sobota, 2 czerwca 2018

Can Tho – w delcie Mekongu, czyli wreszcie Wietnam nieturystyczny


Can Tho najlepszy sposób by poznać Wietnam wietnamski czyli delta Mekongu po lokalnemu.
Mekong to największa rzeka Indochin i jedna z największych w Azji. Uchodząc do Morza Południowochińskiego tworzy trzecią co do wielkości deltę świata, pociętą licznymi, wielkimi i małymi odnogami oraz kanałami. Powstaje w ten sposób prawdziwy labirynt lądu i wody, porośnięty tropikalna roślinnością, ale też i gęsto zamieszkany. Ludzie żyją tam obok wody, na wodzie oraz z wody. To jedna z największych atrakcji turystycznych Wietnamu, którą koniecznie trzeba zaliczyć. Aby zdążyć i do tego zakątka kraju przyspieszaliśmy tempo objazdu innych miast i regionów, niepewni, czy uda się odwiedzić deltę przed odlotem z Sajgonu. Ostatecznie czasu wystarczyło, dzięki korzystaniu z nocnych autobusów sypialnych, co znakomicie usprawniło podróż. I tak, wyruszając z nocą z Mui Ne mogliśmy przeznaczyć na Mekong całe trzy dni. Z tą wielką rzeką już się kiedyś zetknęliśmy, mniej więcej tysiąc km. na północ, w tzw. Złotym Trójkącie, na pograniczu Tajlandii, Birmy i Laosu. Ten słabo niegdyś kontrolowany przez poszczególne rządy obszar był swego czasu regionem uprawiania konopi oraz produkcji narkotyków. Obecnie to wielkie królestwo podróbek, które Chińczycy sprzedają na potęgę w dzierżawionej od Laosu strefie wolnocłowej. Do tego wzniesiono tam kasyna, luksusowe domy publiczne oraz inne tego rodzaju atrakcje. Ale o „Złotym Trójkącie” może przy innej okazji. W każdym razie zapamiętaliśmy mętny, żółtawy kolor nieprzejrzystej wody toczonej przez olbrzymią już w tamtym miejscu rzekę. W delcie nic się pod tym względem nie zmieniło.
Deltę Mekongu można zwiedzać na kilka sposobów. Najprostszy to wykupienie w pierwszym lepszym biurze turystycznym jednodniowej wycieczki z Sajgonu (sam Sajgon leży poza deltą, w odległości kilkudziesięciu km. od jej najbardziej wysuniętej na wschód odnogi rzecznej). O tych wypadach uczestnicy piszą na blogach przeważnie źle. Drogo (tzn. jak kto zbije cenę), mało naturalnie, odwiedzanie kolejnych targów i warsztatów rękodzielniczych urządzonych dla turystów, brak kontaktu z prawdziwym życiem. Wariant ten można zalecić tylko tym, którzy po prostu nie mają na nic więcej czasu. Inna opcja to przejazd do miasta My Tho (ok. 50 km. od Sajgonu), najbliższej stolicy południa dużej miejscowość nad wysuniętą najbardziej na wschód odnogą Mekongu. Funkcjonuje tam wielki targ rzeczny, również stamtąd wyruszają także wycieczki (jedno i kilkudniowe), można spróbować wynająć łódź. Ale i o My Tho pisano różnie. Ma tam przyjeżdżać mnóstwo turystów, co oznacza różne ułatwienia, ale i brak klimatu oraz wysokie jak na Wietnam ceny.
Zachęceni kilkoma relacjami, postanowiliśmy wybrać się dalej, do miasta Can Tho. To spora, lokalna metropolia, dochodząca do 1 mln. mieszkańców, położona w zachodniej części delty czyli po przeciwnej stronie niż Sajgon, przy jednej z głównych odnóg Mekongu. Większa już odległość od stolicy południa (ok. 150 km.) powoduje, że dociera tam zdecydowanie mniej turystów. A przede wszystkim, nie przebiega tam już trasa open-busów (Hanoi-Sajgon). Oznacza to pewne utrudnienia w podróży, ale też Wietnam staje się zdecydowanie bardziej „wietnamski”.
Do Can Tho kursują z dużą częstotliwością dalekobieżne autobusy publiczne (z miejscami leżącymi, a jakże). Odjeżdżają one z dworca zachodniego Mien Tay, położonego jednak na peryferiach Sajgonu. Można tam dojechać licznymi autobusami komunikacji miejskiej (na szczęście, w necie zamieszczono schemat sieci komunikacyjnej miasta) albo też skorzystać ze stacji pośredniej przy ulicy Le Hong Phong w centrum miasta. Firmy autobusowe sprzedają tam bilety oraz za drobną opłatą (20 k. dongów = 1 USD) podwożą minibusami na dworzec. Jako „zieloni” w Sajgonie popełniliśmy na starcie błąd i wysadzeni ok. 6.00 z open-busa w innej części miasta skorzystaliśmy z usług biura turystycznego pośredniczącego w sprzedaży biletów. Liczyliśmy, że jak zwykle przyspieszy to podróż. Niestety, spowodowało raczej opóźnienie. Czekaliśmy ok. dwóch godzin na podstawienie prywatnego samochodu, którym podwieziono nas... do wspomnianej placówki kompanii autobusowej przy ulicy Le Hong Phong. Gdybyśmy ruszyli sami, to z pewnością zdążylibyśmy na któryś z wcześniejszych kursów do Can Tho, a i wyszłoby wszystko taniej. Przepłaciliśmy mniej więcej 200 k. dongów (ok. 10 USD). Cóż, jak na frycowe niedrogo, szkoda tylko tych dwóch godzin. Ostatecznie do Can Tho dotarliśmy ok. 14.00, po czterogodzinnej podróży na leżąco (w tym trzydziestominutowy postój na lunch).
Nasza kwatera nad wodami Mekongu.

