poniedziałek, 26 lutego 2018

Ha Long Bay (Zatoka Lądującego Smoka) – symbol Wietnamu

Wietnam. Zatoka Lądującego Smoka. Nasz kolejny cel.
Po powrocie z kibelka okazało się, że prom na Cat Ba odpłynął bez nas.
Na szczęście po kilkudziesięciu sekundach podstawiono kolejny stateczek wcale nie wyglądający na prom :D
Po pośpiesznym załadunku piwko na rufie w towarzystwie pani przewożącej kurczaki na motorku.
Przed nami Cat Ba, a my niespodziewanie doganiamy prom, który nam uciekł.
Zatoka Ha Long Bay, położona w północnej części Zatoki Tonkińskiej, przy północno-wschodnim wybrzeżu Wietnamu (kilkadziesiąt kilometrów na wschód o Hanoi) to najwspanialsza krajobrazowo atrakcja turystyczna kraju. Setki, tysiące skalistych wysepek wyrastających pionowo z morza, tworzących prawdziwy labirynt kamienia i wody, to obowiązkowy punkt programu każdego podróżnika zwiedzającego Wietnam. Pobudzająca wyobraźnię nazwa wiąże się oczywiście z legendą. Otóż gdy Wietnamczycy toczyli ciężką wojnę w obronie kraju przed najeźdźcami (Chińczykami, jakże by inaczej), z pomocą przyszły im smoki. Pojawiły się nad morzem i wypluły setki pereł, które w zetknięciu z wodą zamieniły się w skały. Wedle innej wersji, same zanurkowały w fale i ryjąc dno pazurami oraz opancerzonymi ogonami spowodowały niezwykłe ukształtowanie terenu. Ta druga opowieść wydaje się bardziej odpowiadać nazwie zatoki. Smoki zresztą pozostały, gdyż spodobał im się nowy wygląd okolicy. Czekają, ukryte wśród wysepek, kanałów i jaskiń. Być może czekają, aż znowu okażą się potrzebne, by obronić Wietnam? Bo te ukształtowane w tak niezwykły sposób skalne iglice przeszkodziły flocie najeźdźców. Wiele z ich okrętów rozbiło się, inne zwróciły. Opowieść ta posiada o tyle racjonalne korzenie, że rzeczywiście, w zatoce Ha Long Bay Wietnamczycy kilkakrotnie odparli wrogów. Największe zwycięstwo odnieśli w 1288, niszcząc flotę chińsko-mongolską, wysłaną przez słynnego chana Kubiłaja, władającego Chinami oraz całą wschodnią Azją i opisanego barwnie przez Marco Polo.
Jak już wspomniałem, odwiedziny w zatoce to obecnie obowiązkowy punkt programu turysty w Wietnamie. Każdego roku przybywa tam kilka milionów zwiedzających, co stopniowo psuje klimat tego miejsca. A jeszcze dwadzieścia lat temu, w ostatnich latach XX w., tych turystów pojawiało się zaledwie ok. 200 tys. rocznie... Przynajmniej skały i woda nadal robią olbrzymie wrażenie, pomimo dość dużego ruchu różnego rodzaju łodzi i statków wycieczkowych.
