piątek, 26 stycznia 2018

Perfumowa Pagoda

Jedna ze świątyń przy dolnej stacji kolejki.
Perfumowa Pagoda (Chua Huong), zwana też Pagodą Przyjemnego Zapachu, położona około 70 km. na południe od Hanoi, w górach nad rzeką Day (Rzeka Perfumowa), to święte miejsce pielgrzymkowe buddystów, którzy przybywają tu nie tylko z różnych stron Wietnamu, ale także z wielu innych krajów. To właściwie kompleks kilkudziesięciu świątyń i klasztorów, rozrzuconych wśród pokrytych lasem gór oraz częściowo ulokowanych w jaskiniach. Pielgrzymi i turyści docierają tam drogą wodną, po około godzinnym rejsie wiosłową łodzią z wioski My Duc. Miejsce stało się obiektem kultu w XV w., najbardziej znana jaskinia-świątynia Huong Tich funkcjonuje od drugiej połowy XVI w. Jej cechą charakterystyczną jest rozdzielający grotę na dwie części olbrzymi stalagnat, tworzący jak gdyby dwa osobne wejścia. Nazwano je „Bramą do Nieba” i „Bramą do Piekła” (tylko która jest którą, szkoda byłoby się pomylić!).
Z Perfumową Pagodą związana jest barwna legenda. Pewien potężny władca miał trzy córki, z których dwie, posłuszne woli ojca, wyszły za mąż za wybranych przez niego kandydatów, trzecia jednak, najmłodsza i najpiękniejsza, odmówiła. Uciekła do świątyni, by poświęcić życie Buddzie. Król napominał ją kilka razy, a gdy nadal okazywała nieposłuszeństwo, nakazał swoim gwardzistom zabić niepokorną córkę, a pagodę spalić. Dziewczynę uratował zesłany przez Buddę Biały Tygrys, który przeniósł ją do ukrytej wysoko w górach jaskini (wspomnianej Houng Tich), gdzie żyła w ukryciu, oddając się modlitwie oraz spożywając owoce przynoszone przez dzikie zwierzęta. Po pewnym czasie król zachorował na trąd i stracił oczy oraz ręce. Świątobliwy mnich, do którego zwrócił się o pomoc, zapowiedział, że władcę może uzdrowić tylko poświęcenie się któregoś z jego poddanych, który dobrowolnie odda własne oczy oraz dłonie w intencji wyzdrowienia króla. Ale nikt taki się nie znalazł. Dopiero wygnana księżniczka, dowiedziawszy się o chorobie ojca, bez wahania ofiarowała wzrok oraz ręce. Wyleczony król zapragnął wynagrodzić nieznanego sobie wybawcę i odbył w tym celu pielgrzymkę w góry, gdzie zaprowadzono go do jaskini. Teraz dopiero rozpoznał córkę, którą od dawna uważał za zmarłą i dowiedział się, że to ona przywróciła mu zdrowie. W międzyczasie szlachetna księżniczka doznała oświecenia, odzyskała oczy i dłonie oraz zaczęła być czczona jako bogini miłosierdzia, Quan Am. Poruszony król także poświęcił się odtąd Buddzie, zamieszkał w jaskini i wybudował w okolicy wiele pagód.
My również zamierzaliśmy poznać to święte miejsce, chociaż nie mieliśmy aż tak istotnych powodów jak tamten władca. Tyle, że mogliśmy przeznaczyć na to jeden dzień, ostatni dzień pobytu w Hanoi, przed wyjazdem nad zatokę Ha Long Bay. Tymczasem lektura blogów i porad podróżników nie napawała optymizmem w tym względzie. Dojazd do wspomnianej wioski My Duc transportem publicznym okazał się zadaniem trudnym. Wykonalnym, ale czasochłonnym. A ponieważ do samej świątyni płynie się jeszcze rzeką, korzystając z wiosłowych łodzi (co zajmuje ok. godziny w każdą stronę), plus czas przeznaczony na zwiedzanie... W sumie, wszyscy stwierdzali, że objazd w jeden dzień jest niemożliwy i trzeba stanąć na noc oraz wracać do Hanoi nazajutrz. W tej sytuacji, radzi nieradzi, zdecydowaliśmy się skorzystać z oferty jednego z lokalnych biur podróży, oferujących jednodniowe wycieczki do Perfumowej Pagody. Po dłuższych targach ustaliliśmy cenę na 20 USD od osoby, co pokrywało całość wszystkich kosztów, łącznie z lunchem. Uwzględniając różne za i przeciw uznaliśmy to za opcję z naszego punktu widzenia najkorzystniejszą. Bus odbierał nas spod hotelu i tamże wieczorem odstawiał.
