piątek, 15 lutego 2019

Rangun - miasto tropikalne


Symbol Rangunu - Karaweik Palace, replika ceremonialnego statku, którym niegdyś przewieziono do Birmy jeden z najświętszych dla buddystów posągów Buddy (znajduje się w Mandalay). Obecnie to pływająca restauracja na jeziorze Kandawygi
Birma to kraj znacznych kontrastów klimatycznych. Południe, zwłaszcza rozległa delta rzeki Irawadi, to typowe tropiki: upał i duża wilgotność powietrza. Regiony środkowe i północne potrafią natomiast zaskoczyć dużą zmiennością temperatur: za dnia upał, wieczory i noce bardzo chłodne (np. okolice Kalaw i jeziora Inle). Do tego należy pamiętać o rozpoczynającej się w maju i trwającej kilka miesięcy porze deszczowej. Podróżowanie jest wówczas bardzo utrudnione ze względu na zły stan wielu dróg.
Rangun to miasto położone w południowej części Birmy, w delcie Irawadi, a więc w tropikach. Powstało w XIV w., gdy tereny te zamieszkiwało plemię Monów, a jego rozwój związany był z rosnącym znaczeniem pagody Shwedagon (głównego w kraju ośrodka buddyjskiego). Powstała wokół niej osada nosiła wówczas nazwę Dagon. Większe znaczenie posiadała jednak w tym czasie położona po drugiej stronie rzeki Dala, obecnie raczej ubogie i zaniedbane przedmieście. W połowie XVIII w. cały region został podbity przez birmańskiego króla imieniem Alaungpaya, który nadał miastu nową nazwę Yangon, wywodzącą się od słów „wrogowie” i „uciekli”, co miało zapewne symbolizować zwycięski koniec wojny. Pomimo szybkiego rozwoju osada nie cieszyła się dobrą sławą, przyciągając różnego rodzaju szumowiny z wielu części Indii. Po zajęciu Birmy Anglicy uczynili miasto stolicą kolonii (1886-1948), status ten utrzymało również po odzyskaniu niepodległości. Dopiero w 2006 r. władze wojskowe z sobie znanych przyczyn przeniosły stolicę do nowo założonego miasta-widma Naypyidaw (o tym jeszcze napiszę) w głębi kraju. Rangun pozostaje jednak główną metropolią Birmy, licząc ok. 7,3 mln. mieszkańców. Sama nazwa Rangun przyjęta została przez Anglików (prawdopodobnie w nawiązaniu do wymowy mieszkańców zachodniej prowincji kraju, Arakanu). W 1989 r. junta przemianowała ówczesną stolicę na Yangon, co bardziej odpowiada wymowie właściwych Birmańczyków. Brytyjczycy upowszechnili jednak miano Rangun w językach europejskich. Nazwa ta zalecana jest także przez polską Komisję Standaryzacji Nazw Geograficznych poza Granicami Rzeczpospolitej Polskiej, przy niej więc pozostanę. Na marginesie warto dodać, że z nazwami miast birmańskich mamy często problemy. Ze względu na różne transliterację określeń rodzimych, w przewodnikach, publikacjach oraz na necie funkcjonują odmienne wersje nazw tych samych miejscowości.
