Budesti, Desesti, Ieud, Plopis, Poenile Iezi, Rogoz, Rozavlea i Surdesti. Obiekty te są stosunkowo słabo przygotowane na ruch turystyczny, zazwyczaj pozostają na co dzień zamknięte na cztery spusty. Niekiedy na drzwiach znaleźć można numer telefonu osoby opiekującej się cerkwią wraz z informacją, że po zawiadomieniu wpuści ona do środka zainteresowanych przyjezdnych. Raz czy drugi decydujemy się na skorzystanie z tej oferty i dzwonimy. Istotnie, pojawiają się wspomniani opiekunowie, sprzedają bilety po niewygórowanych cenach i otwierają drzwi. Szczerze mówiąc, wnętrza tych cerkwi większego wrażenia nie robią: małe, o ścianach pokrytych wyblakłymi już nieco malowidłami, podobnymi do widzianych już wcześniej w wielu innych miejscach Rumunii. W tej sytuacji, kolejne świątynie oglądamy już tylko z zewnątrz. I one, chociaż oryginalne, są zresztą do siebie bardzo podobne. Po obejrzeniu czterech czy pięciu nic już raczej przybysza nie zaskoczy. Na końcu tego szlaku, w Brasana na peryferiach Syhotu Maramaroskiego, znajduje się skansen, w którym zrekonstruowano ok. dziesięciu zebranych w jednym miejscu obiektów. Zajrzeć warto, te z kolei budowle rażą jednak nieco zbyt oczywistą „świeżością”.


Tradycyjna brama prowadzi do skansenu Barsana Monastery.

Ogólny rzut oka na zabudowania klasztorne.

Malowidła na sklepieniu głównej cerkwi klasztoru.

Jedna z cerkwi przeniesionych do skansenu.

Kolejna cerkiew w Barsana Monastery.

Cerkiew Narodzenia NMP w Ieud.
Cerkiew p.w. Archaniołów Michała i Gabriela
w Rozavlea.



 
Wnętrze świątyni w Rozavlea

Rozavlea, Zbyszko na tle ikonostasu.
Wizytówka Maramoszu to ozdobne, drewniane bramy wjazdowe do gospodarstw. Wyglądają one bardzo interesująco, o ile zostały starannie wykonane i utrzymano je w dobrym stanie. Niestety, obecnie miejscowi zbytnio już o nie nie dbają. Bramy „autentyczne”, czyli rzeczywiście prowadzące do niektórych domostw, prezentują się niespecjalnie okazale: zapuszczone, zdewastowane i raczej ubogo zdobione. Te „bogatsze” to już dzieło lokalnych władz albo zajazdów i restauracji. Wykonano je częściowo dla podtrzymania tradycji, ale bardziej dla przyciągnięcia uwagi turystów i klientów.

"Państwowo-cerkiewna" brama Maramoszu.

Przykład drewnianej bramy "prywatnej", stosunkowo bogatej.

Kolejna brama, tym razem wiodąca do zajazdu.

Ogólny widok rynku w Syhocie Maramaroskim.

Poranny targ uliczny w Syhocie Maramaroskim.

Oryginalne "kariatydy" w Syhocie Maramaroskim.