Zbyszko rządzi :D

A potem pada pod moskitierą :D
Zmartwychwstał jednak na podwieczorek :D
Ada już wcześniej wypatrzyła na necie i zarezerwowała pokój w Dan Sinh Homestay, bardzo ciekawie położonej i przyzwoitej, jak się okazało, kwaterze dla turystów. Homestay znajduje się już poza miastem, w odległości ok. 10 km. od centrum, w okolicy wiejskiej, poprzecinanej kanałami oraz wąskimi drożynkami. Usytuowano go w interesujący sposób, na drewnianych platformach wzniesionych ponad rozlewiskiem wodnym. Domki też z drewna bambusowego, czyste i przewiewne, wyposażone w prysznic oraz WC, a także – co okazało się bardzo istotne – wygodne łóżko z moskitierą. Ostatecznie zamieszkaliśmy dosłownie „nad wodami Mekongu”. Plusem tej kwatery, poza walorami „klimatycznymi”, okazały się również położenie (znajduje się po tej samej stronie miasta co główny dworzec autobusowy) oraz wliczona w cenę możliwość skorzystania z rowerów (co czyniliśmy codziennie). Koszt wynajęcia domku to 350 k. dongów (ok. 15 USD). Dojazd z dworca autobusowego taksówką (ok. 3,5 km.). Jedyny kłopot to fakt, że niektórzy taksówkarze nie zapuszczają się w plątaninę wąskich ścieżynek (zresztą wylanych betonem i bardzo dobrze utrzymanych), wysadzając pasażerów przy skrzyżowaniu z szerszą i ważniejszą drogą lokalną, skąd pozostaje ok. półkilometrowy spacer na kwaterę. Na szczęście, jak już wspomniałem, dobrą, prostą dróżką wzdłuż kanału rzecznego.
Po rozkwaterowaniu rozglądamy się za zorganizowaniem rejsu po delcie. W końcu głównie w tym celu przyjechaliśmy, podobnie jak zdecydowana większość niezbyt zresztą licznych w Can Tho turystów. Właściciele Dan Sinh Homestay chętnie służą w tym pomocą i proponują półdniowy rejs wyruszający spod samej kwatery. Odstraszyła nas jednak cena, 30 USD od osoby. Jak na Wietnam, to bardzo drogo. Takie ceny to płaciliśmy za wjazd imponującą kolejką linową na Fansipan (najwyższą górę Indochin), wstęp do parku rozrywki Vinpearl oraz całodniowy pobyt w spa z kąpielami błotnymi w Nha Trang. Od razu widać, że ten rejs to dla wygodnickich turystów ze „zgniłego Zachodu”, a skórę zdzierają niemiłosiernie. W dodatku iście bandycka godzina wypłynięcia: 5.30 rano! To dlatego, żeby zdążyć na poranny targ rzeczny, który działa wczesnym rankiem. Ci Wietnamczycy są nie do zdarcia, zaczynają funkcjonować przed wschodem słońca, za to do snu kładą się razem z ostatnimi jego promieniami. Zupełnie inaczej niż my. Uznaliśmy, że w takich okolicznościach targ obejdzie się bez nas i kolejnej nocy zarywać już nie będziemy (po podróży na trasie Mui Ne – Sajgon odbytej pomiędzy 1.00 a 6.00). Zamiast tego hajda na rowery i ruszamy do centrum Can Tho, by rozejrzeć się za inną możliwością.
Droga zabrała ok. godziny. Niedogodność polegała na tym, że większość dystansu musieliśmy pokonać bardzo ruchliwą trasą szybkiego ruchu albo zatłóczonymi ulicami Can Tho. Dookoła mnóstwo skuterów, hałas, spaliny. Ale za to mnóstwo osób witało nas machaniem ręki, zagadywało, pytało, co robimy w mieście, wskazywało drogę. Od razu widać, że blade twarze nie są tu zjawiskiem powszednim, zwłaszcza na rowerach. A ludzie bardzo, naprawdę bardzo przyjaźni. Wytłumaczono nam też, dlaczego w Wietnamie prawie nikt nie jeździ na rowerze (inaczej niż w Chinach, gdzie rowerzystów jest mnóstwo). Otóż skutery dominują jakoby nie tyle z lenistwa, wygody i „dobrobytu”, ale dlatego, że wysilający mięśnie rowerzysta głębiej oddycha i przyjmuje więcej spalin! Jazda na rowerze ruchliwymi ulicami jest więc szkodliwa dla zdrowia! A te spaliny pochodzą głównie z rur wydechowych skuterów, więc kółko się zamyka. Wąż (czy raczej smok) pożera własny ogon. :D Cóż, trzy dni może jakoś przeżyjemy.
Upał niesamowity, ponad 30 stopni, duża wilgotność. Na szczęście, na chodnikach często spotyka się stoiska sprzedawców świeżo wyciskanych soków owocowych. Korzystamy raz za razem. Ceny rewelacyjnie niskie, 8-10 k. dongów (1,20 – 1,50 zł). A smak bez porównania lepszy niż to, co oferuje się u nas za dziesięciokrotnie wyższą cenę. No, ale przecież owoce często „prosto z drzewa”. W miastach turystycznych soki też bywały niezłe, ale ceny 20-30 k. dongów uchodziły za przystępne. W dodatku, nie raz nie dwa próbowano podnosić je na poczekaniu dla białego turysty. W Can Tho podobnych praktyk nie doświadczyliśmy. Jeszcze jeden dowód, że obcokrajowców tu niewielu.
Cennik oficjalnych wycieczek po Mekongu.

