piątek, 21 lipca 2017

Ostatnie dni w Pekinie. Afera piknikowego noża i przeciąganie liny


U wejścia do Cesarskiego Pałacu Letniego

Szanghaj pożegnał nas deszczem, Pekin wita o poranku pięknym słońcem. Wszystko w stolicy Państwa Środka mamy już zaklepane. Wiemy, jak dostać się do hotelu, wiemy, co chcemy jeszcze zobaczyć (Letni Pałac Cesarski), wiemy, jak tam dojechać, wiemy, w których knajpkach zjeść lunch, a potem obiad. Ponieważ Ada zrezygnowała już z planów zakupowych, wydaje się nam, że mamy mnóstwo czasu. Powolne przemieszczanie się zatłoczonymi korytarzami dworca Pekin Południowy i szukanie wejścia do metra nie osłabia niewczesnego entuzjazmu. Oto nasza stacja, oto nasz hutong, oto nasz hotel. Tym razem przydzielają dość kiepski, niewielki pokój, ale co tam. To tylko na jedną noc, szkoda czasu na wykłócanie się i ewentualną zamianę. Chcemy jeszcze tylko odebrać pozostawionego przed trzema tygodniami laptopa i mój nieszczęsny nóż „myśliwski”. Uczynny i obrotny młodzian w recepcji mówił wprawdzie, że tę sprawę należy załatwiać tylko z nim, gdy pojawi się na swojej zmianie, ale w naszej głupocie lekceważymy tę prośbę i zwracamy się do jego obecnego akurat kolegi. Ten zdaje się nie wiedzieć, o co chodzi. Po dłuższej rozmowie przy pomocy komórkowych translatorów wyjaśniamy nasz problem. Zostawiliśmy tu przed osiemnastoma dniami na przechowanie laptopa i nóż, teraz chcemy odebrać ten pakunek, oto kwit! Recepcjonista, też młody chłopak, ale zdecydowanie mniej lotny, odnajduje naszą paczkę. Już myślimy, że po sprawie, ale on nadal ma jakieś wątpliwości. - Tak, chodzi o laptopa i nóż – powtarzamy nieopatrznie, a Chińczyk przegląda zawartość pakunku, ukazując te przedmioty. Laptop jeszcze ujdzie, ale zanim wspomnieliśmy o nożu, powinniśmy byli ugryźć się w język, albo może lepiej od razu odciąć sobie ten narząd tymże właśnie ostrzem. Jesteśmy przecież w Chinach, a to „bardzo dziwna kraj”, o czym mamy się teraz okazję przekonać. Chłopak zwleka z wydaniem paczki, w końcu tłumaczy niejasno, że musimy zaczekać. Na co? Rozmowa przy pomocy translatorów grzęźnie. W końcu machamy ręką. Skoro mamy zaczekać, może z pół godziny, jak powiedział, to tymczasem zajrzymy do marketu przy sąsiedniej ulicy? Wychodzimy i beztrosko oddajemy się zakupom piknikowym, zajmuje to raczej godzinę, niż 30 min.
Nadchodząc z zakupami, nie zwracamy nawet uwagi na policyjny radiowóz zaparkowany na hotelowym dziedzińcu. Dopiero widok czterech umundurowanych stróżów prawa deliberujących nad czymś przy recepcji i obracających w dłoniach nasz nieszczęsny nóż (firma Muela, dobra, hiszpańska stal z Toledo i Salamanki, ale ostrze zaledwie 10-centymetrowe) zaczynamy rozumieć, że mamy kłopoty. Patrol przyjechał z naszego powodu, wezwany przez młodego recepcjonistę, który odkrył tak podejrzany, niebezpieczny przedmiot, może narzędzie planowanego zamachu, przechowywany, o zgrozo, w hotelowej recepcji! Stajemy się obiektem przesłuchania. Bardzo dziwnego, bo też odbywanego przy pomocy komórkowych translatorów! - Czy ten nóż przywieźliśmy z Polski, czy kupiliśmy w Chinach? Jeżeli z Polski, to w jaki sposób? Do czego jest nam potrzebny i dlaczego zostawiliśmy go w hotelu? Jak długo planujemy pozostać w Chinach i co zmierzamy tutaj robić? I tak dalej i tak dalej. Jestem już pewien, że to narzędzie zbrodni zostanie na miejscu skonfiskowane