Ekologiczna hodowla świnek.
Droga do My Duc była naszym pierwszym wypadem na prowincję, poza opłotki stolicy. Na postoju w przydrożnym barze uwagę przyciągnęła domowa hodowla świń. Maciory w towarzystwie kilkunastu prosiąt każda uganiały się po prowizorycznych, ogrodzonych byle jak wybiegach w zaroślach rozciągających się wzdłuż rzeki. Świnki zajadały wszystko, co się dało. Cóż, przynajmniej przyszłe obiady dorastają w warunkach bardziej naturalnych i jednak zdrowszych niż nasza europejska „pseudotrzoda”, tuczona w ekspresowym tempie na sztucznej paszy oraz hormonach. Kolejna ciekawostka to „wioska butów”. Otóż przejeżdżaliśmy, boczną już drogą, przez niewielką w sumie osadę, pełną sklepów z obuwiem. Najróżniejszego rodzaju obuwiem: od gumiaków i walonek (czego na wsi można by jeszcze oczekiwać), poprzez sportowe podróbki różnych znanych marek, aż po szykowne szpilki, w sam raz dla hołdujących europejskiej modzie stołecznych elegantek. Przewodnik wyjaśnił, że to taka specyfika tej wioski. Kiedyś mieszkali tutaj liczni szewcy, teraz miejscowi przerzucili się na handel. Wszyscy wiedzą, że buty najlepiej i najtaniej można kupić właśnie tutaj i klienci zjeżdżają ze stolicy. My nie mieliśmy jednak czasu na postój, to z kolej minusy zwiedzania w sposób zorganizowany. I jeszcze jedna osobliwość wietnamskiej prowincji, mniej już przyjemna. Masowe palenie śmieci. Wieśniacy zwalają po prostu odpady na kupę na jakimś polu i podpalają. Dymy widać z daleka, snują się ponad ziemią. Dawniej, gdy odpady miały charakter głównie organiczny, trzcina, liście itp., posiadało to swój sens i nawet użyźniało glebę. Teraz jednak asortyment śmieci uległ znacznemu rozszerzeniu, przeważają opakowania z plastiku, torby foliowe oraz wszelakiego rodzaju inne paskudztwo. I to wszystko nadal, tradycyjnie, podpala się na polach! Cóż, tutaj ekologią nikt się nie przejmuje. Dodam, że następnego dnia podobny sposób pozbywania się odpadów ujrzeliśmy w okolicach nadmorskiego miasta Hajfong, już na skalę przemysłową. Korzystała z niego pewna fabryka, wzniecając istną „zasłonę dymną”. Na szczęście, autobus jechał szybko...
Ruszamy! Z naszą wioślarką i panią kapitan w jednej osobie..
Pogoda dopisuje, rejs zapowiada się przyjemnie.
Ada w roli galionu dziobowego.
Pływająca kawiarnia poszukuje klientów.
Połów ryb w Perfumowej Rzece.
Po drodze mijamy taki oto mostek w kolorze czerwieni w Azji uważanym za szczęśliwy...
... jak się dobrze przyjrzeć, ukazuje się również buddyjski znak szczęścia.
A tam gdzieś w górach czeka Perfumowa Pagoda...
Mijamy dość osobliwy cmentarz...
...z "pływającymi" grobowcami.
A może by tak kupić ptaszka i przywrócić mu wolność? Dla buddystów to okazja do spełnienia dobrego uczynku.
Po wyjściu z łódki udajemy się do jednej z dolnych świątyń przy przystani.
Zabudowania świątynne.
Na dziedzińcu...
...z dużym kotkiem.
Koty podobno widzą duchy zmarłych, dlatego pełnią rolę przyświątynnych strażników.
W My Duc przesiadamy się na łodzie. Widać ich wszędzie mnóstwo, tyle, że podczas naszego pobytu (druga połowa grudnia) trwał martwy sezon pielgrzymkowy (ruszą na potęgę w połowie stycznia) i większość łódek spoczywała wyciągnięta na brzeg. Wiosłują tutaj wyłącznie kobiety, czyżby panowie nie nadawali się do tak poważnej pracy? Rzeka została sztucznie spiętrzona, zalewając okoliczne grunty, w tym stare cmentarze. Widok zalanych wodą, często sporych rozmiarów, kamiennych grobowców przypominający osiadłe na mieliźnie okręty, prezentuje się doprawdy surrealistycznie. Następnie okolica pokrywa się zielenią, pojawiają się pola ryżowe oraz góry. W przebijającym przez lekkie chmury słoneczku rejs stał się bardzo przyjemny, zwłaszcza z puszką niezłego piwa w dłoni!