Po pobieżnym zwiedzeniu Syhotu Maramaroskiego (nic tam specjalnie do zwiedzania nie ma, ale to dobre miejsce na tanie zakupy odzieżowe – w tym tradycyjnie szytych bluzek maramaroskich oraz bukowińskich, sprzedawanych tutaj o połowę taniej niż w miejscach turystycznych, warto też zajrzeć na poranny, uliczny targ) rezerwujemy przez booking nocleg w wiejskiej cabanie (gospodarstwie), położonej w pobliżu miasta, ale już w otoczeniu gór. To Cabana Floare de Maramures. Cieszy się ona bardzo dobrymi opiniami, z miejsca zamawiamy też za dodatkową, niewielką opłatą tradycyjny obiad oraz śniadanie. Pomimo entuzjastycznych ocen poprzednich gości, w związku z poszukiwaniem oraz pobytem w cabanie spotykają nas rozliczne niespodzianki, częściowo miłe, ale i też mniej sympatyczne.
Po pierwsze, dojazd i lokalizacja. Miejsce podawane przez booking niezupełnie odpowiada prawdzie. To dom właścicieli, ale nie samej cabany. Gdy zajeżdżamy na podwórko, szczęśliwi, że to już tutaj, bo akurat skończyła się droga, dowiadujemy się lekko oszołomieni, że musimy jednak jechać dalej, czymś w rodzaju kamienistej ścieżki, może tak do 2 km., jak zapewnia sympatyczna skądinąd właścicielka. Ruszamy więc w prawdziwe góry. Dróżka coraz węższa i stroma, pobocza brak, wszystko zarastają drzewa i krzaki. Zawrócić raczej się nie da, wyminąć kogokolwiek też będzie niełatwo. Na szczęście, mamy napęd na cztery koła i wysokie zawieszenie. A i tak w pewnym miejscu nie zdołaliśmy skręcić za pierwszym razem, dobrze, że udało się stamtąd wycofać i wypróbować inny łuk tego skrętu.
Wypatrując z rosnącym niepokojem obiecanej kwatery, dostrzegamy wreszcie zjazd z tej nieszczęsnej drogi, dom poniżej i tabliczkę z napisem cabana! Uszczęśliwieni, nie czytamy zbyt dokładnie. Zresztą nazwy nie pamiętamy w całości, jest zbyt długa, szczerze mówiąc. Zwróciliśmy uwagę tylko na pierwszy człon: cabana. Jak się okazało, to za mało, bo cabana to ogólna nazwa gospodarstwa. Na nasze spotkanie wychodzi gospodyni, potwierdza, że na nas czekała i zaprasza na nocleg. Ochoczo prowadzi do pokoju, warunki nie do końca takie, jak zapowiadał booking (np. nie ma wi-fi), ale przecież w Rumunii nawet booking może się mylić (to już się zdarzało). Wkrótce podają zresztą obiad, co dodatkowo odwraca naszą uwagę. Co prawda, miał być tradycyjny i smaczny, a wypada raczej blado i mało oryginalnie, ale nastrój poprawiają wydobyte z samochodowej lodówki piwo oraz śliwowica, którą częstuje właścicielka.
I oto nagle wybucha awantura! Przyjechała nasza „właściwa” gospodyni, jak się później dowiedzieliśmy, zaalarmowana przez własną matkę, że gdzieś po drodze „zniknęliśmy”. Okazuje się, że to nie ta cabana! Zamiast do Cabana Floare de Maramures zajechaliśmy do położonej po drodze (o ile można to nazwać drogą) Cabana Victor! Ale dlaczego gospodyni tego miejsca potwierdziła naszą rezerwację? Rumunki kłócą się zajadle, nie szczędząc sobie ostrych słów. To nie pierwszy raz, gdy ta z Cabana Victor „podbiera” gości. Podobno regularnie niszczy też drogowskaz, ustawiony przy krytycznym miejscu zjazdu. Drogowskaz informujący o dalej położonej Cabana Floare de Maramures. Niezadowoleni, bo zdążyliśmy się już rozpakować, mamy jechać dalej. Płacimy też ekstra za wspomniany obiad, to wynik „ustaleń” obydwu pań. Ale przecież oboje coś niecoś wypiliśmy, całkiem sporo, jak na standardy polskiej drogówki. - To żaden problem – odpowiada nasza nowa gospodyni. - Tutaj policja nie zagląda. A gdyby nawet ta czarownica złośliwie po nich zadzwoniła, to zanim przyjadą, będziemy już na miejscu. I tam zaraz napijemy się z moim mężem dużo lepszej śliwowicy. Nikt niczego nie pozna. Jedźcie za mną. - I rusza z kopyta w zapadających ciemnościach zupełnie zwyczajnym samochodem osobowym, podczas gdy my właśnie przy skręcie w dalszą drogę omal nie ugrzęźliśmy z naszym napędem czterokołowym oraz wysokim zawieszeniem! Widocznie rumuńscy dżygici i rumuńskie amazonki takich udogodnień dla niewprawnych kierowców nie potrzebują. (-: Może i dobrze, że noc zdążyła zasnuć wszystko mrokiem, bo jadąc za naszą nową panią, zupełnie nieświadomi tego faktu, przetoczyliśmy się przez drewniany mostek, na oko niezbyt solidny, przerzucony nad parowem ze strumieniem. Ujrzeliśmy go dopiero rano, w drodze powrotnej. I wtedy nie mieliśmy już wyjścia, zresztą skoro raz wytrzymał...
Wreszcie przyjemniejsza część wieczoru. Gościna w Cabana Floare de Maramures wyśmienita. Przyzwoite warunki, miejsce uroczo położone na stoku góry, u szczytu otoczonej lasami polany. Dookoła cisza i spokój. Te zalety krajobrazowe docenimy dopiero następnego dnia, bo jest już ciemno, a nadto gospodarze pragną koniecznie zatrzeć wrażenie wywołane poprzednim nieporozumieniem. Oferują drugi obiad, za połowę wyznaczonej na bookingu ceny. Nie jesteśmy już głodni, ale nie wypada odmówić. Zresztą jedzenie naprawdę świetne, wreszcie takie, jak opisywano. Pojawia się też obiecana flaszka śliwowicy, którą opróżniamy we czwórkę. Ponieważ to nasz ostatni nocleg w Rumunii i zapasy procentów z Polski dawno się już skończyły, możemy się zrewanżować jedynie winem ze sklepu. Gospodarze chwalą je taktownie, chociaż sami z pewnością robią znacznie lepsze. Żegnamy się w bardzo przyjacielskich nastrojach, po czym rumuńskie małżeństwo rusza swoim samochodem do własnego, położonego już przy prawdziwej drodze domostwa. Ciemności, kamienista ścieżka, niepewne mostki oraz policja drogowa najwyraźniej im niestraszne.
I na koniec dwie ostatnie niespodzianki, które przyniósł poranek. Znakomite, domowe śniadanie złożone z lokalnych potraw, przygotowane przez matkę właścicielki. Po doświadczeniach obiadu to właściwie nie zaskakuje, natomiast uczynił to wystrój sali jadalnej. Utrzymany w tradycyjnym stylu, na ścianach makaty i gliniane garnki. Ale nie wszystkie są z gliny. Podchodzę i odkrywam, że kilka z tych zdobiących ściany naczyń do gotowania to „tradycyjne”, emaliowane wyroby z... Olkusza! Tak oto obiekty dawnego, prywatnego „eksportu” polskiego z czasów komuny awansowały na dzieła „ludowego rzemiosła”. (-: Ogólnie jednak Cabana Floare de Maramures to miejsce godne ze wszech miar polecenia. Trzeba tylko liczyć się z kiepską drogą dojazdową oraz uważać na „czarownicę” z Cabana Victor.
Powitalna biesiada gdy już z przygodami dotarliśmy do Cabana Floare de Maramures. 