i będziemy mieli szczęście, jeżeli nas nie aresztują, gdy oto mrok rozprasza promyk nadziei. - Nóż zostanie w recepcji – decyduje dowódca patrolu. - Skoro jutro wyjeżdżacie, to pracownicy zwrócą go wam bezpośrednio przed opuszczeniem hotelu. Ale musicie udać się prosto na lotnisko (sprawdzają naszą rezerwację) i to koniecznie taksówką. Do metra czy autobusu nie wolno wam z tym wejść! - Ponieważ i tak postanowiliśmy już wziąć taksówkę (z powodu narastającej liczby i objętości bagaży oraz braku ruchomych schodów na wielu przesiadkowych stacjach metra), nie protestujemy. Prosimy tylko w recepcji o zamówienie tej taksówki, skwapliwie potwierdzają. - Tak, jutro o 9.00, cena to 200 yuanów (ok 120 zł) – W sumie standardowa za taki kurs (co wiemy z neta i przewodników). Policja wreszcie odjeżdża, a my oddychamy z ulgą. Na tej absurdalnej sprawie straciliśmy ponad dwie godziny i nadszarpnęliśmy nerwy. I tak jednak potraktowano nas zapewne ulgowo. Dziwaczni cudzoziemcy, skoro już wyjeżdżają, to niech sobie jadą. Co najwyżej, zamordują taksówkarza! Życie przedstawicieli tej profesji nie jest tutaj cenione zbyt wysoko, oto kolejny dowód. Mamy tylko nadzieję, że uczynny młodzian, który przyjął nasza paczkę na przechowanie, a którego zalecenia tak głupio zlekceważyliśmy, nie miał z powodu tej afery nieprzyjemności. Tego już się nie dowiemy.
Przeciąganie liny czyli rozrywka personelu medycznego po chińsku :P
Robi się późno, trochę zdenerwowani ruszamy pieszo przez sąsiedni hutong w stronę placu Tian'anmen, na uliczkę z pierogarniami. I oto, po drodze, trafiamy na kolejny widok, możliwy do ujrzenia chyba tylko w Chinach. Tu często ludzie tańczą na placach i w parkach, uprawiają zbiorową gimnastykę, ćwiczą jakieś układy choreograficzne albo pozycje sztuki walki. Już o tym pisałem. Ale oto w wąskiej uliczce hutongu napotykamy sporą grupę pracowników miejscowej przychodni. Ubrani w białe kitle, lekarze, pielęgniarki, zapewne rejestratorki, sprzątaczki i cały personel. Podzielili się na dwie grupy, ujęli w dłonie szorstką, grubą linę.
Uwaga! Start!
Sędzia wyznaczył punkt środkowy, daje znak. I ciągną, ciągną! Nie potrafię się oprzeć, dopadam wolnego końca liny, zapieram się nogami, ciągniemy wspólnie! Nowi koledzy i koleżanki z drużyny przyjmują to radośnie, publiczność także. Ciągniemy zajadle do wtóru podających rytm okrzyków, pociągnąć i odstawić stopę w tył, zyskać kilkanaście centymetrów. Początkowo idzie dobrze, mamy ponad metr przewagi! Upojeni tym sukcesem, pewni już wygranej, tracimy impet oraz rewolucyjną czujność. Przeciwnicy to wykorzystują i nagle... Silne szarpniecie, nie do odparcia! Lecimy do przodu, czołówka drużyny wpada na linię środkową. Przegraliśmy, przeciągnęli nas...
I...ciągniemy... ja na końcu...
Ale śmiechu i zabawy nie brakuje. Tak załoga miejscowej przychodni spędza czas przerwy na lunch. Prawda, że pożyteczniej niż na kiszeniu się we własnym sosie, plotkowaniu, narzekaniu na lekarzy albo na pielęgniarki (to w zależności od przynależności zawodowej narzekającego), albo też na dyrektora, fundusz zdrowia, ministerstwo, przepisy i pacjentów (to wszyscy razem i zgodnie). Można by chińskie zwyczaje przenieść do Polski. Ruch to zdrowie. A żeby pobudzić do prawdziwej walki, takie przeciąganie liny mogłoby decydować o przyznaniu kontraktu albo zaliczeniu placówki do tej tworzonej ostatnio przez rząd sieci, o której tyle się mówi i która wzbudza tyle emocji (I połowa 2017 r., podaję datę, bo reformy w służbie są tak szybkie, że za dwa lata nikt może o tej sieci nie pamiętać, ale zawsze znajdzie się coś, o co można powalczyć i linę przeciągać).