Dobijamy do przystani. Jest niewiarygodnie pusto! Niewiarygodnie, bo dookoła widzimy ślady przygotowań na najazd prawdziwych tłumów: olbrzymie, nieczynne aktualnie jadłodajnie, gęsto stłoczone stada straganów z dewocjonaliami, przekąskami oraz pamiątkami (również zamknięte). Po zwiedzeniu jednej z dolnych świątyń i spożyciu lunchu (przeciętny) dostajemy bilety na kolejkę linową i w taki oto sposób ruszamy na podbój jaskini Huong Tich. Przejazd ponad górami specjalnego wrażenia nie robi, nie takie się już widywało. Także zachwalana panorama sprzed wejścia do samej jaskini nie wypada jakoś strasznie oszałamiająco. No tak, zblazowani turyści, trudno im dogodzić. Do samej jaskini trzeba zejść stromymi schodami (ok. 150 stopni, po wszystkim, rzecz jasna, należy wrócić :D). Ta grota też nie jest jakaś szczególna... No, ale mieszkała w niej piękna księżniczka, która stała się boginią... To zawsze podnosi walor takich miejsc. :D
W kolejce linowej do wyżej położonych świątyń.
Widoki z wagonika, trafią się nam jeszcze lepsze :D
Brama Piekła i Brama Nieba u wejścia do Jaskini Huong Tich.
W piekle? A może w niebie?
Schodzimy wgłąb jaskini.
Trasa piesza w dół obstawiona nieczynnymi straganami prowadzadzi wzdłuż kolejki.
Zblazowany pielgrzym z piwem schodzi z gór i wyraźnie interesuje się pakunkami tragarzy... 
No cóż...skoro koniecznie chce pomóc...
...to jazda na górę :D
i tu zaczynają się "schody" :D
Jeden z nielicznych czynnych straganów.
Po tak ciężkiej pracy miło odpocząć na ławeczce przy pani kapitan :D
Znów na wodzie. Tym razem łódź motorowa. 
W dół ruszamy szlakiem pieszych pielgrzymów. Zajmuje to ok. godzinę. Nie sposób zabłądzić, bo ścieżka jest szczelnie obstawiona straganami. Nawet, gdyby ktoś chciał, to nie przeciśnie się do dżungli. Budy nieczynne, ale tu i tam właściciele szykują się do sezonu: trwają prace remontowo-budowlane.
Otrzymawszy napiwek pani kapitan dobiła łaskawie do brzegu :D
Napotykamy grupkę sympatycznych młodzieńców, którzy przy pomocy tradycyjnych nosideł transportują po schodach jakieś worki, chyba z cementem. Akurat odpoczywają i proponują, żebym spróbował swoich sił. Podejmuję wyzwanie i z sukcesem zarzucam sobie paskudnie ciężkie nosidła na prawe ramię! Utrzymuję równowagę! To już coś, bo próba pokonania kilku stopni w górę kończy się utratą tejże równowagi. Na szczęście, jeden z chłopaków to przewidział i czuwa. W odpowiedniej chwili podtrzymuje opadający worek. Kończy się na salwach śmiechu oraz przyjaznym poklepywaniu po plecach. Cholera, przecież ustałem z tym ustrojstwem i zrobiłem nawet kilka kroków! Nasze polskie nosidła, zarzucane na kark i obydwa ramiona, są o wiele stabilniejsze oraz praktyczniejsze! Miałem jeszcze kiedyś okazję nosić przy ich pomocy wodę ze studni! Ale szybko rozumiem nieprzydatność europejskiego wynalazku w azjatyckich warunkach. Co z tego, że polskie nosidła stabilniejsze i lepiej rozkładają ciężar – są zbyt „szerokie”. W tutejszym ścisku uniemożliwiałyby wymijanie się. W Azji jest zawsze tłoczno i trzeba się bardziej postarać!
Powolny powrót łodziami. Słońce stoi już nisko i robi się chłodno... Ada zapada w lekką drzemkę (nie piła kawy od rana) i nawet aparat fotograficzny wysuwa się z jej dłoni... I oto ostatnia atrakcja: dobijanie do brzegu oraz wręczanie napiwku. Wioślarki pochodzą z bardzo biednych rodzin, za ich pracę wynagradza je państwo (pielgrzymi i turyści kupują bilety w specjalnym biurze, za nas zrobił to, oczywiście, przewodnik). Państwo płaci niewiele, więc napiwek słusznie się należy. Inna sprawa, jaki i w jaki sposób pobierany. Przewodnik poinformował zawczasu uczestników wycieczki, że zwyczajowa i stosowna wysokość napiwku w Wietnamie to 20 k. dongów (ok. 1 USD) od osoby (ta kwota zawsze się później sprawdzała przy różnych okazjach). I tyle należy przygotować. Wręczyć pieniądze powinniśmy jednak dopiero po przybiciu do brzegu, choćby domagano się ich wcześniej. A nawet zwłaszcza, gdyby się domagano! Bo panie wioślarki potrafią napiwek przyjąć, zatrzymać łódkę na środku nurtu i zażądać większej kwoty, odmawiając w przeciwnym razie zawinięcia do przystani! Oto buisnesswomen!