Najprościej i najłatwiej wykupić wycieczkę po Ha Long Bay w którymś z biur turystycznych w Hanoi. Podstawią autobus pod hotel, dowiozą na miejsce, wsadzą na statek, a wieczorem podrzucą z powrotem do Hanoi. Można też wykupić wycieczkę dwu- lub trzydniową, z noclegiem na statku. Ceny różne, w zależności od standardu oraz naszej umiejętności targowania się. Kwotę podawaną na wstępie zawsze można i wręcz należy zbić o 30-50%. Opinie o tych wycieczkach zorganizowanych też są jednak bardzo różne, najczęściej złe. Uczestnicy skarżą się na wygórowane ceny, kiepskie warunki noclegów i wyżywienia, tłok. Do tego niedawno zakazano jakoby pasażerom przebywania na górnych, widokowych, pokładach statków wycieczkowych w trakcie samego rejsu (tzn., gdy statek znajduje się w ruchu). Podobno któryś z nich miał się przewrócić, gdy tłoczący się na usytuowanym wysoko pokładzie tłum zebrał się na jednej burcie, by podziwiać jakiś widok. A jest co podziwiać, podczas gdy statki turystyczne nie wyglądają na cechujące się szczególną dzielnością morską, opowieść brzmi więc dość prawdopodobnie. Inna możliwość, to samodzielny przejazd do którejś z miejscowości usytuowanych w pobliżu zatoki (Hajfong, Ha Long) i wynajęcie łodzi albo wykupienie wycieczki na miejscu. Odnośnie tej opcji naczytaliśmy się z kolei na blogach relacji o pazerności Wietnamczyków, oszukujących przy każdej okazji na czasie trwania albo też trasie opłaconego rejsu.
Ada znalazła na necie ofertę kwatery prywatnej (homestay), oferowanej przez niejakiego Lana i usytuowanej na wyspie Cat Ba (największej w archipelagu), w samym sercu parku narodowego. TU LINK. Kwatera miała znakomite opinie Amerykanów, Australijczyków, Brytyjczyków i Niemców. Rozpisywali się o bardzo dobrych warunkach, domowej atmosferze, posiłkach przygotowywanych osobiście przez żonę gospodarza i zjadanych wspólnie z rodziną oraz o tym, że Lan załatwia różne sposoby zwiedzania zatoki. Cena tej kwatery była nieco wyższa niż innych w okolicach zatoki, ale zapowiadane atrakcje w zupełności to wynagradzały (a ogólnie i tak Lan nie żądał wiele). Minusem mógł się natomiast okazać dojazd, homestay usytuowany jest bowiem w części wyspy, do której z miasteczka Cat Ba można dotrzeć tylko drogą wodną. Zapowiadało to kłopoty. Te zapowiedzi i przypuszczenia w zupełności się potwierdziły, tzn. Lan i jego homestay okazali się fantastyczni, a dojazd utrudniony i emocjonujący. Bo skorzystaliśmy, oczywiście, z tej oferty i zarezerwowaliśmy dwa noclegi.
Bardzo ważną sprawą przy zwiedzaniu zatoki Ha Long Bay jest pogoda. Otóż nader często trafiają się tam mgły, chmury i deszcze, zwłaszcza zimą. Pisano i opowiadano w osobistych rozmowach o tygodniowych nawet przypadkach oczekiwania na niewielką choćby poprawę pogody, by ujrzeć cokolwiek z oczekiwanych atrakcji. Dla nas bogowie okazali się nadzwyczajnie łaskawi. Przybyliśmy tuż przed świętami Bożego Narodzenia, a tu pogoda wręcz fantastyczna! Dosłownie ani jednej chmurki, błękitne niebo, ostre słońce, lazurowa woda, wyrazista zieleń. I do tego martwy sezon! Przed świętami przyjeżdża bowiem najmniej turystów! Nie skorzystamy tylko z plaż, które rozciągają się na niektórych wysepkach, ale to i tak nie pora na kąpiele w zatoce Ha Long Bay. Z czymś takim trzeba poczekać do lata. O naszym niewiarygodnym szczęściu poinformował już pilot autobusu turystycznego, w którym wykupiliśmy przejazd z Hanoi do wspomnianej miejscowości Cat Ba (po krótkich targach 10 USD od osoby). - Zapowiada się niesamowita pogoda - oświadczył w drodze. - Trzy dni słońca, to się tutaj nie zdarza o tej porze roku! - Tę łaskawość bogowie okazali sprowadzając tajfun na południowe wybrzeża Wietnamu oraz Sajgon, gdzie wiało i padało podobno straszliwie. Ale ten wir powietrza blokował jednocześnie napływ chmur nad wybrzeże północne.
