środa, 31 maja 2017

Święta góra Emei Shan


Nadchodzi czas najtrudniejszej próby podczas całej wyprawy. Zamierzamy wejść na Emei Shan, świętą górę, na której wyznawcy Buddy doznają jakoby niezwykłych widzeń.
Emei Shan. Plan ścieżek na bilecie. Dla tych nie lubiących  nadwyrężać wzroku można zerknąć tutaj (to kopia mapki ścieżek, którą rozdają u podnóża góry, nasza mapka niestety się zużyła...)
My na takie cudowności raczej nie liczymy, ale przyciąga nas dzika, górska przyroda Syczuanu, piękne widoki, stare klasztory. Góra wznosi się na wysokość 3099 m., usytuowana jest na przedgórzu Himalajów i w słoneczne dni można z niej jakoby dostrzec główne pasmo tego łańcucha. Decyzję o wyruszeniu uzależnialiśmy do ostatniej chwili od pogody, która bywa tam kapryśna i zmienna, jak to w górach. Ale tej akurat niedzieli wita nas słońce, dopiero następnego dnia ma przyjść pogorszenie. Podobno na Emei Shan nie da się wejść tak, aby wcale nie zmoknąć, nie wahamy się więc długo. I tak planujemy zjechać w dół kolejką linową, to może jakoś damy radę w poniedziałek.
Na górę można dostać się na różne sposoby. Ukształtowanie terenu sprawia, że prawie pod sam szczyt prowadzi droga, którą kursują autobusy. Z parkingu do dolnej stacji kolejki linowej ok. 20 minut marszu. Stamtąd jazda do świątyni! To główny „szlak” typowych „zdobywców” świętej góry. Od innej strony wytyczono natomiast liczne ścieżki, przy których wyrosły w minionych wiekach klasztory, wyznaczające kolejne etapy drogi.
Jeden z dziedzińców klasztoru Wannian.
Te ścieżki składają się głównie ze schodów, porządnie ułożonych z kamienia i prowadzących stromo to górę, to w dół (głównie w górę). Takim, starodawnym i klasycznym sposobem, zalecanym dla prawdziwych pielgrzymów, na szczyt idzie się dwa do trzech dni, nocując w przyklasztornych schroniskach, na mnisim wikcie. Po drodze piękne widoki oraz kontakt z chińską przyroda, co przyciąga też „prawdziwych” turystów. Poszczególne ścieżki wiodą przez różne klasztory oraz miejsca widokowe, wodospady itp. Jest kilka punktów startowych, do których można dotrzeć autobusem. Do tej roli wybieramy parking i przystanek poniżej świątyni/klasztoru Wannian.
Przed klasztorem Wannian
Stąd na szczyt mamy około 8-10 godzin drogi i jakoby 14 tys. kamiennych stopni. Górę najlepiej zdobywać o świcie, to wtedy zdarzają się te cudowne widzenia. Zamierzamy podejść ile się da do wieczora, zatrzymać się na noc w klasztorze pod szczytem i rano spróbować pokonać ostatni odcinek drogi jeszcze w ciemnościach. Ten wariant wybiera jednak podobno bardzo wielu pielgrzymów, przy czym do wspomnianego klasztoru pod szczytem dojeżdżają autobusami i zajmują wszystkie miejsca noclegowe. Są tam też „normalne” hotele, ale jakoby bardzo drogie. Zobaczymy, jeśli nie da się inaczej, staniemy w innym klasztorze, dwie godziny drogi przed szczytem.
Początek drogi, jeszcze w nastroju bojowym
Patric, gadatliwy i wszędobylski właściciel hotelu, zasypuje nas informacjami (po angielsku!). Wskazuje drogę na dworzec autobusowy (przy głównej ulicy, ok. pół kilometra przed bramą świątynnego parku, jadąc od strony miasta po lewej stronie), zgadza się przechować bagaże (wyruszamy tylko z najniezbędniejszymi rzeczami potrzebnymi do spędzenia nocy w schronisku), wręcza mapy oraz – uwaga – bambusowe kije do odpędzania małp. Te zwierzaki podobno okupują górskie trasy i dosłownie atakują turystów, wyrywając z rąk i kradnąc co tylko się da. Szczególnie mają naprzykrzać się przedstawicielkom płci pięknej. Takie kije (ok. 1,2 m. długości) sprzedają uliczni handlarze po 10 yuanów. Oczywiście, przyjmujemy prezent Patrica. Kijki przydadzą się bardzo jako laski pielgrzymie.
Poranna pobudka nie należy do przyjemności, ale chcemy zdążyć na pierwszy autobus o 7.00. Humory poprawiają piękne słońce oraz spożyte na ulicy śniadanie w postaci pierogów. Miny rzedną nam przy kasach dworca, za bilet żądają 180 yuanów od osoby (ok. 100 zł. !). To prawdziwie niebotyczna cena jak na chiński środek komunikacji publicznej.
W pobliżu stacji kolejki przy Wannian
W końcu mamy jechać tylko ok. 10 km. Zaskoczeni, sądzimy, że zaszło nieporozumienie. Trwają dłuższe dyskusje za pośrednictwem translatorów. Okazuje się wreszcie, że „przy okazji” i „od razu” pobierają tu opłatę za wstęp do parku narodowego, czyli za prawo do trzydniowego pobytu na świętej górze. Zaczynamy rozumieć, że Budda potrafi się cenić. To zresztą typowe dla Chin – bardzo wysokie ceny wejściówek, nieadekwatne np. do kosztów życia. Ale turystyka to luksus, kogo stać, niech płaci.
Tragarz w swojej lektyce, oczywiście z komórką :D jakże by inaczej...
Państwo nie czuje się zobowiązane do ułatwień w tym względzie, zresztą i tak wszędzie tłumy chętnych – przede wszystkim samych Chińczyków. Oczywiście, korzystamy z tej „oferty nie do odrzucenia”, tyle, że odjeżdżamy ostatecznie autobusem o 7. 30. Z przystanku Wannian można ruszać pieszo albo skorzystać z innej jeszcze kolejki linowej, dowożącej „pielgrzymów” do wspomnianej świątyni Wannian, jednej z większych i bardziej znanych w dolnych partiach góry.
W świątyni Wannian
Budda w świątyni Wannian  
Pełni sił ignorujemy to ułatwienie i ruszamy pieszo. Bez większych trudności, po około godzinie docieramy do klasztoru. Przed końcowymi schodami, jak nam się wtedy wydaje – dość uciążliwymi, można wynająć tragarzy. Wniosą „pielgrzyma” w swego rodzaju otwartym siedzisku-lektyce, w pozycji półleżącej. Kosztuje to ok. 200 yuanów. Też nie reflektujemy. W świątyni tłumy przybyłych kolejką linową, na szczęście rozpływają się jakoś wśród licznych dziedzińców i pawilonów. Trafiamy na spożywane publicznie śniadanie mnichów, któremu towarzyszą szczególne recytacje (zob filmik). Sprawia to wrażenie dziwne i egzotyczne, ale pewnie buddysta miałby podobne odczucia po zjedzeniu posiłku w klasztornym refektarzu w Polsce.
Po tym miłym przerywniku ruszamy dalej, w górę! Droga natychmiast pustoszeje. Odtąd już tylko z rzadka spotykać będziemy nielicznych wędrowców i to podążających głównie w dół.
Niekończące sie schody...
Potrafią wykończyć każdego...