W sumie dość przyjemny dzień, do czego przyczyniła się w dużej mierze dobra pogoda. Sama Perfumowa Pagoda jakiegoś piorunującego wrażenia nie robi, słynna świątynia oraz okoliczne góry również. Może wśród tłumu pielgrzymów wyglądałoby to inaczej, kto wie? Najprzyjemniejszy okazał się rejs łódką. Łodzie te nie posiadają jednak zadaszenia i w razie deszczu to średnia przyjemność. Trzeba też zaznaczyć, że np. przejażdżki łódkami wśród wyniosłych szczytów górskich w okolicach miasta Ninh Binh są bez porównania atrakcyjniejsze. Dlatego ewentualne przeznaczenie aż dwóch dni na odwiedzenie pagody to przesada. Zdecydowanie, lepiej zaoszczędzić czas i skorzystać z oferty lokalnego biura podróży.

środa, 24 stycznia 2018

Hanoi


Hanoi, stolica Wietnamu - Mauzoleum Ho Chi Minh'a
Lotnisko.Lektura w oczekiwaniu na samolot...
Wreszcie dotarliśmy. Jak pokornie przybysze z kapitalistycznej Europy proszą o wpuszczenie do socjalistycznego raju :D Tylko dlaczego akurat Zbyszka? :D:D:D
Autobus numer 86 gna autostradą z lotniska.
Riksze w Hanoi. Przy okazji widać stan zagospodarowania chodników :D
Ratuj się kto może! Skutery w blokach startowych.
Po całodobowej, ale przyjemnej podróży Emiratami (bardzo dobry serwis pokładowy, bogaty pakiet filmowy) lądujemy w południe w stolicy Wietnamu, przy pięknej, słonecznej pogodzie. Formalności wizowo-paszportowe idą wyjątkowo szybko i sprawnie. Jedyny kłopot to wypełnienie jakiś formularzy. To znaczy, problemem jest zbyt mała liczba stolików i pulpitów do pisania. Niektórym pasażerom spieszy się tak bardzo, że padają na kolana i wypełniają te papierki po prostu na podłodze. Śmieję się, że przybysze z kapitalistycznej Europy (bo o takich chodzi) na kolanach błagają o wpuszczenie do socjalistycznego raju. Po przejściu kontroli i odebraniu bagażu kupujemy przy wyjściu miejscową kartę telefoniczną (15 USD, 2 giga internetu dziennie przez 30 dni, dobry zasięg w całym kraju, co w zupełności się potwierdziło), przy okazji wymieniamy też 100 USD. W banku kurs lepszy, jak się potem okaże, ale jakieś miejscowe pieniądze na pewno się przydadzą, a mamy sobotę. Do centrum można dojechać albo taksówką, które nie są drogie (w takim wypadku należy koniecznie dopilnować włączenia licznika, wtedy nie ma na ogół problemów przy zapłacie, stawka za 1 km. to ok. 15 k dongów, zależy od miasta i od firmy taksówkowej, przy dłuższych trasach taryfa stopniowo maleje), albo skorzystać z busika lub autobusu nr 86 (przystanek na lewo od wyjścia z terminala). Cena za bus i za autobus identyczna, 30 k dongów od osoby (bagaż wliczony, na to należy uważać, bo niekiedy próbują dołożyć opłatę). Ceny przejazdów są zresztą często umieszczone na burtach autobusów miejskich i też warto zawsze spojrzeć. Tłoku nigdy nie ma, wszyscy Wietnamczycy i tak przemieszczają skuterami. Przejazd z lotniska zajmuje ok. 40 min. Nasz kierowca autobusu gnał jak szalony, wyprzedzając slalomem inne pojazdy i cudem mieszcząc się w niewielkich lukach pomiędzy nimi. Dopiero później zrozumieliśmy, że zapewne cieszył się szybką jazdą na autostradzie, w mieście zmuszony zwykle poruszać się w ślimaczym tempie w gigantycznych korkach. A umiejętność wciskania się w każde wolne miejsce to nieodzowny atrybut tutejszych szoferów, w przeciwnym razie ugrzęźliby w tych korkach na wieki wieków.
Most Wschodzącego Słońca wieczorem....