Sama podróż do Cat Ba też okazała się ciekawa. Najpierw ogromne chmury dymu powstające przy spalaniu śmieci w jakiejś fabryce w okolicach Hajfongu (o czym wspominałem już w poprzednim poście), potem „dramatyczna” przeprawa promowa na samą wyspę. Dramatyczna, gdyż odbywana w ekspresowym tempie. W Wietnamie nie ma czasu na głupoty! Prom był wliczony w cenę, ale tylko dla pasażerów. Autobus zostawał na stałym lądzie, a na wyspie czekał następny. Wysadzono nas na zewnątrz, rozdano identyfikatory do zawieszenia na szyi, a energiczna „pani szefowa” wydała zdecydowaną komendę: - Follow me!” - Przyznaję ze wstydem, że zaskoczeni tak operacyjno-wojskowym postawieniem sprawy nie nadążyliśmy za siłami głównymi! Ada chciała skorzystać z toalety i oto... Ujrzeliśmy, jak prom odbija od brzegu, a my zostaliśmy na lądzie! Na szczęście, szybko okazało się, że siły główne to jednak nasze skromne osoby, w towarzystwie kilkunastu innych, którzy też nie nadążyli i teraz wszyscy z ulgą oglądaliśmy wzajemnie nasze identyfikatory. - Nie rozchodzić się! - zakomenderowała ujrzana z jeszcze większą ulgą szefowa i po chwili do przystani przybił kolejny prom, bardzo małych zresztą rozmiarów. - Wsiadamy! - Padł kolejny rozkaz. Wykonaliśmy go z pewnym trudem, bo i to zaokrętowanie odbyło się błyskawicznie, niczym marines na łódź desantową. Nasz prom ruszył w takim tempie, że wyprzedził ten poprzedni i na wyspie wylądowaliśmy ostatecznie jako pierwsi! Ledwie zdążyliśmy obrócić na morzu po małym piwie. Podczas takiej operacji bez strat się jednak nie obejdzie. Już na łodzi szefowa nerwowo lustrowała pokład i liczyła swoje „owieczki”. Ostatecznie zabrakło trzech Niemek. Wedle relacji Ady, straciły kontakt z siłami głównymi we wspomnianym WC. Doprawdy, ten kibel to pułapka na miarę tych, którymi partyzanci Vietcongu gnębili amerykańskich agresorów podczas wojny (o czym szczegółowo w innym poście). Zlekceważyły albo nie dosłyszały rozkazów i stały się spisanymi na straty maruderami! Podstawiony na przystani autobus już nie czekał. Dojadą do Cat Ba następnym... Kiedy? Bogowie raczą wiedzieć (i może jeszcze szefowa). Cóż, straty muszą być... - Crazy land – powtarzaliśmy z jakimiś Anglikami albo Australijczykami, którzy korzystając z chwili spokoju przed desantowaniem, podobnie jak i my raczyli się na rufie piwem.
Pierwszy rzut oka na zatokę Ha Long Bay.
Zbyszko bawi się pociskami jak mały chłopiec zabawkami.
A po tej zabawie zasłużony odpoczynek tym razem dużych chłopców czyli pifffko :D z widoczkiem na zatokę.
Teraz trzeba się zaprzyjaźnić z innymi chłopcami :D
Przedrzeć się przez las subtropikalny...
I dotrzeć do kolejnej zabawki :D
Wojskowy punkt obserwacyjny.
I kolejny widoczek na obrzeża Ha Long Bay.