To ci, którzy wybrali wariant „soft” - wjazd autobusem i kolejką na szczyt, a potem zejście piesze do podnóża góry. Pokonujemy niekończący, zdawałoby się, ciąg stromych, kamiennych schodów. Uff, wreszcie płasko! Ścieżka zakręca i... - „O, kur...” - wyrywa mi się z głębi serca. Widzę schody jeszcze bardziej wyniosłe i jeszcze dłuższe. A to zaledwie drugi ciąg z około setki, jak się okaże. To wszystko jeszcze przed nami, ukryte za grzbietami wzniesień oraz bujną roślinnością. Jak wspomniałem, tych stopni ma być podobno około 14 tysięcy. Nie wiem, kto to policzył, ja z pewnością nie.
Do góry...z coraz wiekszym trudem...
A gdybym chciał oszacować ich liczbę, to stawiałbym na 28 albo od razu na 30 tysięcy. Wspinaczka wkrótce staje się katorgą, przynajmniej dla mnie. Ada skacze ze stopnia na stopień jak młoda kozica, ja stąpam jak padający ze zmęczenia słoń. Wzbudza to zabawne docinki dwóch sympatycznych w sumie Chińczyków około trzydziestki, którzy przez dłuższy czas podążają tym samym szlakiem. - Znowu czekasz na męża? - pytają Adę, gdy przysiadła na jakiejś ławeczce. Docieram z trudem na miejsce, a tymczasem małżonka, już wypoczęta, zamierza ruszać dalej. - „No chodź, czekałam tylko na ciebie!” - Każdy, kto chodził w grupie po górach, zna takie sytuacje! Bezchmurne niebo, przygrzewające słońce, piękne widoki... Wkrótce liczą się jednak już tylko kolejne schody. Zapas zabranej z dołu wody mineralnej zmniejsza się błyskawicznie. Przynajmniej plecak lżejszy, ale pragnienie dokucza nieustannie. Wokół nie brakuje strumyków, wszystkie relacje kategorycznie zabraniają jednak korzystania z tych „zdrojów”. Dlaczego? Sami przekonamy się w klasztorze, w którym staniemy na noc. Tu nie mają żadnych problemów z kanalizacją czy wywozem nieczystości. Przecież wszystko i tak spływa samo z siebie w dół! Na szczęście, prywatna inicjatywa okolicznych mieszkańców owocuje licznymi miniknajpkami i minibufetami.
Wreszcie klasztor i dpoczynek!
Ceny odpowiednio „górskie” (mała woda mineralna 15 yuanów), ale od pewnego momentu to przestaje mieć znaczenie. Towar dostarczają osły.
Wreszcie jakiś klasztor. Dużo mniejszy i uboższy niż ten, który odwiedziliśmy przy kolejce linowej. Nie dziwota, docierają tu tylko nieliczni pielgrzymi. Okazja do odpoczynku, Hurra! Zwiedzam ten klasztor dokładnie jak nigdy dotąd, zaglądam gdzie tylko się da. Na koniec, kupujemy za 20 yuanów miskę ryżu z warzywami, surówek można do tego dobrać ile dusza zapragnie. To mnisi obiad.
Pot się z czoła leje...
Niestety, czas ruszać dalej. Po drodze jeszcze pięć takich klasztorów, zanim dobrniemy do tego, który wybraliśmy na nocleg. Jesteśmy już dość wysoko, pojawiają się obsypane kwiatami krzewy rododendronów. To podobno wielka atrakcja góry Emei Shan. Rododendrony kwitną tu właśnie w kwietniu i wielu Chińczyków przyjeżdża jakoby tylko po to, aby podziwiać i fotografować te rośliny.
A wokół piękna chińska przyroda
Aktualnie jednak w zasięgu wzroku zajmuje się tym tylko Ada, dzięki czemu zyskuję chwilę wytchnienia. Kolejny klasztor pojawia się około godziny 13. Jeszcze uboższy niż poprzedni. Oferują tu już noclegi, ale pora wczesna, a i droga nadal daleka. Ruszamy dalej. Nowa atrakcja to znaki ostrzegające przed tymi osławionymi małpami. Ostrzeżeń sporo, małp żadnych ani widu, ani słychu. Może pojawią się wyżej? Czekamy już na to z niecierpliwością. Ada dla przygody, a ja będę mógł wreszcie komuś przyłożyć za wszystkie moje krzywdy! Tymczasem przeklinam w duchu dobrotliwego Buddę. A to sobie wybrał miejsce. I w dodatku, a jakże, wjechał na sam szczyt na grzbiecie słonia! W pewnym górskim stawie umył swojego towarzysza i z tej okazji postawiono tam później klasztor. Tam właśnie zamierzamy zatrzymać się na noc i tam też jakoby występują licznie najbardziej bezczelne małpy. Ale droga jeszcze daleka.
A z tyłu panowie z kamieniami, no coż, trzeba iść do przodu...
Odwiedzamy kolejną świątynię z klasztorem. Trwają tu drobne prace budowlane przy naprawie obmurowań skarpy. Miejscowi taszczą po tych schodach sporych rozmiarów kamienie, wyglądające na bardzo ciężkie. Po dwóch robotników w parach, mają specjalne nosidła. Ada stawia mi ich za wzór. Rzeczywiście, jakoś tak głupio stawać przy nich dla odpoczynku z zaledwie małym plecakiem na grzbiecie.
Skąd oni mają tyle siły?
Z trudem chronię się w bramie klasztoru (a jakże, dojście po schodach – podobizna Buddy bez schodów chyba się tutaj nie liczy). I wreszcie jakaś przyjemna niespodzianka. Okazuje się, że jakimś dziwnym sposobem ominęliśmy albo przeoczyliśmy dwa klasztory. Wydaje się to niemożliwe, ale trzykrotnie zapytany mnich, trzy razy wskazuje palcem wizerunek na mapie umieszczony bezpośrednio pod naszym najbliższym celem, klasztorem Xixiangchi (to ten, przy którym Budda umył słonia, dwie godziny drogi od szczytu). A więc już niedaleko!
Tym razem obserwuje robotników z góry...
Ruszam z taką nadzieją, chociaż trzeba wspiąć się na kolejny grzbiet. Po drodze nastepna knajpka-bufet. Nie ma mowy, tym razem „pielgrzym” musi wzmocnić się piwem. Moja pani łaskawie się zgadza, sama też raczy skorzystać z oferty. Puszka 20 yuanow, ale co tam. Nawet średniej klasy marka Harbin smakuje niczym najlepszy doppelbock z bawarskich piwnic! I oto... I oto... Słyszę muzykę modlitewną! W kolejnych odwiedzanych klasztorach mnisi puszczają ją z odtwarzaczy dla dodania nastroju.
Wreszcie Światynia Mycia Słonia!
To musi być już gdzieś blisko, to bajoro od słonia! Wreszcie widać bramę, po schodach do góry... Za bramą kolejne schody i wejście do świątyni. Mamy nawet cennik noclegów. Ceny wydają się dość umiarkowane, 50 yuanówe od osoby. Jest godzina 16.00. Czy iść dalej, przez dwie godziny, w nadziei, że znajdziemy jednak nocleg u podnóża samej góry? Przy parkingu i pętli autobusów? Jeśli tamtejszy klasztor będzie już „zajęty”, czego się obawiamy, to zostanie tylko powrót do obecnego miejsca. A tego bym nie zniósł.