I to samo miejsce w promieniach słońca.
Tradycja miesza się z nowoczesnością. Nastolatki w tradycyjnych nakryciach głowy z komórkami w ręku :D
Zmierzch nad Jeziorem Odzyskanego Miecza w tle  Żółwia Wieża :D
I znów za tło posłużyła Żółwia Wieża...
Na Moście Wschodzącego Słońca.
Swiątynia Jadeidowej Góry, do której wiedzie Most wschodzącego Słońca.
Katedra Św. Józefa w Hanoi z Bożonarodzeniową gwiazdą :D
Wnętrze w/w katedry...
Kolacja z pifffkiem :D
A na deser spacer po nocnym targu....
... coco loco...
....a później piwko w tzw. "English pub'ie" :D na miłe zakończenie dnia :D Schodzą sie tu same blade twarze, często stali bywalcy.
Hanoi to miasto niezbyt urokliwe, ładniejsze jednak niż stolica południa (Ho Chi Minh City). Najciekawsza do powłóczenia się jest Stara Dzielnica, z licznymi knajpami oraz ulicznymi garkuchniami. Tylko trudno tam przejść chodnikiem, najczęściej zajmują je całkowicie stragany, garkuchnie właśnie oraz zaparkowane w każdym możliwym miejscu skutery. Sercem i najprzyjemniejszym zakątkiem tej części Hanoi jest skwer/park wokół niezbyt rozległego Jeziora Odzyskanego Miecza. Oryginalna nazwa wiąże się z legendą o żółwiu, który w XV w. miał podarować władcy Wietnamu magiczny miecz, dzięki któremu ten pokonał odwiecznych wrogów, czyli Chińczyków. Podobno i obecnie w tym jeziorze żyją dużych rozmiarów żółwie, w co niełatwo uwierzyć, widząc brudną wodę oraz liczne koparki, nieustannie pogłębiające dno. Wieczorami, zwłaszcza w weekendy, okolice jeziora to ulubione miejsce odpoczynku mieszkańców stolicy, w pobliżu funkcjonuje nocny targ, odbywają się także koncerty i pokazy. Trzeba jednak uważać z wmieszaniem się w tłum otaczający taką estradę. Trafiliśmy akurat na pokaz mody i naiwnie zamierzaliśmy po prostu przejść bokiem na inną ulicę. Estrada blokowała jednak główny plac, a rozentuzjazmowani widzowie dopełnił reszty. Żadnego przejścia organizatorzy nie zabezpieczyli i przez ponad pół godziny dosłownie przebijaliśmy się przez napierający zewsząd tłum, walcząc z tymi, którzy podążali w identycznym celu w przeciwną stronę. W końcu drogę, niczym wyłom w pancernych szeregach wroga, wybił pewien Wietnamczyk z rowerem. Uniósł jedną ręką swój bicykl i po prostu rzucał go na głowy napierających z przeciwka, drugą ręką holując za sobą kilkuletniego syna. Razem z kilkunastoma innymi podążyliśmy jego śladem, poszerzając uczynioną lukę i tak wydostaliśmy się wreszcie z pułapki. W Chinach taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia, teren zostałby obstawiony solidnymi barierami oraz kierującymi ruchem porządkowymi.
Poranne ćwiczenia weteranów wojny wietnamskiej :D
Wietnamki wcale nie gorsze od Wietnamczyków. Amerykanie nie mieli żadnych szans :D
Świąteczny akcent przed kościołem Cua Bac, gdzie można uczestniczyć we Mszy Św. w języku angielskim.
Kibelek dla...rogaczy :D:D:D
Wejście do świątyni taoistycznej Quan Thanh w pobliżu Jeziora Zachodniego.

Dziedziniec świątyni Quan Thanh zbudowanej przez króla Ly Thai Ho (1010-1028)

Świątynia poświęcona jest  bogu Huyen Thien Tran Vo, władcy i strażnikowi północy.
Widok Hanoi przez pryzmat Jeziora Zachodniego w zimny, niedzielny poranek.
Pagoda Tran Quoc nad Jeziorem Zachodnim.
Wejście do w/w pagody. Jest to świątynia wędrowna :D, wzniesiona w VI w., a przeniesiona na obecne miejsce w XVII w.
i jest najstarszą świątynią w Hanoi.
Charakterystyczna wieża świątyni.