Wyspa i miasto Cat Ba powitały nas stojącym w zenicie, ciepłym słońcem. A nasza firma przewozowa zafundowała na końcu trasy po kuflu zimnego piwa, które każdy pasażer mógł otrzymać w ich restauracji hotelowej na podstawie rozdanych kuponów. Bo podwieźli nas wszystkich pod własny hotel. Popijając złocisty dar bogów (i kompanii turystycznej), planowaliśmy dalsze posunięcia. Na początek kupiliśmy od razu bilety na nocny autobus sypialny do Sa Pa za dwa dni. Następnie, po dłuższych staraniach Ada nawiązała łączność (sms-ową) z przedstawicielem Lana. Bo sam Lan bardzo słabo mówi po angielsku i wszystkie kwestie dotyczące dojazdu do homestaya załatwia ten przedstawiciel. Niestety, chociaż zna dobrze język, to raczej kiepsko przykłada się do swego zadania. Trudno o kontakt, rzadko odpisuje na maile i sms-y. Instrukcje, które obecnie podał, też okazały się dość ogólnikowe. O 15.00 mamy pojawić się na przystani i ktoś nas tam odbierze, żadnych szczegółów, znaków i haseł rozpoznawczych. Okazało się też przy okazji, że w mieście są dwie przystanie, a my znajdujemy się przy tej niewłaściwej – zachodniej. Trzeba przedostać się do wschodniej. Można wziąć taksówkę albo odbyć ok. 20-minutowy spacer w poprzek półwyspu. Wybraliśmy drugą opcję, tymczasem zaś, zostawiwszy bagaże w uprzejmej recepcji, ruszyliśmy na zwiedzanie fortu usytuowanego na wysokim i stromym wzgórzu nad miastem. To dobry punkt widokowy, polecany zwłaszcza dla obserwacji zachodów słońca. Fort wznosi się bezpośrednio nad głowami, droga dobra, asfaltowa, ale dość ostro pod górę. Należy liczyć ok 30 min. pieszo. Wstęp: 40 k. dongów. Ze szczytu rozciąga się piękny widok na samą wyspę oraz morze po obydwu jej stronach. To przedsmak atrakcji Ha Long Bay. Można ułożyć się na leżaku i podziwiać, pociągając zimne piwo. Potem zwiedziliśmy fortyfikacje. Fort urządzili w XIX w. Francuzi, ale obecny stan pozostawiła Wietnamska Armia Ludowa, wykorzystująca te umocnienia podczas wojny. Mamy tu armaty, kazamaty, manekiny w mundurach WAL... Coś dla miłośników pięknych widoków oraz dla militarystów. Po drodze do fortu, w miejscu gdzie droga odbija w lewo od uliczki wiodącej z nabrzeża, znajduje się godna polecenia restauracja o nazwie Yu My Restaurant. Smaczne i niedrogie (jak na tę turystyczną osadę) dania mięsne po 80-90 k. dongów (ok. 4 USD), niezły wybór piw (aż czterech) w umiarkowanej cenie 15 k. dongów.
Lokalna zupa Pho.
"uprowadzeni" przez panią szyper...
...podziwiamy widoki w promieniach nisko schodzącego słońca.
Czas jednak udać się na przystań. Prowadzi nas pewnie GPS. Ale oto pierwsza przeszkoda: droga wiodąca do przystani jest zamknięta i remontowana, pracuje ciężki sprzęt. Obejście to kilka kilometrów. Ruszamy więc śmiało, nikt nie protestuje, operator koparki uprzejmie odsuwa łyżkę. Po chwili przekonujemy się, że i miejscowi przechodzą tędy nie przejmując się przebudową. Przystań wschodnia bardzo skromna, w pobliżu kilka rodzinnych jadłodajni. Kontaktu z tym przedstawicielem obecnie nie udaje się nawiązać. Zjadamy więc jeszcze po lokalnej zupie pho i lekko zaniepokojeni ruszamy do „portu”. To okazuje się poważnym błędem. Widok dwójki białych małp z bagażami, niepewnie rozglądających się dookoła i wyraźnie zdezorientowanych, zwabia lokalne sępy. Pojawia się „pani szyper”, która w słabej angielszczyźnie wypytuje nas, czego nam potrzeba. Ada odpowiada, że czekamy na transport do Lan homestay. - A tak, wiem. To ja was zabiorę moją łodzią. - Pani szyper pokazuje na mapie. Każe jeszcze wykupić jakieś kwitki w niewielkiej, pseudourzędowej budzie: 30 k. dongów od osoby, niedrogo. Sądzimy, że to