Mieszkańcy Rangunu niechętnie mówią o Naypyidaw jako o stolicy, stwierdzając, że „nic tam nie ma”. I w tym względzie wypada przyznać im słuszność, chociaż z drugiej strony, w Rangunie też cudów nie znajdziemy. Na zwiedzenie miasta w zupełności wystarczą dwa dni, bez większego pośpiechu. Właściwie, to i w jeden dzień też wszystko obejrzymy, ale wtedy należy się spieszyć, co przy tamtejszym klimacie nie jest łatwe. Trochę czasu zajmie nadto przygotowanie dalszej podróży, kupno biletów itp.
Na początek kilka informacji praktycznych. Rangun jest miastem rozległym, w celu zwiedzenia bardziej odległych dzielnic warto więc korzystać z taksówek. Nie są one tutaj szczególnie drogie, bardzo przydatna okazuje się aplikacja GRABI (odpowiednik Ubera, do ściągnięcia ze Sklepu Play). Pozwala wyznaczyć cel jazdy oraz z góry, bez zbędnych targów, ustalić cenę. Samochód pojawia się najdalej po kilku minutach. Z lotniska do centrum Rangunu (okolice pagody Sule oraz dworzec kolejowy – to przystanek końcowy) kursuje autobus miejski. Należy poszukać go na lewo od wyjścia z terminalu przylotów, odpierając w międzyczasie nagabywania nachalnych kierowców taksówek, liczących na „bogaty” kurs z nieznającymi jeszcze lokalnych stosunków turystami (naganiacze opadają już w hallu, chociaż jakoby nie można tam wejść z ulicy, drzwi pilnują mundurowi, nie wpuszczający ponownie pasażerów, którzy raz już terminal opuścili). Cena przejazdu autobusem to 500 kyatów (ok. 1,30 zł.). Wstępnej wymiany trzeba dokonać na lotnisku (kyatów nie dostaniemy nigdzie poza granicami Birmy, bo oficjalnie nie wolno ich wywozić), następnie warto to zrobić w jednym z dość licznych kantorów. W Rangunie kurs dolara czy euro jest ogólnie najwyższy w całym kraju. W miejscowościach turystycznych kantory również spotkamy, owszem, ale „dolar spada tam na łeb na szyję”, dokładnie tak, jak życzyli sobie w modlitwie wznoszonej do Pana Boga (w jednej z piosenek) nasi satyrycy. Jak widać, aby doczekać spełnienia tych modlitw, trzeba udać się na nawiedzaną przez turystów birmańską prowincję.
Samo centrum Rangunu zostało w końcu XIX w. przebudowane przez brytyjskich architektów. Nadali oni osadzie plan regularnej szachownicy, z ośrodkiem w postaci ronda wokół pagody Sulu. Ułatwia to bardzo orientację. Spacerując po mieście trzeba jednak uważnie spoglądać pod nogi. Chodniki są nierówne, pełne dziur. Poprowadzono pod nimi kanały ściekowe (Rangun dosłownie „stoi na wodzie”, a opady w porze deszczowej bywają bardzo obfite), niestety, pokrywające je płyty są często spękane, leżą niepewnie albo też zupełnie ich brakuje. Można łatwo wpaść w takową pułapkę. Miejscowi nic sobie z tego nie robią, wykorzystując te otwory jako miejsce pozbywania się wszelkiego rodzaju odpadków (uliczne kosze na śmieci to w Birmie rzadkość). To również ulubione kryjówki szczurów.
Złocona na nowo kopuła pagody Shwedagon.