Hanoi to stare miasto, dającą mu początek fortecę założono jeszcze w starożytności, we wczesnym średniowieczu pełniło rolę stolicy prowincji cesarstwa chińskiego (które podbiło wtedy te ziemie), od XI do początków XIX w. było siedzibą cesarzy Wietnamu, w XIX-XX w. rezydowali tu francuscy gubernatorzy Indochin. Od połowy XX w. Hanoi ponownie zostało siedzibą władz wietnamskich. Pomimo długiej historii, w mieście nie ma wiele do zwiedzania. Wszystko da się zobaczyć w jeden dzień, korzystając z dojazdu rikszą albo po prostu spacerując na własnych nogach. Warto zajrzeć do buddyjskiej pagody Chua Tran Quoc (wstęp wolny), położonej malowniczo na połączonej groblą ze stałym lądem wysepce na Jeziorze Zachodnim. Stąd już niedaleko (ok. 20 min spaceru) do mauzoleum Ho Chi Minha – zwykle stoją tu kolejki chętnych do obejrzenia zabalsamowanych szczątków Ojca Narodu, ale pod koniec roku (a więc podczas naszego pobytu) ciało jest przewożone celem odbycia konserwacji. Dokąd? A jakże, stosownym zabiegom poddają je wyedukowani na innym Wodzu specjaliści z Moskwy! Pozostaje zmiana warty wojskowej, odbywana co godzinę (najlepiej obejrzeć ją w południe). W pobliżu znajduje się też symbol miasta – niewielkich rozmiarów, oryginalnie usytuowana Chua Mot Cot, czyli Pagoda na Jednym Filarze (też wstęp wolny). Największa atrakcja tej okolicy to jednak tzw. dom na palach, w którym mieszkał i pracował sam Ho Chi Minh. Znajduje się on na terenie parku otaczającego byłą rezydencję francuskiego gubernatora. Po zwycięstwie i usunięciu Francuzów w 1954 r. ofiarowano ją jako siedzibę właśnie Ojcowi Narodu. Odmówił, stwierdzając, że pałac jest zbyt wystawny i zamieszkał w domku kierowcy gubernatora. Potem zbudowano dla niego przewiewny pawilon, nawiązujący do tradycyjnych chat wietnamskich. Latem z pewnością jest tam chłodniej i przyjemniej niż w pałacu, więc może Ho Chi Minh wcale nie zrobił tego wszystkiego tylko na pokaz? Przy okazji można obejrzeć samochody używane przez Wodza. Wstęp do tych atrakcji to 40 k dongów, wejście przez bramę do rezydencji gubernatora (należy obejść od prawej strony mauzoleum, zadanie utrudniają liczne „zony” zamknięte dla przechodniów i strzeżone przez mundurowych z gwizdkami). Trzeba jednak pamiętać, że u Ho Chi Minha mają przerwę-sjestę od 12.30 do 14. 00 i odpowiednio do tego zaplanować zwiedzanie. Można zajrzeć w tej części miasta również do dawnej cytadeli cesarskiej (wstęp 30 k dongów), ale w sumie to niewiele z niej zostało. Tak naprawdę, to tylko brama wjazdowa. Resztę rozległego terenu zajmują różne budynki i pawilony zajmowane podczas wojny wietnamskiej przez naczelne dowództwo Wietnamskiej Armii Ludowej. Urządzono tu różne związane z tym faktem wystawy, całość dla miłośników historii najnowszej oraz militarystów.


         Południowa zmiana warty.
Przed Mauzoleum Ho Chi Minh'a, tonącym w  w kwiatach.
Świątynia na Jednym Pilarze.
Zbyszko wkrada się mimo krótkich spodenek :D
Samochody podarowane Ho Chi Minh'owi. Po prawej Chrysler, Pobieda, Warszawa M-20 (czyli popularna u nas dawno, dawno temu w roli taksówki "babcia")
Zabudowania i pierwszy dom Ho Chi Minh'a.
Domek na palach, w którym Ho Chi Minh spędził ostatnie jedenaście lat życia.
Zacieniony taras pod domkiem na palach.
Inny rzut oka na zabudowania rezydencji Ho Chi Minh
Cytadela cesarska wyłania się zza drzew...
Przed wejściem do cytadeli.
W drodze na mury...
Wietnamska młodzież świętuje promocję.
Bywa, że w bardzo ekspresyjny sposób :D
Wóz sztabowy dowództwa Wietnamskiej Armii Ludowej z czasów wojny.
Cytadela w Hanoi, wieża ze świątynią.
Gdzieś w cytadeli...
...młoda Wietnamka prosiła Zbyszka do zdjęcia...
...ale ten wolał sfotografować się na tle bębna.