bilety. Istotnie, tak też było, ale okazało się, że chodziło o... bilety wstępu do parku narodowego! Ruszamy, wychodzimy z portu, mijamy nawodne osiedla miejscowych rybaków. Od wieków mieszkali na łodziach stojących w zatoce pod osłoną skał. Obecnie władze usunęły ich z samego parku narodowego, to przenieśli się na obrzeża. Ich łódki i tratwy, najróżniejszych rodzajów, tworzą prawdziwe pływające wyspy. Widok jest fascynujący, można zapuścić wzrok przez otwarte drzwi „domostw”. Z morza wyrastają też pierwsze skalne iglice... Ten miły moment przerywa dzwonek telefonu Ady. Dzwoni nasz „przedstawiciel”, spóźniony o ok 30 min. Pyta, dlaczego nie ma nas na przystani. Szybko okazuje się, że „pani szyper” przejęła nas bezprawnie i załadowała do swojej taksówki wodnej. Ponieważ Adzie trudno przekazywać treść rozmowy i funkcjonować w roli „głuchego telefonu”, wręcza komórkę siedzącej za sterem kobiecie. Jej rozmowa z przedstawicielem przybiera dość gwałtowne tony. Nie jest dobrze! Gdy telefon wraca w ręce Ady, przedstawiciel (którego zresztą nigdy nie dane nam będzie ujrzeć na oczy) oświadcza, że daliśmy się nabrać, wcale nie wysłał tej łodzi, ma w dyspozycji inną, dużo tańszą, a ta tutaj przewoźniczka chce nas skasować na 400 k. I na koniec dodaje, że właściwa cena takiego rejsu łodzią to ok. 200 k. dongów. Zapowiada, że Lan pojawi się na przystani docelowej. Od tej chwili stosunki z „panią szyper” stają się bardzo chłodne. Owszem, dobija do brzegu we właściwym miejscu, w niewielkiej, malowniczo położonej przystani: zatoka otoczona górami i skalistymi wysepkami, ale następnie rzeczywiście żąda zapowiedzianych 400 k. Dodam, że cena nie została podana ani ustalona przed wypłynięciem. Po wyładowaniu plecaków, już na stałym lądzie wręczamy jej przygotowane 200 k., stwierdzając, że to uczciwa zapłata. Rozpoczyna się awantura. W jej trakcie pojawia się nasz przybyły melexem gospodarz, czyli Lan. Dyskusja wkracza na nowy poziom decybeli oraz emocji, tym razem wyrażanych przez obydwie strony w języku wietnamskim. Lan upewnia się, że kobieta dostała 200 k. i uznaje to za kwotę wystarczającą. Na odczepnego dorzuca jej jednak 50 k. i „pani szyper” wreszcie odpuszcza, złorzecząc ile wlezie. Tę pięćdziesiątkę zwracamy później Lanowi.
Wreszcie u Lana...
...o czym informuje tabliczka
Nasza kwatera.
Podwórze.
Obiad z rodziną Lana, Zbyszko z trudem utrzymuje pozycję :D
Pyszne, domowe jedzonko.
W nagrodę poobiednia herbatka
i fajka
którą chętnie raczy się gspodarz.
Zbyszko wybiera inne atrakcje...
...domowej roboty wężówka to jest TO!
Przed takim napitkiem i na kolanko przyklęknąć można :D
Prawda że śliczny stworek? :D
Na plantacji owoców u Lana
W prezencie dostajemy dorodną papaję.
którą spałaszujemy podczas pikniku :D
Po tym trudnym początku sprawy zaczynają układać się lepiej. Lan okazuje się bardzo sympatyczny, jego dom zadbany, warunki na kwaterze dobre. Częstuje owocami, pyta, czy zjemy obiad (płatny, ale niezbyt drogi). Oczywiście, że zjemy. Potrawy przygotowuje żona Lana, pałaszujemy razem z rodziną. Bardzo smaczne. Prowadzimy konwersację, chwaląc talenty małżonki oraz nade wszystko wypytując o dwójkę obecnych, kilkuletnich synów gospodarza. To w dobrym tonie, a dzieci są zawsze dumą rodziców. Jedyny minus to sposób konsumpcji. Pół biedy, że podano pałeczki, z tym nauczyliśmy się już radzić sobie w Chinach. Ale to, że obiad spożywamy wprost na podłodze (na jakiejś macie), siedząc „po turecku” staje się męczące. Męczące dla mojej skromnej osoby, bo Ada czuje się jak ryba w wodzie. Po posiłku Lan zaprasza na taras i częstuje domowym winem ryżowym. Całkiem smaczne.