Utrudzony pielgrzym przybywa na nocleg
W dodatku Ada koniecznie chce nocować w klasztorze, żaden hotel nie wchodzi w grę! Przecież już wczoraj wspaniałomyślnie zrezygnowała z tej atrakcji w Baoguo, jak teraz o tym przypomina. Krążymy przez dłuższą chwilę, nie mogąc podjąć decyzji. Badamy nawet na próbę najbliższy odcinek dalszej drogi. Podobno odtąd ma być już mniej stromo. Guzik tam, widzimy schody, jak zawsze. Kilkadziesiąt metrów ponad klasztorem ulokowano za to dwie knajpki.
Tak...to na pewno! TU! 
Jadłospis taki sobie, jeszcze gorzej wygląda kuchnia (do której Ada, wyjątkowo tym razem, wstawia głowę), za to piwo Harbin z lodówki za 15 yuanów! To przeważa sprawę. Zostajemy!
Wynajmujemy dwuosobowy „pokój” za 200 yuanów (ok. 120 zł.). Okazuje się bowiem, że tamte noclegi za 50 yuanow to miejsca w salach wieloosobowych, które nie są jednak koedukacyjne. Musielibyśmy się rozdzielić, na co nie mamy ochoty. W dodatku planujemy bardzo wczesną pobudkę i wymarsz przed świtem.
Wreszcie w raju :D nawet chmury są pod stopami
A tak, dodadzą jeszcze koc elektryczny, co może się przydać – jak doradzają na necie poprzednicy. Warunki w tym „pokoju” bardzo klimatyczne. O tym, co znaleźliśmy w wc i „łazienkach” lepiej nie mówić. Postanawiamy, że skorzystamy z umywalek na otwartym dziedzińcu oraz węża z wodą. Zimną, oczywiście, ale co tam. W końcu to klasztor. I tak zadziwili tym kocem. Aby zdobyć się na odwagę skorzystania z tych luksusów postanawiamy wzmocnić się wspomnianym piwem oraz zabranym prowiantem (trochę przywiezionej jeszcze z Polski suszonej kiełbasy, troche kupionej w Xi'an suszonej wołowiny – pycha, wietnamskie chipsy z banana).
Wymarsz skoro świt
Jeszcze tylko ostatnie kilkadziesiąt metrów po tych cholernych schodach i prawdziwie zasłużony odpoczynek pielgrzyma, z puszką piwa w dłoni. Obserwujemy okolicę i nadciągające chmury, podnosi się także mgła. Klasztor zaczyna tonąć w jej wilgotnych tumanach, sprawia posępne, tajemnicze, ale i urokliwe wrażenie. Pogoda najwyraźniej się psuje, co zresztą zapowiadano. Przy kolejnym piwie nie zamierzamy jednak akurat teraz się tym martwić. I tak nie mamy innego wyjścia, jak dalszy marsz do oddalonego o dwie godziny drogi parkingu z pętlą autobusową.
A wokół sceneria niby z Mrocznego Lasu Władcy Pierścieni
W przeciwnym razie, siedem-osiem godzin zejścia w dół, po własnych śladach. Ale to dopiero jutro. Tymczasem, zastanawiamy się, jak ci mnisi tutaj żyją i nie dostają natychmiast reumatyzmu, o suszeniu prania już nie wspominając. Drugi temat to brak małp. Właśnie w okolicach tego klasztoru miały być najbardziej uciążliwe. Dochodzimy do wniosku, że przegięły i ktoś je w końcu wystrzelał. Okazuje się, że klasztor posiada całkiem przyzwoite łącze Wi-Fi! Znak czasów. Godzina jest w miarę odpowiednia (w Polsce niedzielne, wczesne popołudnie).
I rododendrony wyłaniające się z mgły
Nawiązujemy więc kontakt z przyjaciółmi, którzy specjalnie na tę okoliczność zainstalowali sobie chińskiego we-chata. Można nawet uruchomić kamerę i raczymy ich widokiem buddyjskich mnichów. W zamian udowadniają nam, że w naszym domu - którego doglądają - wszystko w porządku, nawet koty żyją zdrowo. Podobno pogoda w Polsce fatalna, deszcz, przymrozki, zimno jak w zimie, a wszystko to w końcu kwietnia 2017 r. Mamy przynajmniej taką satysfakcję! To odczucie pomaga podczas lodowatej kąpieli na dziedzińcu. Potem to już tylko szybko: śpiwór, elektryczny koc, przytulić się ciasno i wreszcie sen. Zgodnie z planem, wstajemy najwcześniej, jak się da. To znaczy tak, aby otworzyli „recepcję” i zwrócili kaucję (w każdym hotelu zazwyczaj po 100 yuanów za pokój). Panują jeszcze prawdziwie „egipskie” ciemności, ale pierwsi mnisi już na nogach. Biją w dzwon, oznajmiający początek dnia. W rytm tego odgłosu opuszczamy klasztor. Nadciągnęły wilgotne chmury, ale jeszcze nie pada. Tyle, że widoczność marna. Ani cudownych aureoli, ani choćby Himalajów raczej już nie ujrzymy. To uspokaja nasze sumienia względem zbyt późnej pobudki, a obecnie zbyt powolnego marszu pod górę.
Klasztor Leidongping który uraczył zbłąkanych pielgrzymów śniadaniem

Śniadanie u mnichów :P
Bo żadnego, zapowiadanego złagodzenia stromizny schodów nie widać. Małp także nie i ostatecznie tracimy nadzieję na szansę odparcia ich ataku. Doganiamy parę Chińczyków. Chłopak i dziewczyna, też chcieli na wschód słońca i też nie dali rady. Co prawda, widoki i tak żadne. Dzień już dawno wstał, ale idziemy w chmurach. Wreszcie robi się bardziej płasko. Pojawiają się coraz liczniejsze krzewy kwitnących rododendronów. Tym razem toną we mgle, krajobraz tajemniczy i ponury: gęste tumany, z których wynurzają się skały i drzewa o fantastycznych, powykręcanych kształtach.
Ach, wszędzie ten znak szczęścia...
Są jednak tacy co mają trudniej od nas...
Tu i ówdzie szczelina lub przepaść (dobrze ogrodzone). Po kolejnej godzinie słyszymy, zaskoczeni, odgłosy samochodów. No tak, miał być parking i pętla autobusowa. - „Ale żeby jeden autobus co pół godziny i kilka aut robiły taki hałas?” - Myślimy naiwnie. Mijamy jakieś pawilony, przez duże okna widać liczne, posłane prycze. To zapewne forpoczty klasztoru Leidongping. Może i znalazłby się tu wczoraj nocleg, ale te samochody psują cały klimat... Na dziedzińcu uprzejmy mnich proponuje nam (po angielsku!) śniadanie. 10 yuanów od osoby. Kleik z ryżu i mleczka kokosowego (oferują dokładki), coś w rodzaju pieroga bez nadzienia, warzywa. Dodajemy do tego własne orzechy migdałowe, kupione jeszcze w Pekinie i mamy „klasztorny breakfast”. Biesiadujemy tak pół godziny, zadowoleni z osiągnięcia upragnionego celu. Przecież stąd nie może już być daleko! Po wyjściu spotykają nas trzy bardzo niemiłe niespodzianki. Po pierwsze, zaczęło w międzyczasie padać i deszcz przybiera na sile, raczej nie zanosi się, aby miał ustać.
jeszcze tylko ostatnie schody...
i wyłania się osnuty mgłą szczyt Emei
Robi się też zimno, w końcu to już spora wysokość. Po drugie, tych „kilka samochodów i autobus” przekształcają się w prawdziwe stado tychże środków lokomocji. Ruch jak na autostradzie, co chwila dojeżdżają nowe. I najgorsze... znowu tłumy „pielgrzymów”. Jest poniedziałkowy poranek, fatalna pogoda, początek tygodnia pracy, a tutaj – tłok jak w pochodzie pierwszomajowym. Wszyscy walą gdzieś pod górę. Ruszamy wśród tego tłumu. Mijamy ciągnące się bez żadnej przerwy stragany z pamiątkami, relikwiami i przekąskami.