Po zaliczeniu tych atrakcji udajemy się do konfucjonistycznej świątyni Van Mieu (Świątynia Literatury) – odległość ok 2 km. To także siedziba dawnej Akademii Cesarskiej. Jak na złość, jedyna brama wejściowa znajduje się akurat po przeciwnej stronie rozległego, ogrodzonego terenu niż mauzoleum oraz cytadela. Ale świątynia ciekawa, składa się z kilku wzniesionych jeden za drugim pawilonów, to właściwie jedyny odwiedzony przez nas tego rodzaju przybytek w Wietnamie, który można porównać pod względem rozległości, staranności budowy oraz rozmachu z chińskimi. Następnie udajemy się w stronę Starego Miasta (kolejne 2 km. z hakiem), zachodząc po drodze do wzniesionej przez Francuzów neogotyckiej katedry św. Józefa. W Wietnamie żyje bardzo wielu chrześcijan-katolików i kościoły spotyka się często. Katedra niczym specjalnym nie imponuje, ale z obowiązku można ją odwiedzić. Jej okolice to także ulubiony punkt wyczekiwania rikszarzy. Z katedry niedaleko już do wspomnianego wyżej Jeziora Odzyskanego Miecza. Na jego dwóch wysepkach usytuowano dwie niewielkie świątynie: Thap Rua (tzw. Żółwia Wieża) – obecnie malownicza ruina bez połączenia z lądem oraz Ngoc Son. Do tej drugiej można wejść (30 k dongów) przez pięknie się prezentujący, drewniany Most Wschodzącego Słońca, nocami podświetlony na czerwono. To kolejny symbol miasta. Wieczorny już spacer warto zakończyć udziałem w przedstawieniu teatru kukiełek wodnych (bilet na 20.00 to 100 k dongów), tradycyjnej, narodowej sztuki Wietnamu. Wypada do dość oryginalnie i ciekawie. Siedziba oraz kasa teatru znajdują się przy północno-wschodnim krańcu jeziora.
Na dziedzińcu Świątyni Literatury.
Zbyszko i kadzidła :D
Owoce w kształcie dłoni Buddy.
Widok Świątyni Literatury z góry
Gdzieś na ulicach Hanoi.
Ławka na wieży Lotte, która załamała się pod ciężarem Zbyszka :D
Aż dziwne, że ośmielił się po tym wypadku wejść na szybę :D
Może ciężar zmniejszyło obowiązkowe zdjęcie butów? :D
Najdroższe piwo w Hanoi (pub Top of Hanoi), ale co zrobić, gdy po takich przeżyciach chce się pić? :D
Fajka przyjaźni wypalona z napotkanym na przystanku autobusowym Wietnamczykiem.
Wreszcie coś lokalnego...zupa pho na Starym Mieście.
Mamy początek miesiąca księżycowego, Wietnamczycy palą forsę. Bogowie mają za to zesłać prawdziwe bogactwo, ale forsa fałszywa - pliki takich banknotów (różnych walut) można kupić za 5 k dongów. Ależ łatwo oszukać tych dalekowschodnich bogów...
Cennik i godziny przedstawień teatru kukiełek wodnych.
Kolejny akcent Bożonarodzeniowy, tym razem w korytarzu teatru kukiełek wodnych.
Ponieważ na przedstawienie udaliśmy się pierwszego dnia, drugi wieczór mieliśmy wolny i postanowiliśmy odwiedzić zachwalaną na necie atrakcję w nowoczesnym, „europejskim” stylu: wysokościowy punkt widokowy w hotelu Lotte. Odległość od Starego Miasta dość spora, 4,5 km. Można wziąć taksówkę albo bez problemu dojechać jedną kilku przejeżdżających obok linii autobusowych. Należy pamiętać, że w budynku znajdują się dwa tarasy widokowe. Jeden, wyraźnie oznaczony, z odrębnym wejściem i windami, to taras zakryty. Jako główną atrakcję oferuje w kilku specjalnie przygotowanych wnękach szklaną, wzmocnioną podłogę. Wejście na tę szybę wymaga odrobiny... samozaparcia (a już zwłaszcza wykonanie tam np. podskoku), ale podobnych miejsc nie trzeba wcale szukać na drugim końcu świata. Na London Bridge np. mają kilka podobnych „okien podłogowych”, robiących przy tym większe wrażenie, bo usytuowanych ponad konstrukcją mostu oraz nurtem przepływającej daleko w dole Tamizy. W Hanoi można jeszcze napić się na tym tarasie kiepskiej kawy za bardzo wysoką cenę. Podczas naszej bytności odbywała się tam nadto jakaś impreza dla dzieci nowobogackich rodziców i panował okropny hałas (muzyka plus wrzaski dzieciarni). W sumie, kiepsko zainwestowane pieniądze, w dodatku, jak na Wietnam niebotyczne (230 k dongów, ok 50 zł od osoby). Drugi