Poranek nieco nerwowy. Okazuje się, że zamówiony statek turystyczny, który miał się zatrzymać na „naszej” przystani, by zabrać nas na pokład jednak nie przypłynie. Na szczęście, Lan szybko znajduje alternatywę. Zamawia znajomą taksówkę wodną (znacznie mniejszą niż wczorajsza), która przez pięć godzin będzie obwozić naszą dwójkę po zatoce. Chcemy się jeszcze dowiedzieć, jak długo potrwa nasz rejs. - How long is this trip? - pytamy Lana. - Yes, yes! Ha Long Bay! - odpowiada triumfalnie. Oto meandry rozmówek angielsko-wietnamskich. Z mapą w ręku ustalamy ogólnie trasę. Cena tej atrakcji to 800 k. dongów (ok. 36 USD), w co wliczono wynajęcie na godzinę dwuosobowego kajaka, którym można samodzielnie penetrować co bardziej malownicze zakątki skalno-wodnego labiryntu. Niedrogo, białej małpie z pewnością nikt by za taką kwotę łodzi „z kierowcą” nie wynajął. Humory od razu się poprawiają, tym bardziej, że pogoda wspaniała.
Opisywać rejsu oraz urody samej zatoki nie ma sensu. To zadanie godne pióra poety. Niech zastąpią mnie w tym zdjęcia. W każdym razie, rejs okazał się rewelacyjny. Ha Long Bay jest ze wszech miar godna polecenia. Nasz „kierowca”, młody chłopak, nie mówił po angielsku ani słowa, ale okazał się bardzo sympatyczny. Sumiennie wpływał w różne urokliwe miejsca, penetrując przesmyki, zatoczki, skalne groty oraz obecne i tutaj na obrzeżach akwenu osiedla rybaków. Jestem pewien, że za 20 lat te pływające wioski zostaną uznane za szczególne dziedzictwo kulturowe, ale wtedy będzie już za późno. Obecni mieszkańcy zestarzeją się albo wymrą, młodzi ruszą do miast szukać lepszego życia. A dla turystów urządzi się jakiś skansen, do którego „rybacy” i ich rodziny będą codziennie przypływać do pracy. Teraz, to wszystko jest jeszcze autentyczne. Taksówkarz nie próbował też skrócić czasu rejsu (co podobno często się zdarza) i odstawił nas na przystań punktualnie o 15.00. Uczciwie zapracował na napiwek 50 k. dongów, który przyjął z wyraźnym zadowoleniem.
Na przystani można skorzystać z wypożyczalni rowerów, co Lan też wliczył w cenę. Wróciliśmy więc do wioski w ten sposób, zwiedzając przy okazji osadę. Wydaje się ona cokolwiek turystyczna, nadmiar sklepów i knajpek, z dość wygórowanymi cenami. Ale za to dzieci chętnie pozowały do zdjęć. Wieczór uczciliśmy kolejną rodzinną ucztą, tym razem zakropioną wężówką, czyli bimbrem domowej produkcji Lana, dojrzewającym w słoju w towarzystwie splotów dwóch solidnych rozmiarów węży, oczywiście od dawna już martwych.