W drodze przez hutong na pierogi...
Przynajmniej jasne zasady, a związki zawodowe mogłyby szkolić i wystawiać drużyny „gladiatorów” do tej rywalizacji, zamiast wozić ich do Warszawy na demonstracje! Chociaż, właściwie, to tam też mogliby linę przeciągać. Na przykład z aktualnym ministrem i jego ekipą. W sumie, niewiele się to różni od tego, co robią obecnie.
Przyjemnie zrelaksowani, sami udajemy się na lunch, pierogi z piwem. A potem metrem do Letniego Ogrodu Cesarskiego (stacja Beigongmen, linia nr 4). Przejazd z centrum trwa prawie godzinę, odległość spora. Stacja usytuowana jest, wyjątkowo tuż przy wejściu (40 yuanaów), ale sam pałac i otaczający go park ogromny! Co prawda, pięknie położony, na wzgórzu, a raczej na całym grzbiecie, skąd rozpościera się wspaniały widok na rozległe jezioro (też część parku), upstrzone wysepkami, poprzecinane groblami i mostkami. Zwykle można tu wynająć rower wodny, ale tego dnia (chociaż słonecznego) wieje jednak dość silny wiatr i wypożyczalnie zamknięte. Teren rozległy i jest co zwiedzać, nogi tradycyjnie rozbolą. Mamy tu pałacowe pawilony, prywatny teatr, w którym cesarzowa Cixi przyglądała się występom, spoczywając w łożu we własnej komnacie wychodzącej na dziedziniec ze sceną, świątynie i największe cudo – marmurową łódź, dziwaczną budowlę w kształcie paradnego okrętu z baldachimem, umieszczoną zresztą na wodzie. Cesarzowa Cixi poleciła wznieść ten obiekt za pieniądze przeznaczone pierwotnie na potrzeby floty. W ten sposób pokazała ironicznie, że za nic ma wszelką krytykę, zarzucającą jej trwonienie funduszy na rozbudowę rezydencji (koniec XIX w.) podczas gdy państwo pogrążało się w upadku. Miała rację o tyle, że zmarła w 1908 r. we własnym łóżku, na trzy lata przed wybuchem rewolucji, która obaliła rządy cesarskie. Nie pomogła pierwsza w Chinach linia telefoniczna, łącząca pałac z budynkami rządowymi w samym Pekinie, której stare aparaty pokazuje się jako ciekawostkę. Pałac Letni to wycieczka na cały dzień. A my mamy wszystkiego kilka godzin. Spotykamy dość licznych rodaków, niektórzy wybierają się właśnie do Szanghaju na przejażdżkę Maglevem. Dzielimy się wrażeniami i informacjami na temat kursowania tej superszybkiej kolejki magnetycznej. Potem piknik na jednej z wysepek, połączonej ze stałym lądem pięknym mostem. Nadchodzi 18.00, godzina zamknięcia parku. Ogłaszają to przez megafony, ale spokojnie, jeszcze przez ponad trzy kwadranse krążymy po terenach pałacowych, po prawdzie i z tego powodu, że wśród porośniętych gęstą roślinnością wzgórz i wijących się ścieżek zagubiliśmy drogę. Wychodzimy jednak bez problemu, jako jedni z ostatnich. Piękne miejsce, warto tu wrócić.
Przed Cesarskim Letnim Pałacem
Widok na jezioro, w oddali panorama Pekinu
Krążąc po zabudowaniach pałacowych...
...w poszukiwaniu ciekawego miejsca na piknik...
...moim oczom ukazuje się urocza wysepka na jeziorze...
Prawda, że ciekawe miejsce na piknik?
Zatrzymałem się kontemplując widok na jezioro...
Jeszcze tylko zbiec po schodach...
Pomiędzy wieżami pałacu...
Obiec jeziorko dookoła (oj jest tego troszkę)...