Pod pomnikiem Ho Chi Minha można znaleźć babuszki 
oferujące wycieczki w zdecydowanie tańszych cenach.
Wreszcie przejeżdżamy przez centrum miasta, docieramy nad główną w Can Tho odnogę Mekongu (robi wrażenie szerokością oraz masą toczonej wody, a to tylko jedno z ramion rzeki), po dłuższych poszukiwaniach odnajdujemy przystań promową. Spodziewaliśmy się znaleźć tutaj jakąś łódź do wynajęcia, tymczasem przykre rozczarowanie. Okolica zapyziała, prom przewozi tylko na drugą stronę rzeki, ludzie przyjaźni, ale po angielsku nie mówi prawie nikt. Z kłopotu wybawia nas sympatyczna, młoda dziewczyna (jak to często w Azji, to zazwyczaj przedstawicielki płci pięknej uczą się tam skutecznie języka angielskiego, panowie zbyt leniwi – skąd ja to znam :D). Otóż w naszym zapale zajechaliśmy za daleko. Należy udać się na reprezentacyjny bulwar przy pomniejszej odnodze rzeki (ul. Ha Ba Trung), to tam można wykupić rejs. Uprzednio ominęliśmy to miejsce bokiem. Korzystając ze wskazówek, ruszamy we właściwym kierunku. Okolica rzeczywiście zadbana. Na wspomnianym bulwarze usytuowano biuro sprzedaży biletów (przypomina okrągły bufet barowy). Oferują tam grupowe wycieczki po delcie, w różnych cenach i o rożnej długości. Zdecydowanie taniej niż na naszej kwaterze. Wolelibyśmy jednak rejs prywatny, małą łodzią. I na taką właśnie ofertę lokalnego small businessu trafiamy. Szczerze mówiąc, odnajduje nas ona sama, gdy tylko postawiliśmy stopy oraz koła naszych rowerów na bulwarze. Teren kontrolowany jest przez „siostrzany gang” kilku „babuszek”. Obrotne starsze panie, twierdzące, że są siostrami, bezzwłocznie przechwytują wszystkich indywidualnych turystów, proponując wycieczki po rzece. Właśnie czegoś takiego szukaliśmy. Po krótkich negocjacjach wynajmujemy łódź na sześciogodzinny rejs po zakamarkach delty, cena za dwie osoby 600 k. dongów (ok. 27 USD). Proponowano nam wypłynięcie o 6.00, ale przesuwamy ten potworny termin na 9.00. Trudno, z atrakcji targu wodnego zrezygnowaliśmy już wcześniej. Panie okazują się otwarte na wszelkie życzenia. Dla zainteresowanych dodam, że obstawiają cały bulwar, ale najłatwiej spotkać je przy reprezentacyjnym pomniku Cho Chi Minha.
Powrót na kwaterę okazuje się przyjemniejszy nawet niż jazda w pierwszą stronę. Słońce praży trochę mniej, tu i tam (już na „naszej wsi”) kupujemy owoce (rewelacyjne banany), a natychmiast po zjechaniu z głównej drogi zatrzymujemy się w lokalnym barze i zamawiamy piwo. Podają je w bardzo specyficzny sposób, z dużą ilością lodu. Klient otrzymuje kufel wypełniony po brzegi pokruszonym lodem oraz puszkę piwa o pojemności 0.33 l. Początkowo nieufni wobec takiej profanacji, przekonujemy się wkrótce, że ta mieszanka znakomicie gasi pragnienie. Wiedzą, co czynią i co piją. Oczywiście przybysz z Europy musi następnie poprawić całość browarem podanym w normalny sposób. W ten sposób zasiadamy w knajpce na dłużej. Po drodze jeszcze zakup kilku piw w małym sklepiku. Ceny przystępne, bez próby windowania. Tylko rozmowa po angielsku nieco kuleje, ale po chwili właściciel już wie, że chodzi o cztery puszki marki 333!
Kolejna "Pani Kapitan".

Gdzieś na wodach Mekongu...

Resztki targu, na który nie zdążyliśmy bo pora była nieludzka :D

Stacja benzynowa na odnodze Mekongu.

Produkcja makaronu ryżowego.

Suszenie półproduktów.

Osobiście produkujemy makaron ryżowy :D
Połów ryb.



Życie na Mekongu, kanały coraz węższe.

Zbyszek z "Panią Kapitan"

Płyniemy dalej...

Gąszcz na bocznym kanale Mekongu.

Ale żybura :D

Roślin  coraz więcej....przeszkadzają w żegludze.

Prywatna przystań :D

I znów dżungla :D

Mosty nad odnogami Mekongu.

Czerwony ananas. Obumiera niebawem po wydaniu owocu.

Pomelo, lokalny gatunek cytrusa.

Przydomowy cmentarz, zagubiony gdzieś w ogródku.

Wracamy na łódź pod czujnym okiem "Pani Kapitan"

Mostek po którym Zbyszko przechodził z innej perspektywy.