Czyli zwykły, turystyczno-pielgrzymkowy cyrk, tyle, że w wydaniu buddyjskim. Znowu pojawiają się lektyki, tym razem znajdują się dość liczni chętni. Pasażerowie otrzymują jeszcze parasole, którymi osłaniają się przed deszczem. Uważam to za poważne niedopatrzenie! Prawdziwie godni tego miana „pielgrzymi” powinni mieć możliwość wynajęcia nosicieli tychże parasolek (podczas deszczu) lub wachlarzy (przy palącym słońcu). Po około dwudziestu minutach cały ten tłum skręca gdzieś w bok. Osiągnęliśmy dolną stację kolejki linowej na szczyt. Przed wejściem spory ogonek, ale liczne, wijące się spiralnie barierki sugerują, że bywa dużo gorzej. Adę dopada chwila słabości... - „Może pojedziemy?” - pyta dość niepewnie. - „Robi się zimno i nieprzyjemnie.” - Obstaję przy dalszym marszu pieszym na samą górę. W końcu idziemy od wczoraj i mielibyśmy odstąpić na ostatnim progu tej cholernej, świętej góry? Moja pani przyznaje mi rację. Z perspektywy następnych dni widzę, że może powinniśmy pojechać. Pomimo tego, że przewidująco zaopatrzyła się w o wiele lepszą ochronę przed deszczem (dobrej klasy sztormiak żeglarski, podczas gdy ja zadowalam się jednorazową peleryną) to ona przypłaci tę wędrówkę przeziębieniem.
Chronimy się przed deszczem na szczycie w jednej ze świątyń
Schodząc ze szczytu do stacji kolejki...
Okazuje się, że mamy przed sobą jeszcze około dwóch godzin drogi na szczyt. Na wschód słońca i tak z naszego Xixiangchi żadną miarą byśmy nie zdążyli. Ludzi nawet sporo. Trafiają się śmiałkowie, gotowi zaryzykować piesze pokonanie ostatniego odcinka. Tym bardziej, że kolejka droga: 55 yuanów (ok. 30 zł.) w jedną stronę.
Wreszcie końcowy płaskowyż. Bardzo rozległy, mamy tu kilka świątyń, są hotele, restauracje, kolejka wąskotorowa, wszelkiego rodzaju sklepiki i Bóg wie, co jeszcze. Podobno w słoneczne dni widok z góry jest fantastyczny, niestety, obecnie wszystko tonie w chmurach i deszczu. Podążamy za kierunkowskazami prowadzącymi do głównego sanktuarium, świątyni Jinding (Złoty Szczyt, Golden Summit). Istotnie, kopulasty dach budowli pokryto złotem, może i prawdziwym? To tutaj Budda wjechał na swoim słoniu. Toteż różnych figur tego zwierzęcia nie brakuje. Sama świątynia jakiegoś porażającego wrażenia na mnie nie wywiera. Kapiący od złoceń kicz, różniący się mocno od klasycznych rozwiązań tradycyjnej architektury chińskiej.
Tym, co najbardziej utkwiło mi w pamięci, a było to też jedno z uderzających wspomnień z Chin, to widok współczesnych kulisów. W jednej z bocznych świątyń trwały poważne prace budowlane.
mijamy barierki obwieszone kłódkami (tak! tutaj też dotarł ten zwyczaj)...
W drodze na płaskowyżu towarzyszyli nam liczni mężczyźni, dźwigający w deszczu zawieszone na plecach olbrzymie i ciężkie kosze ze żwirem. Przystawali co jakiś czas, wspierając swój ciężar na specjalnych podpórkach, które nosili na podobieństwo lasek. Okazało się, że dostarczają żwir na tę budowę, bo nie można wozić go ciężarówkami. To jeszcze rozumiem, ale taczki też Buddzie przeszkadzają? Ada zapewnia, że kilka lat takiej pracy i kręgosłup załatwiony. Może szybciej. Po dostarczeniu każdego kosza na miejsce (około półtora kilometra pod górę) brygadzista zaznacza coś na swojej liście.
oraz odpoczywających tragarzy.
Wreszcie z powrotem na dole!
Zapewne liczbę wniesionych tego dnia przez konkretnego tragarza koszy. Wątpię, aby zarabiali krocie. Chiny to kraj kontrastów.
Przemoknięci, nawet pod dachem Buddy odczuwamy zimno. Czas wracać, mamy dość świętej góry. Trzeba jeszcze odnaleźć stację kolejki, skoro nie wjeżdżaliśmy, to nie wiemy gdzie konkretnie jest. Zajmuje to trochę czasu, z powodu mgły i sprzecznych informacji drogowskazów. Wreszcie trafiamy do... ogonka, oczywiście. Potrójny, kanalizowany przez wszędobylskie barierki.
A świątynia Baoguo tym razem otwarta
Posuwa się dość sprawnie, ale i tak czekamy około pół godziny. Na szczęście, pod dachem. Tu bardzo często pada. Nadchodzi nasza kolej. Ze zdziwieniem obserwujemy, że po przejściu kołowrotka Chińczycy znowu puszczają się biegiem w stronę wagonika! Po co, na wszystkich bogów i boginie! Chyba z czystego przyzwyczajenia, bo tak ich wielu, że zawsze czegoś, dla kogoś zabraknie... Liczbę pasażerów odliczył kołowrotek, nie ma tu bagaży ani gniazdek, a przy takiej pogodzie i tak nic nie widać.
A w środku świece i...
Zresztą zwycięzcy wcale nie ustawiają się przy oknach. Przychodzimy w tylnej stawce, a bez trudu znajdujemy miejsca przy szybie. Co prawda, jak już powiedziałem, nic nie widać. W dół, wreszcie w dół...
W komfortowych warunkach, po dwóch dniach katorgi (co prawda, gdy pomyślę o tych nieszczęśnikach z koszami, to wstydzę się tego określenia w odniesieniu do naszej, turystycznej wspinaczki). Na dole ponowne pokonanie dwudziestominutowego odcinka do pętli autobusowej. Największa przeszkoda to obecnie jeszcze większe tłumy walące pod górę!
i kadzidła.