Ostatni dzień, a właściwie przedpołudnie, przeznaczamy na eksplorację wnętrza wyspy przy pomocy rowerów. Tak po prawdzie, to wiele tam do oglądania nie ma. Zachwalane przez niektórych wodospady akurat wyschły z braku opadów (w zamian za co mieliśmy wspaniałe słońce, więc nie narzekamy), powyżej wioski dolina wkrótce się zwęża i kończy. Ścieżynki prowadzące do sąsiednich okazują się kamieniste, strome i mocno zarośnięte. Nie mamy zresztą czasu, by je forsować. Zamiast tego ruszamy pieszo na podbój najwyższej góry wyspy, ok. 260 m. n. p. m. Szlak wskazała nam uprzejmie żona Lana. To mniej więcej godzinna, raczej ostra wspinaczka wśród kamieni, skał i gęstego, subtropikalnego lasu. Nie polecamy w czasie deszczu i bez dobrych butów. Ze szczytu rozciąga się dość ciekawy widok, robiący jednak mniejsze wrażenie niż panorama z fortu w Cat Ba. W dodatku szczyt też jest zarośnięty i żeby coś zobaczyć trzeba dodatkowo wleźć na dach budynku kryjącego jakąś automatyczną instalację WAL (pamiętacie jeszcze, co oznacza ten skrót? - tak, to Wietnamska Armia Ludowa). Ten dach jest zresztą dość uczęszczany, o czym świadczą liczne ślady po piknikach. Idziemy skwapliwie w ślady poprzedników. Okazało się, że wysunięty punkt wypadowy (czyli kwatera u Lana) zapewnił nam spokój i odosobnienie. W drodze powrotnej mijamy bowiem dwie wycieczki z przewodnikami. Niezawodnie, przypłynęli turyści z Cat Ba! Ruszamy następnie rowerami w górę doliny. Po mniej więcej kilometrze trafiamy na pozostałości jakiejś posiadłości, która jest niewątpliwym przykładem francuskiej myśli kolonialnej. Uroczo położony „dworek”, z dużym tarasem otwartym na południowe słońce. Strome zbocza gór osłaniają kotlinę od wiatrów z północy, wschodu i zachodu. Jakże łatwo wyobrazić sobie francuską „madame”, popijającą poranną kawę... My zadowalamy się piwem. Całość jest trochę zapuszczona, chociaż chyba okazyjnie wykorzystywana dla celów turystycznych.
Pora wracać. Lan odstawia nas na przystań i zapowiada przybycie „rejsowego” statku. Tak, krążą tutaj i takie. Cena za przejazd: 50 k. od osoby. Lan wyraźnie to zapowiada. Żegnamy się serdecznie. To znakomity gospodarz, warto skorzystać z jego gościny. Co prawda, snuje plany rozbudowy swojej kwatery. Chce postawić dziesięć dodatkowych bungalowów dla turystów. Pokazywał nam miejsce i zgromadzone materiały budowlane. Życzymy mu jak najlepiej, ale wtedy jego homestay straci obecny, rodzinny i autentyczny charakter. Trzeba się więc pospieszyć.

W taki oto sposób po raz ostatni pokonujemy skalisty akwen obrzeży zatoki Ha Long Bay. Solidnych rozmiarów wodny „autobus” zatrzymuje się przy kilku pływających osadach. Tu i tam mieszkańcy zamówili drobne sprawunki albo odbierają przesyłki. Na górnym pokładzie lokalna telewizja nagrywa natomiast wywiad z jakimś miejscowym bonzem. Wywiad na tle zatoki oraz wiosek na łodziach. Pewnie bliżej nieokreślony „szef” wypowiada się właśnie na ich temat. Oczywiście, nie rozumiemy ani słowa. Po wyokrętowaniu się odbywamy powrotny, dwudziestominutowy spacer do przystani zachodniej i centrum miasteczka, częściowo przez wspomniany plac budowy. Obiad w również już wspominanej restauracji Yu My. Potem zakupy na drogę (piwo oraz jakieś przekąski – znacznie tu taniej niż np. w Hanoi) oraz poważniejsze na lokalnym targu z odzieżowymi podróbkami. Trafiliśmy tam przypadkowo, okazał się nieźle zaopatrzony, a ceny „do negocjacji”. To jednak tylko przedsmak innych, podobnych miejsc w Wietnamie. Jeszcze po piwie w znajomej knajpce kompanii turystycznej i podjeżdża nasz autobus sypialny do Sa Pa.