Dziedziniec świątyni.

- Pierwsza linia do boju! - Na sygnał zarządcy do akcji przystępuje rozciągnięta w szyku  tyraliery grupa zamiataczy. Za nią czekają w gotowości dwie kolejne. Przyznać trzeba, że dziedziniec pagody Shwedagon (po którym, jak we wszystkich pagodach, należy poruszać się boso) utrzymywany jest w czystości. W innych świątyniach bywa z tym bardzo różnie.

Miniatura stupy wykonana z owoców.
Zbyszko w wynajętym (za kaucją!)
wdzianku birmańskim zakrywającym nogi.

Kapliczki poświęcone mitycznym i rzeczywistym, zwierzęcym patronom poszczególnych dni tygodnia według tradycyjnego kalendarza buddyjskiego. Każdy wierny modli się przed kapliczką odpowiadającą jego dniu urodzin.

Jedna z bocznych świątyń w Shwedagon.

Opanowane przez handlarzy kryte schody prowadzące do pagody.
Co można w Rangunie zwiedzić? Miasto szczyci się przede wszystkim pagodą Shwedagon, główną świątynią buddyjską w kraju i celem licznych pielgrzymek. Wedle legendy powstać miała w V w. p. n. e., bardziej prawdopodobny wydaje się XIV w. Była nadto wielokrotnie przebudowywana. Wbrew zwyczajowej nazwie „pagoda”, Shwedagon to właściwie stupa, czyli lita budowla w której umieszczono niegdyś buddyjskie relikwie i która nie posiada wnętrza. Wierni oraz turyści obchodzą ją dookoła, modląc się w rozlicznych kapliczkach, składając ofiary przy ołtarzach, bijąc rytualnie w dzwony (koniecznie pięć razy, każde uderzenie posiada własną, przypisaną mu modlitewną intencję). Wysoką, spiczastą kopułę widać już z daleka, pokryto ją cienką warstewką złota, którą co kilka lat należy odnowić. Niestety, czyniono to akurat podczas naszej bytności, co oznaczało, że kopuła opleciona została rusztowaniami. Birmańczycy są niezmiernie dumni ze Shwedagonu i traktują go niczym ósmy (a raczej pierwszy!) cud świata. Dla miejscowych wstęp wolny, dla gości zagranicznych wprowadzono niedawno opłatę w wysokości 10 tys. kyatów (6-7 USD). Niby niewiele, ale jednak irytuje. Tym bardziej, że sama pagoda też na kolana nie rzuca. Oczywiście, każdy i tak pójdzie tam z obowiązku oraz ciekawości, ale nas Shwedagon raczej zawiódł. Tak samo zresztą jak niemal wszystkie właściwie pagody birmańskie, podobne w naszych oczach do siebie jak dwie krople wody. W samym Rangunie zwiedziliśmy jeszcze położoną w samym centrum miasta pagodę Sule (wedle legendy powstać miała już w I tys. n. e., ale najstarsze wzmianki na jej temat pochodzą dopiero z początku XIX w.) oraz Ngar Htat Gyi Pagoda (XVI w.) i Chauk Htat Kyi Pagoda (otwarta w 1906 r., znana głównie z 66-metrowego posągu leżącego Buddy). Po dwóch ostatnich oprowadzał nas sympatyczny początkowo młodzieniec, twierdzący, że jest mnichem i wypowiadający kilka słów zbliżonych do języka polskiego. Sam zaproponował swoje towarzystwo i opowiadał ciekawie. Cóż, na koniec okazał niezadowolenie z napiwku w wysokości i natarczywie domagał się 10 USD, co stanowi w tym kraju sumę raczej sporą. To zakończyło wzajemną przyjaźń. Trzeba tu jednak od razu dodać, że tego rodzaju sytuacje nie zdarzają się często i wielokrotnie Birmańczycy służyli radami, pomocą oraz informacjami zupełnie bezinteresownie.


Pagoda Sule w centrum miasta, widok z parku Bandoola.

Jedna z bocznych kapliczek w pagodzie Sule.

Oto jak modlą się prawdziwi buddyści.
A Zbyszko ulega sile przyzwyczajenia
 i nawet rytualne bicie w dzwon wykonuje
na kolanach.
  
Sprawiający wrażenie plastikowego posąg Buddy w pagodzie Ngar Htat Gyi.

A tutaj twarz leżącego posągu Buddy w pobliskiej pagodzie Chauk Htat Kyi, pokrywana nowym makijażem. Prawda, że urocza?

Stopy tegoż posągu pokryte są symbolicznymi wyobrażeniami ponad setki kolejnych wcieleń przebytych przez Buddę.

A tutaj już bardziej swojskie klimaty-katedra Niepokalanego Poczęcia NMP w Rangunie.

Widok katedry z zewnątrz.
Jako atrakcję turystyczną Rangunu wymienia się też kolonialną dzielnicę
Strand, usytuowaną w pobliżu tejże nazwy nadrzecznego bulwaru nad miejscową odnogą Irawadi. Cóż, świetność kolonialnej zabudowy raczej już przeminęła. Budowle mocno podniszczone, tu i tam porośnięte wręcz na gzymsach sporych rozmiarów, młodymi drzewkami (tutaj wszystko rośnie jak na drożdżach). Sic transit gloria mundi, czy raczej gloria British Empire.

Dawna chwała dzielnicy Strand.

Kolejny budynek dawnej dzielnicy kolonialnej z fasadą porośniętą drzewkami.

Ten budynek odnowiono.

A tu Rangun nowoczesny: okolice parku Bandoola.