Ta zapowiadana pętla to w istocie sporych rozmiarów dworzec, godny miasta wojewódzkiego w Polsce. Wszyscy jadą tu w dół, bilety kupujemy więc bez problemu. Autobusy odjeżdżają jeden po drugim. Dochodzi południe. To tutaj godziny szczytu. Zjazd trwa około dwóch godzin, z postojami. Robi się ciepło. Moja pani drzemie. Snuje jeszcze ambitne plany natychmiastowego odebrania bagaży i wyjazdu do Leshan, na zwiedzanie olbrzymiego posągu Buddy. Potem mielibyśmy jechać do Chengdu i szukać tam noclegu.
oraz Puxian (wcielenie Buddy) na słoniu
Wszystko w deszczu. Podnoszę bunt i namawiam do wzięcia kolejnego noclegu u Patryka. Tanio, czysto, wygodnie i na miejscu. On sam już to zresztą proponował i zapowiadał, że po zejściu z góry wszyscy tak robią. Ada niechętnie ustępuje, główny argument to okazja zwiedzenia świątyni w Baoguo, poprzednio już zamkniętej. Teraz ja ustępuję, chociaż moja pani zaczyna kaszleć i pociągać nosem. To początki przeziębienia, wolałbym skazać ją na gorący prysznic, uwięzić w łóżku i zastosować okłady... Ale fachowców podobno nic nie łapie... Tak więc po zakwaterowaniu (i oddaniu kbkb – krótkich bojowych kijów bambusowych przeciwko nieobecnym małpom) ruszamy do tej świątyni. Robi wrażenie, to prawda. Bogata, odnowiona. Tu nie ma mowy o żadnej blasze falistej. Przyjemny spacer, ale nadal pada, a Ada coraz częściej pociąga nosem. Jeszcze kolejna porcja ostrych, syczuańskich specjałów (tym razem popijamy bezpiecznie Harbinem), rozmowa z Patrykiem, udzielającym wskazówek co do najlepszego, jutrzejszego dojazdu do Buddy w Leshan i wreszcie prysznic, wreszcie łóżeczko. Nawet najgorętsze okłady nie zdołają już jednak uratować mojej pani przed przeziębieniem. Nóg od dawna nie czujemy. Dobrotliwy Budda potrafi dać w kość!

niedziela, 28 maja 2017

Jedziemy do Emei Shan


Pociągi to w Chinach podstawowy środek transportu podczas podróży na dalsze odległości. Korzystają z nich tłumy ludzi, są zawsze pełne, a i dworce zatłoczone pasażerami. Cecha charakterystyczna kolei w Państwie Środka to olbrzymie różnice w standardzie. Chińczycy chlubią się słusznie torpedami, pokonującymi przestrzeń z prędkością 300 km/h (nowoczesne, czyste, drogie – czyli ceny biletów na polskim poziomie – a i tak zawsze pełne), podstawowa masa podróżnych korzysta jednak z tzw. wolnych pociągów – tanich i często obskurnych, spędzających w trasie po kilkanaście godzin. Do tego wyrazisty kontrast pomiędzy klasą pierwszą i drugą, w Chinach to prawdziwa przepaść. Europejczyka zadziwiają jeszcze korowody z wsiadaniem do pociągu, o czym już pisałem. Osobny problem to kupno biletów. W dniu odjazdu są już często niedostępne, do tego całkowity brak znajomości języka angielskiego wśród personelu kolejowego oraz tablice informacyjne wyłącznie w „krzakach”. Zapowiedzi tylko po chińsku.
Jedna z chińskich "torped"
Ponieważ uprzedzano nas o tym wszystkim, najważniejsze dla nas bilety sypialne na trasach Pekin – Xi'an oraz Szanghaj - Pekin kupiliśmy już w Polsce, przez internet. Nocne przejazdy pozwalają oszczędzić czas oraz nie martwić się o noclegi. Poszło to sprawnie, jedyny minus polega na tym, że przydzielony i opłacony bilet należy i tak odebrać osobiście w kasie dworca, najpóźniej 2 h przed odjazdem (przy czym nie ryzykowałbym pozostawienia sobie aż tak małej rezerwy). Weterani piszą, że z tym odbiorem bywały kiedyś olbrzymie problemy, obecnie serwis internetowy załącza do kupionego biletu tekst po angielsku i po chińsku, z wyjaśnieniem istoty sprawy. Należy to sobie wydrukować jeszcze w domu i potem pokazać przy okienku. Wtedy wszystko idzie sprawnie.
W Xi'an kończył się jednak „przygotowany” logistycznie szlak naszej wyprawy, odtąd mieliśmy poruszać się „elastycznie”, nie związani rezerwacjami hoteli, pociągów i statków. Dziesięć dni na dotarcie do Shuzou, gdzie czekać miały kolejne, zamówione noclegi i przejazdy. Decyzja o tej „elastyczności” okazała się słuszna już pierwszego dnia. Nie udało się szybko zwiedzić grobowca Pierwszego Cesarza, rzucić okiem na samo miasto (zresztą bardzo ładne i warte uwagi turysty), a wieczorem ruszyć w dalszą drogę. Zostaliśmy na noc, przekładając wyjazd o jeden dzień. Upatrzyliśmy sobie nocny pociąg do Chengdu, stolicy prowincji Syczuan, skąd zamierzaliśmy najszybciej jak się da przejechać do oddalonej o ok. 100 km. miejscowości Emei (a właściwie „wioski” Baoguo na przedmieściach), punktu startowego wspinaczki na Emei-Shan, świętą górę buddystów. W jaki sposób to uczynić, nie mieliśmy jeszcze pojęcia. Zobaczy się na miejscu. Sama decyzja o wyruszeniu na tę górę też miała ostatecznie zapaść dopiero w ostatniej chwili, wszystko zależało od pogody, a prognozy zmieniały się z dnia na dzień. Tutaj link do całkiem przyzwoitej strony z aktualną prognozą pogody (i co najważniejsze stronka działa w Chinach!).
Baoguo tutaj zmierzamy...
Pierwszy krok stanowiło jednak zdobycie miejsca we wspomnianym, nocnym pociągu do Chengdu. Zajęliśmy się tym wieczorem, pierwszego dnia w Xi'an, po pomyślnym znalezieniu noclegu. „Kupno biletu na stacji to prawdziwa męka”, poinformował pocieszająco przewodnik, doradzając skorzystanie z usług kilku biur pośrednictwa dla turystów. Nie chcieliśmy jednak tracić czasu ani na ich poszukiwanie na mieście, ani też pieniędzy na prowizje. A dworzec mieliśmy tuż przed nosem. Z perspektywy późniejszych doświadczeń uznaliśmy, że opinia przewodnika była tylko częściowo słuszna. Prawda, gdy cudzoziemiec podejdzie do kasy i poprosi po angielsku np. o bilet na najbliższy pociąg do Pekinu, wywoła popłoch. Kasjer/kasjerka wpadnie w stupor i jedyna czynność, którą zdoła ewentualnie wykonać, to ucieczka lub wezwanie na pomoc kolegi/koleżanki. Później obywa się zbiorowe konsylium nad tak trudnym przypadkiem jakim jest "biały turysta", często z prośbą o konsultacje u sprowadzonych na tę okoliczność sław medycznych. Zazwyczaj pacjent nie zdoła tego przeżyć, czyli biletu i tak nie kupi. Powtarzanie słów Pekin (czy raczej Beijging – bo tak nazywają to miasto Chińczycy) albo „train” lub „ticket” nic nie da. O ile nawet ktoś to zrozumie, to przecież pociągi są bardzo różne, wolne i szybkie, miejsca sypialne lub siedzące (a nawet tylko stojące, ale takich z założenia Europejczykowi się nie proponuje), do tego przepaść pomiędzy klasą pierwszą i drugą. Kasjer musi o to wszystko zapytać, zanim sprzeda bilet i przeszkoda ta staje się niemożliwa do pokonania.