Przed tronem cesarzowej (Ada prośby by nie fotografować potraktowała jak prawie wszyscy Chińczycy, czyli udała że nie widzi)

W zabudowaniach  rozrywkowych pałacu...
Jeszcze tylko muszę przejść mostek...
...długi mostek..
I wreszcie na wysepce...i wreszcie piknik i odpoczynek dla już obolałych nóg...
Widok z miejsca naszego pikniku...
W drodze powrotnej do bram parku, wśród promieni zachodzącego słońca.
Wieczorem odwiedzamy supermarket, kupujemy prezenty oraz ciekawostki żywnościowe. Przynajmniej w taki sposób wykorzystamy olbrzymi limit bagażu (razem cztery sztuki i 120 kg. w bagażu głównym). Potem obiad w znajomej już knajpce, jak zawsze, bardzo smaczny. Ada wpada na pomysł, aby zajść jeszcze na plac Tian'anmen i przekonać się, w jaki to niezwykły i spektakularny sposób Chińczycy iluminują mauzoleum towarzysza Mao. Bo przecież muszą iluminować, skoro nie żałują energii na oświetlanie innych, dużo mniej ważnych obiektów. I tu ogromne rozczarowanie. Plac praktycznie tonie w ciemnościach. Tylko olbrzymi portret Mao na fasadzie bramy Niebiańskiego Spokoju rozjaśnia kilka lamp, ale nic nadzwyczajnego. Głęboko rozczarowani, wracamy do hotelu. Przynajmniej miasto jest nocą bezpieczne, wszędzie czuwają mundurowi. 
Podświetlenie Zakazanego Miasta i Placu Tian'anmen
Pamiątki w sklepikach przy placu Tian'anmen

Następny dzień to już sama końcówka. Podstawiona przez recepcję taksówka nieco nas zadziwia. To prywatny samochód szwagra czy też innego krewnego jednego z pracowników. Ale skoro chce sobie w ten sposób dorobić w sobotnie przedpołudnie i nie zdziera ceny, to dlaczego nie? Przynajmniej nóż w końcu wydali! Tulę go jak odzyskanego przyjaciela. Ileż to razy przydałby się w podróży, gdy trzeba było np. rozcinać syczuański wędzony boczek, albo otwierać piwo o śruby w jakimś ogrodzeniu! Na lotnisko dostarczono nas z dużym wyprzedzeniem, czekamy kilka godzin. Czas urozmaicają automaty wyciskające świeży sok z mandarynek (bardzo smaczny, 20 yuanów). Wreszcie samolot i dziewięć godzin lotu do Berlina. Serwis oraz obsługa, jak poprzednio, bez zarzutu. Zwracam uwagę na urodziwą stewardessę o podejrzanie mało azjatyckich rysach twarzy. - „Albo jakiś owoc mieszanego związku.” - Myślę sobie. - "A może to autentyczna Chinka „zrobiła się” na Europejkę?" W Chinach to najmodniejszy obecnie kanon urody kobiecej. I oto przeżywam jedno z największych zaskoczeń podczas całej podróży. Zagłębiłem się właśnie w lekturze książki (z polskim tytułem) gdy przysiągłbym, że słyszę – Dzień dobry. - Sądząc, że to jakieś złudzenie, czytam dalej. - Przepraszam, że przeszkadzam. Jestem jedyną Polką w załodze tego samolotu (dla jasności, chińskich, prywatnych linii lotniczych Hainan Airlines, lecącym z Pekinu do Berlina). Gdyby mieli państwo jakieś problemy albo życzenia, proszę zwrócić się do mnie. - Teraz dopiero, pojmuję, że wcale się uprzednio nie przesłyszałem i aby zatrzeć wrażenie gbura, uprzejmie dziękuję. Tak to ojczyzna powitała nas już na pokładzie, gdzieś ponad pustynią Gobi. I czy warto uczyć się języków? Zwłaszcza chińskiego?