Rangun dosłownie leży na wodzie. Plac budowy nowego gmachu. A mamy środek zimnej pory suchej. Do monsunu jeszcze pięć miesięcy.
Gdy ktoś ma już dość pagód, może odbyć dwie wycieczki „w okolicach” Rangunu. Pierwsza to wyprawa za rzekę, do wspomnianej osady Dala. Prom wyrusza z przystani w pobliżu Hotelu Strand na bulwarze nadrzecznym, przeprawa trwa ok. 5 min. Dla cudzoziemców ceny specjalne (2 tys. kyatów w obie strony), ale dostajemy butelkę wody na osobę oraz... specjalną strefę „Foreigner Only” (no niczym „Nur für D...”😉). Po drugiej stronie rzeki lokalne targowisko, ale główna atrakcja to przejazd do pobliskiej wioski rybackiej, oddalonej o ok. 2 km. Jeżeli nawet nie macie ochoty tam jechać, to najdalej po 10 minutach opędzania się od naganiaczy, oferujących wszelkiego rodzaju środki transportu, ustąpicie dla świętego spokoju. Wzięliśmy ostatecznie dwuosobową rikszę rowerową za 5 USD. Po drodze turyści odwiedzają kolejną, niewielką pagodę. Nie budzący tym razem żadnych wątpliwości co do swego autentyzmu mnich oprowadził nas po niej uprzejmie, szlifując przy okazji angielski, jak powiedział. Napiwku nie przyjął. Sama wioska sprawia wrażenie przygnębiające, niesamowity „brud, smród i ubóstwo”. Dosłownie. Ludzie żyją tam w postawionych na bagnie ruderach, otoczonych górami śmieci i spływającymi do rzeki ściekami. Było to chyba najgorsze pod tym względem miejsce, na które natrafiliśmy w całej Birmie (no, może jeszcze podobne, nadrzeczne slumsy w Mandalay). W wiosce można odbyć przejażdżkę łódką po kanale, ale zrezygnowaliśmy. Cała wycieczka do Dale zajęła może ok. 1,30 h. Druga propozycja to objazd okolic Rangunu kolejką podmiejską. Wyrusza ona z dworca głównego i zatacza pętlę wokół miasta oraz jego bardzo rozległych przedmieść. Jechać można w obydwie strony, w zasadzie bez różnicy, w zależności od tego, który pociąg pojawi się jako pierwszy. Obydwa odjeżdżają z peronu siódmego, tam też znajduje się kasa, w której kupujemy bilety. Kosztują one 200 kyatów na cała trasę od osoby (ok. 60 gr.). Zwracam na to uwagę, bo i tam działają młodzi biznesmeni, czyli około dziesięcioletni chłopcy, którzy, owszem, zaprowadzą na peron, kupią nawet bilety, ale potem chcą sprzedać butelkę wody mineralnej za 3 tys. kyatów, podczas gdy normalna cena to 200-300 kyatów (60-70 gr.). Cóż, zorientowali się już, że turyści często odbywają wspomniany objazd i starają się skorzystać z okazji. Tymczasem (koniec 2018 r.) nie zorientowały się w tym jeszcze władze i nie zdążyły wprowadzić specjalnych cen dla zagranicznych pasażerów, ale to zapewne kwestia niedalekiej przyszłości. Sama podróż trwa ok. 3 h. Warunki takie sobie, początkowo dość tłoczno, potem niewygodnie, siedzenia niezwykle twarde 😄. Urozmaicenie stanowią wszędobylscy sprzedawcy, krążący po wagonach z wszelakiego rodzaju towarami: owocami, słodyczami, gotowanym ryżem w sosie, wodą, napojami (nie pojęli jeszcze, niestety, że największym zbytem wśród turystów cieszyłoby się... oczywiście piwo!), zabawkami, balonami itp., itd. Na kilku większych stacjach można ewentualnie wysiąść, polecano np. targ w miasteczku Insein, ale ostatecznie zrezygnowaliśmy. Miejscowości te nie wyglądały zbyt atrakcyjnie, ot, typowe osiedla podmiejskie w azjatyckim stylu. A trzeba by czekać na kolejny pociąg. W sumie objazd ten potrafi nieco znużyć i ostatnia godzina ciągnęła się długo.

Na Irawadi duży ruch, jak zawsze na rzekach Azji południowo-wschodniej.

Dla rybaków też znajdzie się miejsce.
  
Przystań turystyczna w Dala.

A to terminal promowy.

Riksza, pora ruszać na objazd po przedmieściach Dala.

Wioska rybacka w pobliżu Dala. Ada litościwie pominęła okiem obiektywu największe hałdy śmieci.

Jedna ze starszych mieszkanek wioski na ganku jej domu.

Tutaj też można wynająć łódkę spacerową.

Pagoda Shwe Sayan, którą odwiedziliśmy po drodze.

A oto inna, miejscowa świątynia.

Chudy i żylasty Birmańczyk wiezie słusznych gabarytów, białego sahiba, który z trudem mieści cztery litery w siedlisku.

I oto wracamy do Rangunu.

Pociąg podmiejski na dworcu głównym w Rangunie.

Plan trasy okrężnej wokół Rangunu. Przejazd zajmuje trzy godziny.

Wreszcie zrobiło się luźniej i Ada zdołała wyciągnąć aparat.

Wagon zmienia charakter z osobowego na towarowy.

A oto wykaz czynności zabronionych w pociągu. Pojmujecie już, dlaczego odradzamy dłuższą podróż? :-)

Wytchnienia poszukać można w jednym z licznych w Rangunie parków. Największą popularnością cieszy się Bogyoke Park na półwyspie jeziora Kandawgyi, w północnej części miasta. To miłe, spokojne miejsce, dobre na popołudniowy piknik. Miejscowi też o tym wiedzą i często popijają tam piwo albo rum. Zachowują się jednak bardzo przyjaźnie, jedyny problem, to jak uprzejmie odmówić przyjęcia poczęstunku 
Jeszcze jeden widok na Karaweik Palace.