Wejście do świątynnego parku w Baoguo
Ada opracowała jednak skuteczną procedurę postępowania. Pierwszy krok polega na zapoznaniu się z rozkładem jazdy (oczywiście, przez internet, bo tylko tam zamieszczono wersję angielskojęzyczną). Tutaj załączam link do strony z rozkładem pociągów w Chinach, darmowy internet z reguły (reguła ta ma odstępstwa) dostępny jest na stacji kolejowej. Wybieramy pociąg i spisujemy sobie jego numer oraz godzinę odjazdu – to jedyne, zrozumiałe dla przybysza wskazówki podawane na tablicach informacyjnych dworca oraz ekranach komputerów w kasach – reszta w „krzakach”). Do tego na translatorze Ada układa w możliwie prostych słowach życzenia co do rodzaju miejsca oraz klasy wagonu, w nadziei, że program zdoła to przetłumaczyć. W krytycznym momencie podsuwa to wszystko pod nos pani w okienku, dodając na zachętę po polsku: „Miśka, spójrz tutaj, chcę dwa bilety na ten pociąg. Widzisz? Nie, nie tu, na dole masz przetłumaczone na chiński żebyś nie musiała się męczyć.” Potem wpatrujemy się z nadzieją, widząc niemalże, jak pracują tryby w głowie nieszczęsnej urzędniczki, której przytrafił się taki klient. Chińczycy stojący za nami w kolejce mają pecha, no ale przecież mogli wybrać sąsiednią. Nie zauważyli, że tutaj ustawił się „trudny przypadek”? Gdy pani wyciągnie rękę i wypowie magiczne słowo: „Passport”, niekiedy dodając nawet „please”, wiemy, że partia została wygrana! Sprzedadzą nam bilety! Dodam, że bez dowodu osobistego (w przypadku miejscowych) albo paszportu z ważną wizą (zawsze to sprawdzają) biletu nikt nie kupi. Ten system zwykle się sprawdzał.
Oczywiście, zawsze są drobne komplikacje. Kasy biletowe Chińczycy często lokują w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, np. w osobnym budynku, który majaczy gdzieś na horyzoncie, po przeciwległej stronie ogromnego placu dworcowego. Bywa, jak w Xi'an, że pani w okienku za pośrednictwem własnego translatora próbowała początkowo skierować nas na lotnisko! Tym razem konsternacja z naszej strony. O co chodzi? A o to, że biletów na ten dzień już nie ma, a nie zrozumiała, że chcemy kupić na jutro. - „Też nie ma.” - Po chwili wypisuje to ku naszej rozpaczy na translatorze. - „Nie ma?” - pytamy rozpaczliwie. Nie ma dwóch biletów? Mogą być jakiekolwiek, w drugiej klasie i siedzące, skoro nie ma już sypialnych. Okazuje się, że takie jeszcze mają. – „Ale tylko na jutro. Dzisiaj nie” - upewnia się pani w okienku. Z radością potwierdzamy, nie wiedząc, co nas dokładnie czeka. Potem wpadamy jeszcze na doprawdy głupi pomysł, aby wejść do budynku dworca i zbadać, w której poczekalni zbierają się podróżni do Chengdu. Chcemy oszczędzić sobie kłopotów następnego dnia, a pakujemy się w takowe obecnie. Funkcjonariusz, czuwający przy drzwiach nad bezpieczeństwem, rutynowo prosi o okazanie biletów i przepuszcza je przez czytnik. Zaalarmowany głośnym piskiem budzi się z letargu, ogląda nasze karty wstępu na pociąg i zaczyna coś gorączkowo tłumaczyć. Oczywiście, po chińsku. W końcu wzywa pomocy i ktoś odprowadza nas ponownie do kasy, odganiając ludzi w kolejce. Obustronne niezrozumienie. Obawiamy się, że bilety zostały przedwcześnie zdezaktywowane i jutro mogą nas nie wpuścić na dworzec oraz do pociągu. Próbujemy to wytłumaczyć i poprosić o duplikaty. Chińczycy myślą z kolei, że poprzednio pomyliliśmy dzień wyjazdu (bo inaczej po co, na wszystkie demony chińskiego piekła, próbowaliśmy już w tej chwili wejść do budynku?), a teraz chcemy bilety na dzisiejszy pociąg. A takowych już przecież nie ma. Wyraźnie to zapowiedzieli przy poprzedniej rozmowie. W taki właśnie sposób, dedukcyjnie, rekonstruuję tok rozumowania obydwu stron. Wyjaśnienie tego nieporozumienia okazało się bowiem ostatecznie niemożliwe, przerosło zdolności translatorów. W końcu odchodzimy, w nadziei, że bilety nadal zachowały ważność. Mamy nauczkę, po chińskich dworcach kolejowych nie należy plątać się bez potrzeby. I tak są wystarczająco zatłoczone!
Nadzieja nas nie zawiodła. Biletów jednak nie zdezaktywowano i następnego dnia przechodzimy przez punkt kontrolny bez problemów. Oczywiście, po odstaniu w olbrzymiej kolejce. Takich punktów jest kilka i pracują sprawnie, ale wieczór to pora odjazdu wielu pociągów i podróżnych mnóstwo. Na szczęście, pojawiliśmy się z odpowiednim wyprzedzeniem. Potem jeszcze odrębna bramka kontroli bezpieczeństwa, prześwietlenie bagażu i dokładne obmacanie podejrzanego przez funkcjonariusza – lub, jeśli ma się szczęście, przez młodą, atrakcyjną funkcjonariuszkę. Tu przykładają się zwykle do obowiązków i obmacują bardzo starannie... Co prawda, Ada skarży się na nierównoprawne traktowanie. Pasażerki są kontrolowane wyłącznie przez policjantki, podczas gdy w drugą stronę te zasady nie obowiązują! Bywa też jednak, że zarówno policjanci jak i policjantki używają elektronicznych wykrywaczy metalu zbliżonych kształtem do pałek – to tzw. „darmowy masaż chińską pałą” - jak się śmiejemy. Żadnych korzystnych wrażeń nie pozostawia.
Wiemy już, że teraz należy odnaleźć nie wejście na peron, ale naszą poczekalnię. Cóż z tego, skoro jedynie numer i godzina odjazdu pociągu dają się rozpoznać na tablicy. Poczekalnię oznaczono już tylko w „krzakach”. Stoimy bezradnie, rozglądając się za jakimś mundurowym - wyjątkowo akurat żadnego nie widać, gdy mógłby się przydać. Z pomocą przychodzi jakiś uczynny Chińczyk. Prosi na migi o pokazanie biletów, a potem gestem nakazuje iść za sobą. Prowadzi nas do poczekalni numer 4, umieszczonej zresztą na innym piętrze ogromnego, jak zawsze, dworca. Sami długo byśmy szukali... Tu nie ma już żadnych bagażowych, jak w Pekinie. W końcu jedziemy najniższą klasą. Z ulgą dostrzegamy jednak tablicę z symbolem naszego pociągu przy jednej z bramek wyjściowych. W tej chwili jest, oczywiście, jeszcze zamknięta. Ale stoi już przed nią długi ogonek podróżnych. Ponieważ w zatłoczonej poczekalni już dawno zajęto wszystkie miejsca siedzące, stajemy w tej kolejce. Po chwili zmęczenie bierze górę, nie bacząc na nic, siadamy „po turecku” na podłodze. Ada udaje się jeszcze do toalety.
„Nie uwierzysz, co tam widziałam” - opowiada po powrocie, zataczając się niemal ze śmiechu. Spodziewam się najgorszych, możliwych okropności. - „Nie, nie to. Oczywiście, brud i smród jak zawsze, ale pewnej pani to w najmniejszym stopniu nie przeszkadza. Nakłada sobie właśnie na twarz maseczkę z ogórków i plasterki tych warzyw kładzie na zamkniete powieki! Tak, kosmetyczną maseczkę z ogórków na podróż! Szkoda, że nie zrobiłam zdjęcia. Może jeszcze zdążę.”