Targ wodny szykuje się na kolejny poranek :D

Ekologia po azjatycku.
O poranku (późnym) stawiamy się na bulwarze w Can Tho. Nasza „babuszka” już czeka i prowadzi do pobliskiej przechowalni skuterów, w której zostawiamy bicykle (opłata wliczona w cenę). Pojawia się łódź, kierowana, a jakże, przez kolejną starszą panią. Pani kapitan nie mówi po angielsku ani słowa, ale szefowa wydaje jej instrukcje co do trasy. Sama delta Mekongu wywarła na nas wrażenie mieszane. Jeśli ktoś spodziewa się dziewiczej dżungli oraz dziczy niczym z filmów o Rambo, to pewnie się zawiedzie. Teren, owszem, porośnięty bujną, tropikalną roślinnością, ale też bardzo gęsto zamieszkany. Praktycznie zawsze zza liści wyłania się jakiś dom, jakaś łódź, most, droga, skuter albo samochód. Woda żółta i mętna, niesie mnóstwo żyznego mułu. Bardzo dużo śmieci i innych zanieczyszczeń. Ochroną przyrody nikt się tutaj specjalnie nie przejmuje. Podczas naszego rejsu w śrubę napędową dwukrotnie wkręciły się torby foliowe. Pani kapitan usuwała je przy użyciu maczety, z niemałym trudem. Jest to bardziej rejs krajoznawczy, niż przyrodniczy. Dzikich zwierząt i dżungli nikt tu raczej nie zobaczy, za to przyjrzy się życiu ludzi na rzece. Z targu wodnego na jednej z większych odnóg ujrzeliśmy smętne resztki, ale sami tak wybraliśmy. Obserwowaliśmy za to przygotowania do handlu w następnym dniu, zwożenie i sortowanie towaru. Ruch na wodzie bardzo duży, sporo solidnych barek, promów, różnego rodzaju łodzi. Rzeka dzieli się co chwila na kolejne odnogi, a już pomniejszych, wąskich i krętych kanałów, w które również wpłynęliśmy, całe mnóstwo. W trakcie rejsu zaliczamy, oczywiście, wiejską restaurację. Jedzenie smaczne, ceny umiarkowane. Zgodnie ze zwyczajem opłacamy też posiłek pani kapitan. W sumie dzień bardzo udany.
Tubylcy na ulicy grają w "chińczyka".