Pagoda Shwedagon widziana znad jeziora Kandawgyi.

W parku Bogyoke słonia można spotkać już tylko w postaci rzeźby.

Dawniej uroczy, obecnie zrujnowany i zamknięty most na wysepkę na jeziorze Kandawgyi.

Pomnik generała Aung Sana, twórcy
 niepodległości Birmy. W czasie wojny
 współpracował z Japończykami.
I na koniec gastronomia. W Rangunie, jak w większości miast azjatyckich, rozkwita gastronomia uliczna. Ceny więcej niż umiarkowane, solidna porcja ryżu z kurczakiem w sosie to wydatek rzędu 1,33 USD. Do tego świeżo wyciskany sok z owoców (0,66 USD), albo piwo, po które właściciele knajpy kazali nam iść do okolicznego sklepu (ok. 1 USD, w zależności od rodzaju i objętości). Jedzenie okazało się bardzo smaczne i nie sprowadziło szczególnych problemów żołądkowych. Przyznam jednak, że wybraliśmy uliczną knajpkę z zapleczem w postaci normalnej kuchni z bieżącą wodą. Pozwala to uniknąć mało higienicznego, wielokrotnego mycia naczyń w tej samej, zimnej wodzie, co praktykuje się w „knajpkach” bez takowego zaplecza. Można też zajść do jednej z „normalnych” restauracji, w których jadają średnio sytuowani Birmańczycy. Też smacznie (potem dopiero okazało się, że smakowały nam głównie potrawy nie tyle tradycyjnej kuchni birmańskiej, co chińskie i tajskie), a ceny mniej więcej dwa razy wyższe niż na ulicy. Na koniec wybraliśmy się jeszcze na wystawny obiad w nadrzecznej restauracji Golden Duck (w pobliżu przystani promowej oraz Hotelu Strand). To modne miejsce, w którym bywają miejscowi nowobogaccy. Stolik trzeba zarezerwować z jednodniowym wyprzedzeniem, zwłaszcza, jeżeli ma stać na otwartym tarasie, z nocnym widokiem na Irawadi. Od razu trzeba zresztą stwierdzić, że to położenie to główna atrakcja naszej „Złotej Kaczki” (czy przypadkiem nie ma też knajpy o tej samej nazwie w Warszawie, i czy nie działa ona na podobnych zasadach?). Jedzenie, owszem, niezłe, ale porcje bardziej niż skromne. Ostatecznie wydaliśmy ok. 30 USD (jak na Birmę to bardzo dużo) i wyszliśmy... jakby trochę głodni jeszcze. Przyznaję jednak, że niełatwo nas nasycić, zwłaszcza w podróży. :-).
Knajpka uliczna w Rangunie. Czas oczekiwania na zamówione danie (smaży je kucharz w prawym, górnym rogu) spędzamy popijając drinki i piwo.

Warto było czekać. Piwa tymczasem zdążyliśmy obrócić i wymienić na lepsze :-)

A tutaj czekamy na obiad w restauracji "Golden Duck".

Tym razem rezultaty okazały się mniej niż skromne.

Wypadek drogowy na który natknęliśmy się w drodze powrotnej z restauracji.

A tutaj młodzi mieszkańcy Rangunu grają na ulicy w piłkę. Boso, na bardzo szorstkim asfalcie! Buty służą za słupki bramek. Zdjęcie to zamieszczamy ku przestrodze. Aby nikt się nie zdziwił wynikiem, gdy na reprezentacja Birmy  natknie się prędzej czy później nasze "orły". 

I na koniec zagadka birmańska. Jaki właściwie numer pokoju nam przydzielono? Obsługa też miała z tym kłopot i ostatecznie rozpoznaliśmy właściwy po tym, że tym razem miał okno (a powinien, skoro kosztował dwa razy tyle co poprzednia nora). Jak myślicie, jaki to numer?

Hotel "Backapacker Bed and Breakfest" w Rangunie do szczególnie godnych polecenia nie należy. Oferuje niskie "nory" bez okien, a po zmianie pokoju na dwukrotnie droższy okazało się, że wprawdzie mamy balkon, ale służy on za skład materiałów budowlanych przy remoncie sąsiedniego "apartamentu" (balkon był wspólny). :-)