Widok ogólny.

Kuchnia, w której zakupiliśmy doskonałe, domowe zakuski :D

Karmienie ryb.

Feralny rozjazd z drogowskazem wabiącym do Cabana Victor, na którym następnie omal nie zawiesiliśmy samochodu podczas ewakuacji.
I na koniec najbardziej oryginalna z atrakcji Marmaroszu: tzw. „Wesoły Cmentarz” w wiosce Săpănta. Dlaczego „wesoły”? Bo nagrobki na tym cmentarzu są bardzo niezwykłe. Drewniane krzyże, ale to przecież jeszcze nic takiego. Zdumienie budzą natomiast ich zdobione rzeźbienia oraz umieszczone na tabliczkach (czy raczej prawdziwych tablicach) barwne malowidła. Kolory bardzo żywe, z przewagą niebieskiego. Obrazy przedstawiają rożne epizody z życia zmarłego, nawiązując do jego zawodu, zamiłowań, cech charakteru. Do tego rozbudowane, wierszowane epitafia w tym samym duchu. Nie ma tu zadęcia, zadumy, lęku przed śmiercią. Przeciwnie, z humorem przedstawia się zmarłych, życzliwie, ale i wspominając o ich wadach, np. o lenistwie czy zamiłowaniu do butelczyny. Takie krzyże nagrobne zaczęto wznosić w tej wsi przed około 100 laty, a zainicjował to miejscowy artysta i poeta ludowy, układając epitafia i wykonując nagrobki. Szybko stało się to tradycją, kontynuowaną po dzień dzisiejszy. A cmentarz zyskał światową sławę, jako jedna z najbardziej oryginalnych nekropolii na kuli ziemskiej. Przyciąga też wielu turystów, co jest główną wadą tego miejsca. Okolica cmentarza przybrała bowiem charakter typowego, turystycznego jarmarku, ze straganami, restauracjami i pensjonatami. Trudno, przed czymś takim nie ma obecnie ucieczki i tyle. Nawet ucieczki w życie wieczne, jak widać.

Cerkiew na cmentarzu w Sapanta
Jeden z nagrobków (tutaj murarza).


Ogólny widok na "Wesoły Cmentarz".