taras to otwarty pub/restauracja na wolnym powietrzu (Top of Hanoi). Można tam bez żadnych opłat wjechać windą z hotelowego hallu, obsługa wskaże drogę. Po drodze czeka nas przy tym przesiadka, a na końcu krótki spacer korytarzem. Widok stąd lepszy, ale aby zostać choćby przez chwilę, należy usiąść przy stoliku i złożyć zamówienie (kelnerzy są bardzo czujni i przejmują gości natychmiast po wyjściu ze wspomnianego korytarza). Menu wyłącznie europejskie, w stylu włoskim: „włoska” kawa, „włoska” pizza, „włoskie” spaghetti. Konsumują to nowobogaccy biznesmeni podczas „spotkań służbowych”. Niczego wietnamskiego nie uświadczysz, z wyjątkiem jednego gatunku lokalnego piwa. Sympatyczny kelner przyznał w zaufaniu, że jeśli chcemy spróbować kuchni wietnamskiej, to nie mamy tam czego szukać i powinniśmy udać się na Stare Miasto. Skończyło się więc na piwie, najdroższym, na jakie natknęliśmy się w Wietnamie (130 k dongów, ok 20 złp.). Pozostałe ceny w menu na odpowiadającym temu pułapowi poziomie. Nocna panorama Hanoi nie jest warta szczególnych zachwytów, można natomiast doskonale ujrzeć wiszący nieustannie nad miastem smog. W sumie, cała ta wizyta w Lotte to jedna wielka strata czasu i pieniędzy.
W rikszy, której właściciel próbował nas oszukać :D
A oto inny, sympatyczny riksiarz z typową kolonialną świnią jako pasażerem:D
Gmach opery w Hanoi. To, oczywiście, pozostałość po francuskich kolonizatorach.
Ulica "Świętego Mikołaja" w pobliżu naszego hotelu

Na koniec komunikacja. Większość wspomnianych wyżej atrakcji da się odwiedzić w ciągu jednodniowego, niespiesznego spaceru. Można skorzystać z rikszy, które krążą głównie po Starym Mieście. Chętnie biorą klientów, wręcz się narzucają. O cenę trzeba się jednak targować, jak o wszystko. Panowie zaczynają od niebotycznego poziomu, potem obniżają oczekiwania do bardziej rozsądnego pułapu. Oczywiście, cenę dogadujemy przed wyruszeniem. Można orientacyjnie liczyć 30-40 k dongów za 1 km. i dwóch pasażerów. Dlatego warto sobie zawczasu wytyczyć trasę i zmierzyć tę odległość na lokalizatorze komórkowym GPS. Działający GPS przydaje się też do kontrolowania, czy rikszarz rzeczywiście dowiózł nas do wskazanego miejsca. W naszym przypadku, niezadowolony zapewne ze zbicia ceny, na którą jednak przecież przystał, postanowił wysadzić niewygodnych pasażerów w połowie drogi, twierdząc, że „cel jest tuż za tym rogiem”. Nie przewidział, że byliśmy już poprzedniego dnia w wyznaczonym miejscu i wiemy, że kłamie, oraz że GPS natychmiast to potwierdzi. Jak niepyszny musiał przepedałować jeszcze ponad kilometr, żeby otrzymać umówioną zapłatę. Tak, GPS bardzo źle wpływa na rikszarski biznes. Dziwne, że jeszcze tego nie pojęli. Gwoli sprawiedliwości dodam, że kolejny przedstawiciel tej profesji okazał się bardzo uczynny, bez problemów zawiózł nas do umówionego miejsca i chętnie pozował do zdjęć. Tak czy inaczej, riksze nie ruszają się zwykle poza obręb Starego Miasta i jest to w pełni zrozumiałe (odległości, mała liczba potencjalnych klientów oraz duży ruch motorowy). W dalsze rejony należy więc dojechać taksówką (warunki opisane wyżej) albo skorzystać z autobusowej komunikacji miejskiej. Jest ona w Wietnamie dobrze rozwinięta, autobusy jeżdżą często i punktualnie, nie są też nigdy zatłoczone. Główny problem, to brak zrozumiałych dla przybysza rozkładów jazdy (orientacyjne wymienienie kilku głównych ulic marszruty nic nie daje, a na to można najczęściej liczyć na przystankach), podobnie w necie nie ma żadnych informacji o rozkładach dla większości miast. Sprawia to niekiedy wrażenie celowego wręcz działania, by zmusić turystę do brania taksówki. Na szczęście, akurat w Hanoi oraz w Sajgonie rozkłady jazdy wrzucono jednak do sieci i GPS potrafi z nich skorzystać przy wytyczaniu waszej marszruty. W dwóch głównych metropoliach można więc bez problemu poruszać się autobusami (cena: 7 k dongów od osoby).