wtorek, 18 lipca 2017

Festiwal Jarocin 2017


Przed "Sceną w Parku"
Nasza koleżanka na tle parasolek i knajp


Koleżanka po udanym koncercie Wilków namówiła nas na kolejny festiwal muzyczny, tym razem w Jarocinie. To jakoby kontynuacja i nawiązanie do słynnych festiwali jarocińskich z lat 80-ych. Mają wystąpić kapele crossoverowe. Przyznam, że nasze (moje i Ady) pojęcie o tego rodzaju muzyce jest raczej wątłe, żaden z zachwalanych przez znajomą zespołów nie był mi dotąd znany ani z nazwy, ani z jakiegokolwiek utworu. Cena biletu (jednodniowego) raczej wygórowana - 100 zł. Ale co tam, jedziemy, tym bardziej, że dziewczyna (aktualnie w fazie abstynencji) zaoferowała się prowadzić w drodze powrotnej. Przed koncertem posilamy się jeszcze w przydrożnej „Karczmie Górskiej” w Kotlinie - czy to miano ma może nawiązywać do nazwy miejscowości? Ceny niezbyt wygórowane, porcje obfite, ale jedzenie nie rzuca na kolana.
W oczekiwaniu na koncert

Początek imprezy
Impreza się rozkręca
Podczas konsumpcji piwa...
...i węgierskiego wina