Rzut oka na jajeczko z "wkładką" :D

Choć tubylcy instruowali jak zjeść Zbyszko miał mieszane uczucia
(mimo wypitego drinka).
Wracając, już w Can Tho, mam okazję skosztować kolejnej „atrakcji” kulinarnej. Zatrzymujemy się z rowerami przy którymś ze stanowisk wyciskania soków (8 k. dongów, grzech nie skorzystać!). Prosimy o porcje bez lodu (na co nam woda, psuje tylko smak, który wzmacniamy za to procentami z plecaka :D). Niespodziewanie, obsługującej nas kobiecie zapragnął pomóc stojący obok małżonek. Miły gest z jego strony, prawda? Kłopot w tym, że jak wielu tamtejszych panów, angielskiego nie rozumiał ani w ząb. A Ada tak się natrudziła, żeby wyjaśnić jego żonie, żeby nie dodawała lodu. I oto, gdy pierwsza szklanica stoi gotowa na ladzie, pan mąż z rozmachem wsypuje do niej całą szuflę lodowych kostek. Chciał przecież pomóc! Kończy się jak zawsze, żona wyciska dodatkową porcję, a małżonek raczy się na koszt firmy tą zaprawioną lodem. Ponieważ własny sok wzmacniamy lokalną wódką (jeden z droższych gatunków, żadna rewelacja, ale na bezrybiu...) uznajemy za właściwe poczęstować „gospodarza”. Niby odmawiał ustami, ale oczy zaświeciły się jak latarnie, ujawniając konesera. :D Nalałem więc szczodrze, sporządzając dość silnego drinka (za co w imieniu męża podziękowała żona). I tym oto jednym drinkiem pan zaprawił się dość solidnie, potwierdzając w całej rozciągłości opinie o słabych głowach Azjatów.
Ponieważ od razu zapanowała wesoła i przyjazna atmosfera, zwróciłem uwagę na specjał zajadany przez przechodniów w rozstawionym po sąsiedzku, chodnikowy minibarze. To gotowane jajeczka w stylu dalekowschodnim. Czyli z niewyklutym pisklęciem w środku, z dziobkiem, piórkami i całą resztą. Kosztuje to 5 k. dongów (80 gr.) za sztukę i uchodzi za przysmak. Wzmocniwszy odwagę własnym drinkiem, zamówiłem podobne danie dla siebie. Właścicielka baru trzykrotnie zapytała, czy aby na pewno tego właśnie sobie życzę. Widocznie niezbyt dobrze mówię po angielsku. :D, jak to zwykle panowie (w Azji czy w Europie :D). Potwierdziłem, korzystając z pomocy innych klientów oraz jednoznacznie wskazując na potrawę. Wreszcie przekonana, kręcąc ze zdziwieniem głową, zrealizowała zamówienie. W międzyczasie pozostali smakosze zdążyli poinstruować, w jaki sposób zajada się ten specjał, jak otworzyć skorupkę, jakich przypraw użyć itp. W sumie, konsumuje się to podobnie jak zwykłe jajka na miękko, łyżeczką, po otwarciu jajeczka od góry. Wykonałem wstępne czynności, wszyscy