Niestety, akurat w tej chwili funkcyjni zaczynają otwierać „naszą” bramkę i natychmiast w sali nastaje wielkie ożywienie. Pchani przez tłum, dajemy się ponieść ku wąskiemu przesmykowi. Tym razem nie ma wejścia vipowskiego. Razem z innymi, startujemy biegiem natychmiast po tym, gdy nas przepuszczono. Na szczęście, niedaleko. Wszystkiego około pół kilometra po korytarzach i samym peronie, po drodze jeszcze schody. Zdążyliśmy w ostatniej chwili, nasze miejsca są, co prawda, wolne. Tutaj nikt nie zajmie ot tak sobie cudzego, to nie do pomyślenia. Ale plecaki upychamy na półkach bagażowych dosłownie wciskając je na siłę, dość daleko od naszych siedzeń, ale to nic! Grunt, że nie blokujemy nimi przejścia i nie będziemy musieli ruszać „czterech liter” za każdym razem, gdy ktoś przebija się pomiędzy ustawionymi ciasno fotelami. Ma to miejsce przynajmniej raz na 10 minut, także w środku nocy. Komórki nie zdołaliśmy podłączyć, zresztą w tym wagonie gniazdek nie ma. To poważny problem, gdyż poprzedniej nocy zdezelowane gniazdko w pokoju hotelowym przestało nagle ładować (widocznie adapter się obluzował) i telefon jest obecnie „na głodzie”. A to przecież translator! Bez niego z nikim się tu nie dogadamy, a następnego dnia mamy jeszcze jechać nieopracowaną trasą do tego Baoguo. Na szczęście, pomoże konduktor. Ada wklepuje na resztkach energii odpowiednią prośbę, tłumacząc naszą wielką potrzebę i kolejarz podczepia telefon do gniazdka w przedziale służbowym, odłączając własny. Jesteśmy uratowani!
Pociąg rusza, pojedzie prawie 17 godzin, czas rozejrzeć się, w jakich warunkach spędzimy noc. Okazuje się, że sprzedano nam miejsca w pobliżu, ale nie obok siebie. Zamieniamy się jednak bez problemu, Chińczycy czynią to niezwykle chętnie. Ta uprzejmość nie jest zupełnie bezinteresowna, jak przekonujemy się po pewnym czasie. W kasie sprzedano nam najlepsze możliwe miejsca siedzące drugiej klasy: przy oknach oraz, co nawet ważniejsze, przy stolikach! Można na nich oprzeć głowę i przysnąć. Sami pozbawiliśmy się tego luksusu. Teraz siedzimy naprzeciwko siebie, wciśnięci pomiędzy Chińczyków, z ograniczonymi możliwościami zmiany pozycji lub choćby wyciągnięcia nóg. Na pocieszenie wydobywam drugi i ostatni, niestety, karton z przygotowanym jeszcze w Polsce drinkiem: Finlandia z sokiem pomarańczowym. To powinno pomóc. Ale nie pomaga w stopniu wystarczającym. Dawka lekarstwa okazuje się zbyt mała. Trzeba było zachować na tę okazję i Krwawą Mary, wypitą tak beztrosko w drodze do Xi'an. Teraz dopiero doceniamy w pełni ówczesne luksusy wagonu sypialnego. Pocieszycielka Finlandia szybko się kończy, a my nadal mamy przed sobą paskudną noc. Szczegółów opisywał nie będę, podobnie jak i przykrych przeżyć porannych w wagonowej toalecie. Nie ma wyjścia, do godziny 14, czyli planowanego czasu przyjazdu, nie wytrzymamy. Inni podróżni też nie, co czyni całą sprawę mocno „śmierdzącą”. Naprawdę, warto ruszyć wcześnie i nie zwlekać z nieuniknioną decyzją. Im późnej, tym gorzej.
Tymczasem o poranku życie wagonowe zaczyna rozkwitać. Chińczycy przygotowują zupki, parzą herbatę (kran z wrzątkiem musi się znaleźć nawet w takim wagonie), zaczynają się rozmowy. Nasz sąsiad jest bardzo miły, ale potrafi się tylko przyjaźnie uśmiechać. Tu i tam pada jednak jakieś pojedyncze, angielskie słowo. Jesteśmy jedynymi „białymi małpkami” w tej części pociągu. Przecież „normalni” Europejczycy tak nie podróżują. Wzbudzamy chyba sympatię. Te próby konwersacji sprowadzają pewną młodą, miłą Chinkę. Zwróciłem na nią uwagę już wcześniej, ładna dziewczyna, od kilku godzin stoi w przejściu, widocznie dostała tylko miejsce stojące. Podchodzi i mówi, że uczy się angielskiego (a jakże, to głównie przedstawicielki płci pięknej zadają sobie ten trud), nie jest w tym szczególnie dobra, za co przeprasza (to zwyczajowy tekst każdego Chińczyka, choćby nawet amatorsko grywał w wystawianych w oryginale sztukach Szekspira), ale chciałaby trochę porozmawiać i poćwiczyć. Rzucamy się na taka okazję jak alkoholik na widok procentów! Po chwili luźnych uwag, skąd przyjechaliśmy, jak podobają nam się Chiny, co widzieliśmy i co jeszcze chcemy zobaczyć, Ada kieruje rozmowę na bardzo interesujący nas temat. Jak najlepiej dojechać z Chengdu do wspomnianej „wioski” Baoguo, naszego najbliższego celu. Ponieważ rozmowa ożywia się i zapowiada na długą oraz owocną, uprzejmie odstępuję swoje miejsce naprzeciwko Ady. Tu nie ma takiego zwyczaju, zdziwiona Chinka bardzo długo się krępuje, ale w końcu siada z wyraźną ulgą. W końcu stała już od dłuższego czasu. Dziewczyny wymieniają się teraz sprawnie słowami, wspomagane od czasu do czasu przez translatory. Szybko okazuje się, że nieznajoma pochodzi z Xi'an i nie zna zbyt dobrze Chengdu, ale wtedy włącza się do konwersacji nasz uśmiechnięty sąsiad. Tak, mieszka w tym mieście i wszystko opowie, tylko nie zna ani słowa po angielsku. Tłumaczy coś szybko „naszej” Chince. Po chwili pojawia się też koleżanka dziewczyny i krąg rozmówców rośnie. W ruch idą smartfony i łącza internetowe. Ściągają chińskie rozkłady jazdy pociągów i autobusów z Chengdu. Miejscowi konsultują coś z ożywieniem. Otrzymujemy ścisłe instrukcje, jak najszybciej, najtaniej i najwygodniej dojechać do miasta Emei, (Baoguo to przedmieście tej miniaturowej metropolii – Emei ma około 300-400 tys. mieszkańców) łącznie z numerem pociągu i godziną odjazdu. Opowiadają nam też, co koniecznie trzeba w Chengdu zobaczyć, gdy wrócimy tam po zdobyciu góry. Tak mija nam czas przedpołudnia, przynajmniej wiemy już, co ze sobą począć po przyjeździe!
Procedurę opuszczenia pociągu, peronu i stacji już znamy. Trzeba teraz odnaleźć kasy biletowe (w innym budynku, hen na horyzoncie), kupić bilety, ponownie wejść na dworzec (kontrola biletów i „masaż chińską pałą”), odnaleźć właściwą poczekalnię. Mamy około godziny, ale zdążamy z wszystkim na czas. Zaopatrujemy się nawet w piwo i owoce na drogę.
Chińskie owoce. Niestety jak dotąd nie udało sie ustalić ich nazwy.  