W samym Jarocinie z daleka już słychać dudnienie muzyki oraz widać tłumy fanów, podążających w stronę Parku Miejskiego. Wielu, nie tracąc czasu, raczy się piwem, inni podążają z czteropakami. To nastraja optymistycznie, podobnie jak i to, że bez problemu znajdujemy miejsce parkingowe w rozsądnej odległości od parku. Ale na tym lista wspomnianych plusów się wyczerpuje. O muzyce jako takiej pisać się nie podejmuję. Młodsi, ale też i starsi wiekiem fani obojga płci, przyjmują występ entuzjastycznie. Nasza znajoma także, próbuje nawet przekonywać do walorów tego rodzaju grania. Dla mnie to łupanka i dudnienie, bez ładu i składu.. Nie, żebym nie lubił dobrej „łupanki”, np. podczas jazdy samochodem, ale powinna posiadać jakiś rytm, podrywać do czynu (choćby czynem tym miało być tylko wduszanie pedału gazu). Tutaj przeszkadza jedynie w rozmowie, ogłusza i ogłupia. Wokaliści pozbawieni głosu. Nie umywają się do Roberta Gawlińskiego z „Wilków”, na których koncercie byliśmy niedawno w Tarnowie Podgórnym (zresztą bez biletów wstępu). Po prawdzie, to tym tutaj głos i tak do niczego nie jest potrzebny. I tak nie są w stanie przekrzyczeć łomotu muzyki. Tak więc walory wokalu oraz treść odśpiewywanych utworów pozostały poza zasięgiem mojej percepcji. Sama „łupanka” oraz efekty dymne i świetlne produkowane na scenie, to jednak zdecydowanie za mało. Przynajmniej dla mnie.
Przed knajpkami
Na pocieszenie obracamy z Adą po browarze, który przemyciłem pod scenę. W tym czasie kończy swoją produkcję zespół „Lao Cze” - podobno najbardziej znany z obecnych (oczywiście, nigdy o nim nie słyszałem, samej muzyki także nie). Teraz zapamiętałem jego nazwę, gdyż skojarzyła mi się z węgierską potrawą na ostro. Nieco złośliwie przedstawiam ten koncept koleżance, jest oburzona. - „Ale czym!?” - odpowiadam. - „Przecież ja bardzo lubię leczo i to dla nich niezasłużony komplement!”. Właściwie, to wykrzykuję jej te słowa do ucha (stąd wykrzykniki), bo tymczasem na scenie zaczęła się produkować kolejna kapela i normalnej rozmowy prowadzić nie sposób (opłacę ten Jarocin bólem gardła). Wyczerpawszy (niewielkie) zapasy, wyruszamy z Adą na poszukiwanie piwa albo czegoś innego do zwilżenia ust. I tu kłopot. Gastronomia jest fatalnie zorganizowana. Dwie zaledwie kasy sprzedają kwity albo żetony na wszystko, czyli na kiełbaski, hot-dogi, kawę, itp., itd.
Już z "łupem"
Za piwo też płaci się w tym miejscu. Dziewczyny dwoją się i troją, ale cóż, klienci nie mogą się zdecydować, hot-dog czy hamburger, zwoływują kolegów, pytają ich o decyzje w tej kwestii... W rezultacie, kolejka staje się tasiemcowa i oczekiwanie ciągnie bez końca. Doprawdy, można paść z pragnienia! Ta sytuacja trwa przez cały czas koncertu. Wobec tego, decydujemy się na wino, sprzedawane na kubki przy innym straganie. Mają węgierskie i gruzińskie. Oczywiście, gruzińskie to „najlepsze na świecie” (tę wiedzę zdobyliśmy podczas pobytu w tym kraju). Ale czerwone wytrawne mają tylko z Węgier i przy tym pozostaje moja pani. Tu kolejka mniejsza, ale również przesuwa się powoli. Co prawda głównie dlatego, że sympatyczni panowie z obsługi częstują klientów, pozwalając spróbować i wybrać taki czy inny gatunek.
Fotografie na tle sceny
W tej akurat kwestii chwila namysłu jest jak najbardziej zrozumiała. Korzystam z tych degustacji, wracając kilka razy po kolejne kieliszki dla Ady. Oj, następnego dnia zapłaci rodzajem zatrucia, znanym powszechnie pod nazwą kaca! Czerwonego wina nie da się pić niczym wody. To już bezpieczniejsze piwo. Przerzucam się na ten trunek (czarna Fortuna, jeden z gatunków, które lubię). Trzeba odstać swoje, ale co tam. Tymczasem Ada zajmuje miejsca przy stoliku w strefie bufetowej i dalszy ciąg koncertu spędzamy już tutaj. Z zakupionym alkoholem nie można wejść pod scenę, ochroniarze cofają przy bramkach. W tej strefie sprzedają tylko piwo grodziskie, o słabszej mocy. Dałem się skusić na jeden kubek, ale to nie dla mnie. W tej sytuacji wielu miłośników „silnego uderzenia uderzenia” (obydwu rodzajów) radzi sobie w ten sposób, że stawiają pełne kubki na trawniku, już po drugiej stronie ogrodzenia (bez problemu mieszczą się w dużych okach siatki) i przechodzą przez bramkę z pustymi rękoma. Potem wystarczy odebrać depozyt. Nie zauważyłem, by ktoś próbował podkradać czy podpijać. Publiczność trzyma jednak fason! Tym niemniej, zostajemy na ławkach przy stoliku. Ściągam też spod sceny koleżankę. Siedzi się tu wygodniej niż na wilgotnej trawie, bliżej do straganów z zaopatrzeniem, widać mniej więcej to samo, za to jest nie aż tak hałaśliwie. Nazw kolejnych kapeli nie pamiętam, zresztą, żadna różnica. Wszystkie wyją i łomoczą dokładnie tak samo, ku uciesze zebranych. Impreza przeciąga się, dochodzi druga w nocy. Mniej więcej wtedy obie panie uznają wreszcie, że zrobiło się chłodno. Dopijamy zawartość naszych kubków i ruszamy do samochodu. Po drodze natrafiamy na mieście na wybitą szybę. To jedyny przykład wandalizmu – może zresztą ktoś wpadł w to okno przypadkiem? Ogólnie, dość spokojnie. Inaczej bywało tu podobno w latach osiemdziesiątych. W samochodzie doceniam fakt posiadania trzeźwego kierowcy i zapadam w smaczną drzemkę na tylnym siedzeniu.

A tutaj próbki muzyki z Jarocina...