W oczekiwaniu na przybycie naszej taksówki wodnej...
przyglądamy się zatoce.
Już na pokładzie taksówki, pora na piwo :D
Nasz kierowca. Ponieważ jedna dłoń na sterze a druga na komórce, do dodawania gazu pozostała noga :D
Ruszamy :D
Pierwsza napotkana pływająca wioska rybacka.
Jedna z plaż na Ha Long Bay, w zimie pusta.
Między skałkami...
...i pod nimi...
niektórzy pracują nogami...
A inni się lenią :D
Pośród skał i wody.
Formacje skalne.
Ha Long Bay.
Uchwycony w locie ptak.
Zadowolony pasażer.
Pogoda wyjątkowo nas rozpieszcza.
Aż chce się cielsko do słoneczka wystawić, zwłaszcza że to grudzień.
Zbliżamy się do pływającej platformy na której wypożyczają kajaki.
Który kajak wybrać? Hmmm....
Bierzemy żółty!
i zapuszczamy się w labirynt jaskiń:D
Jedno z otoczonych skałami jeziorek.
Nie ma jak selfi na ślepo z aparatu :D
I jak tu odnaleźć miejsce wypłynięcia z tego jeziorka?
O jest!
Uciekamy bo robi się tłoczno :D
Przez skalny łuczek.
I jesteś z powrotem na otwartej zatoce.
Odsłania się widok na zatokę.
Powoli już na nas czas.
Oddajemy kajak.
Którego pilnuje "pasterz"
a my zapuszczamy oko na zaplecze.
I wskakujemy na "naszą" łódkę, znów można wyciągnąć nogi.
i rozkoszować się widokami.
Z bliska można się też przyjrzeć turystycznym statkom, które jednak nie wywarły na nas pozytywnego wrażenia.
Naszym oczom ukazują się kolejne wspaniałe widoki.
Wysepki o stromych brzegach...
Przesmyki...
Łuki skalne...
i plaże...
Na koniec wycieczka po pływającej wiosce rybackiej.
Są to zabudowania charakterystyczne dla zatoki Ha Long Bay
I jeszcze jeden łuk skalny do pokonania...
Otwiera drogę na kolejne jeziorko.
tu już za plecami.
Kolejna wioska rybacka w tle.
Słońce schodzi coraz niżej...
Cienie się wydłużają, a w jednym z nich niespodzianka...
Skamieniała łódź :D
Ruszamy w drogę powrotną.
Mijając kolejne domostwa.



Podejście na najwyższą górę wyspy Cat Ba.                
"Punkt widokowy" na szczycie dachu budynku kryjącego tajemniczą instalację WAL.
Widok w głąb wyspy.
Zbyszko wypatruje w dolinie domu Lana.
Wracamy na rowery, pozostawione u podnóża góry.
I odkrywamy kolejne tajemnice wyspy...
Oto francuska posiadłość kolonialna, do której zapraszamy się w gościnę.
Co za skąpcy, piwem nie chcą poczęstować!
Jednak się udało!
Zabudowania, nieco trącące myszką.
Toną jednak w kwiatach
I serwują kawę :D
A także piwo :D
W drodze powrotnej obserwujemy sceny z życia wioski. Przesiewanie ryżu...
Smażenie kurczaków nad ogniskiem
Dzieciaki chętnie pozują do zdjęcia.
A śmiechu przy tym co nie miara.




Wracamy od Lana do miasta Cat Ba.
ostatnie zdjęcia z zatoką.
Spojrzenia do rybackich chatek.
których w tej okolicy jest naprawdę sporo.
Na łódce telewizja kręci wywiad a my...
obserwujemy wioski na wodzie.
A tutaj to już prawdziwe miasteczko,
które otacza nas ze wszystkich stron.
Znów w Cat Ba, wyokrętowanie.
Zasłużony obiad w knajpie
W oczekiwaniu na autobus sypialny do Sa Pa zamówiliśmy kolejne piwko.
Ale podjechał tak szybko, że trzeba było skończyć piwko w autobusie.