Chyba nabieramy doświadczenia. Podróż do Emei, około półtorej godziny, upływa w luźnej atmosferze. Jest dużo miejsca, fotele jakby wygodniejsze, klasa ta sama, ale wagon chyba nowszy. Pewien niepokój budzi tylko kwestia dojazdu do samego Baoguo. Dworzec w Emei ulokowany jest na obrzeżach miasta, przewodnik dość mętnie i mało konkretnie wspomina o autobusach. Podejrzewam, że autor pojechał taksówką. Ostrzega bowiem przed naganiaczami, nieuczciwymi kierowcami, wygórowanymi cenami itp. Uzbrojeni w te ostrzeżenia pojawiamy się na placu przed dworcem. Natychmiast wzbudzamy ożywiony ruch – jedyni biali z plecakami.
Już w Baoguo
Opadają nas wspomniani naganiacze. Przebijamy się z trudem w stronę dworca autobusowego. Tam wszystko zamknięte, autobusy, owszem, stoją na placu, tyle, że nie widać nikogo z obsługi ani żadnego kierowcy. Wszystkie tablice i ewentualne inne informacje w „krzakach”, rzecz jasna. Widząc załamanie się naszej ofensywy i chwilowy brak planu działania, naganiacze odzyskują rezon. Jedna z kobiet zna przy tym trochę angielski. Współdziała z właścicielem całkiem porządnego, czarnego suwa niezłej klasy (marki, niestety, w tym zaaferowaniu nie zapamiętałem). Kierowca oferuje dowóz do Baoguo za jedyne 20 yuanów (12–13 zł). Upewniamy się pięć razy, czy dobrze zrozumieliśmy kwotę i niechętnie, nie mając innego wyjścia, zgadzamy się. Nadal nieufni, nie pozwalamy zamknąć plecaków w bagażniku – przewodnik ostrzegał, że kierowcy nie chcą później otworzyć kufra, jeśli nie zapłacić im tyle, ile zażądają (oczywiście, po podniesieniu ceny). Ruszamy, bacznie przyglądając się drogowskazom. Ale samochód jedzie jak po sznurku, od jednej tablicy wskazującej świętą górę do drugiej i dokładnie po trasie którą widać na mapie off-line którą wgraliśmy do smartfona jeszcze w Polsce.
U wejścia na szlak na Emei Shan
Po 10 minutach jesteśmy na miejscu. „Wioska” Baoguo okazuje się turystycznym centrum w stylu naszych „wiosek” podgórskich z jedną różnicą, zamiast kościółków widzimy buddyjskie świątynie i klasztory, wzniesione w chińskim stylu. W największej i najsławniejszej z nich można stanąć na nocleg. Klasztory na górze Emei-Shan pełnią bowiem przy okazji rolę schronisk dla turystów i pielgrzymów. Nic dziwnego, na sam szczyt idzie się 2-3 dni. Zafascynowana Ada marzy o takiej nocy w buddyjskim klasztorze – ach te nasze panie, cóż one widzą w podobnych miejscach?
Spacer po parku
Gdy dostrzegamy coś, co wygląda jak wspomniany klasztor, usiłujemy skłonić kierowcę, aby tam właśnie podjechał. Niewzruszony, skręca w przeciwną stronę i podwozi nas pod jakiś hotel. Potwierdzają się nasze najgorsze przypuszczenia. Trafiliśmy w szpony naganiaczy. Zaraz nas skasują, a hotel ma pewnie ceny jak w Hiltonie albo lepiej. Tymczasem kierowca zadowala się jednak uzgodnionymi 20 yuanami i pomaga wyjąć plecako-walizki.
Baoguo Świątynia a zarazem klasztor. Niestety już zamknięta
Zamierzamy ruszyć pospiesznie w stronę dostrzeżonego klasztoru, gdy dopada nas właściciel hotelu. Jakże by inaczej. To prawdziwy wulkan energii, macha rękoma jak wiatrak i sypie słowami na podobieństwo karabinu maszynowego. Ku naszemu zdumieniu, po angielsku! Usilnie namawia na zatrzymanie się u niego.
Wizytówka hotelu Patryka
Zapewnia, że udzieli nam wszelkich informacji o świętej górze i okolicy. Nie jesteśmy w stanie przeciwstawić się temu żywiołowi. Nadal protestując, lądujemy po chwili w hallu. Cena? Bardzo niska, 120 yuanów (ok 70-75 zł) – jak się okaże, to najtańszy nocleg, na jaki trafiliśmy w Chinach. Gospodarz zmusza wręcz Adę, by obejrzała oferowany pokój. - „Pewnie jakaś nora?” - pytam, gdy wraca z wycieczki na czwarte piętro. - „Nie, pokój naprawdę przyzwoity, łóżko, łazienka, prysznic, wszystko bardzo porządne.” - Słyszę zdumiony. - „To może zostaniemy?” - pytam nieśmiało, z rodzącą się nadzieją.

I rewers powyższej wizytówki z mapką.
Nie mam ochoty włóczyć się w poszukiwaniu wspólnej sali w jakimś klasztorze. - „Eee, wolałabym u mnichów...”. - „Mnichów będziesz miała jutro, na górze.” - „No dobrze, niech już będzie” - zgadza się niechętnie moja pani.
W taki oto sposób, Chiny zadziwiły nas po raz kolejny. Etap podróży, który przewodnik oraz strony netowe określały jako trudny do przebycia i skąpiły wskazówek, pokonujemy w ekspresowym tempie. W ciągu pół godziny od wyjścia z pociągu lądujemy u podnóża góry, w wygodnym łóżku. I wszystko to za nieduże pieniądze. Doprawdy, naganiacze potrafią okazać się przydatni! Dla tych, którzy zechcą kiedyś zdobywać Emei-Shan podaję namiary i hasła kontaktowe:
czarny suw na placu przed dworcem kolejowym w Emei
hotel Hongye w Baoguo, właściciel przedstawia się jako Patric
załączam fotografię wizytówki z planem sytuacyjnym, niestety, wszystko w „krzakach”
hotel położony jest około 300 m. w lewo od wejścia do świątynnego parku (duża, charakterystyczna brama na końcu głównej ulicy)

Inne ujęcie parku w Baoguo

Zanim skorzystamy z wszelakich rozkoszy łoża, odbywamy jeszcze spacer wśród położonych w egzotycznym parku świątyń, klasztorów i posągów, głównej atrakcji Baoguo. Najważniejszy przybytek już zamknięto, ale przechadzka stanowi miłą odmianę po niedolach podróży. Teren rozległy i trochę pobłądziliśmy w ciemnościach, ale co tam. Potem obiad. Jesteśmy w Syczuanie, tutaj zjedzą wszystko, byle było odpowiednio ostro przyprawione (tak twierdzą Chińczycy z innych prowincji). Wybieramy przedstawiony obiecująco na zdjęciu w menu „boczek po syczuańsku”. A niech to! Ukradli pomysł z Zakopanego. Wygląda i smakuje zupełnie jak nasz smażony, wędzony „boczek po góralsku”. Postanawiam sprawić przyjemność mojej pani i zamawiam najdroższe lokalne piwo, dostępne w knajpce. To nieznana nam jeszcze wtedy marka Snow. Niestety, skończyło się na dobrych chęciach. Piwo jest ohydne, posiada zaledwie 2,5% alkoholu, smakuje jak woda. Dostaję kategoryczny zakaz zaopatrywania dworu królewskiego w podobnie haniebne napitki. Musimy szybko sięgnąć po wypróbowaną już markę Harbin, aby spłukać zarówno palący smak innych, spożytych dań „po syczuańsku”, jak i zatrzeć „śnieżne” wrażenia.