z zaciekawieniem wyciągnęli szyje, podchmielony Wietnamczyk kręcił filmik na komórce. Najwidoczniej widok białej małpy zajadającej podobną potrawę nie zdarza się codziennie. Nie było tak źle. Smakuje to wszystko dobrze, jak delikatne, gotowane mięso. Sam widok, gdy dogrzebiemy się już do sedna, może natomiast zniechęcić albo wywołać odruch wymiotny: wspomniane dziobek, pióra, nóżki... Nie wypadało jednak teraz zamykać oczu albo krzywić się w obecności licznego kręgu obserwatorów. Na szczęście, w smaku wspomniane jajeczko okazało się całkiem niezłe. Na wzmocnienie po takim posiłku (bo i Ada uszczknęła odrobinę) zamówiliśmy po kolejnej porcji soku z procentami, a już „u nas na wsi” zaliczyliśmy wizytę w znajomej knajpie.
Ostatni dzień, a właściwie przedpołudnie, przeznaczyliśmy na zwiedzanie delty Mekongu rowerami. Czyli ruszyliśmy z naszej kwatery plątaniną dróżek i ścieżek wzdłuż kanałów. Drogi dobrze utrzymane, porządnie utwardzone. Przy takim klimacie inne nie zdałyby zresztą egzaminu. Mnóstwo mostków ponad kolejnymi rzeczkami. Jedziemy od jednej wsi do drugiej, przyglądając się życiu mieszkańców: tu plac budowy, na który barką rzeczną dostarczono właśnie cegły, tam ruchomy punkt usług krawieckich, czyli maszyna do szycia na kółkach, zaparkowana pod estakadą. Obok sprzedają pierogi, można przekąsić w oczekiwaniu na uszycie garnituru. :D Krążąc tak po okolicy, raz czy drugi zajeżdżamy do wspomnianej knajpy. Witają jak stałych bywalców i już bez zamawiania podają od razu dwa kufle piwa z lodem. Podobnie w równie znajomym sklepie. Nie muszę obecnie tłumaczyć, po co się zatrzymałem. Na nasz widok bez zwłoki szykują cztery puszki piwa marki 333. W taki sposób, to można zwiedzać!
Niestety, powoli czas nam się kończy. Około 16.00 wyjeżdżamy do Sajgonu, tym razem żadne biura pośrednictwa nie są już potrzebne. Cztery godziny autobusem z miejscami leżącymi. W mieście będziemy ok. 20.00. W sam raz, żeby dotrzeć do centrum, poszukać jakiegoś noclegu i jedzenia. Zostały ostatnie dwa dni w Wietnamie.
Delta Mekongu na rowerach.

W Azji to jednak się pracuje....

...w pocie czoła.
Na mostku nad jednym z kanałów.

Piwo po wietnamsku (z lodem :D)

Bardzo lokalny targ, gdzieś w wiosce w delcie Mekongu.

Co by tu ze sobą mądrego zrobić?

Może zjeść sajgonki pod mostem?...

A może kazać sobie uszyć garnitur?

Ale nie....jednak kończymy na piwie a nasze rowerowe siodełka zostają zabezpieczone przed przegrzaniem kartonami.

A w Azji jak zwykle praca wre...