niedziela, 17 marca 2019

Golden Rock Pagoda czyli rollercoasterem do włosów Buddy


Pagoda Golden Rock wisi na krawędzi górskiej grani, podtrzymywana cudowną mocą włosów Buddy.
Złota Skała (Golden Rock) to popularna nazwa pagody Kyaiktiyo, położonej w górach południowo-wschodniej Birmy, w pobliżu miasta Kyaikto. Ponieważ oryginalne miano dosłownie łamie język i jest trudne zarówno do zapamiętania, jak i wymówienia, zagraniczni turyści posługują się nazwą angielską, doskonale oddającą zresztą wygląd świątyni. Wedle legendy (podania te mają kilka wersji, różniących się w wielu szczegółach), Budda ofiarował jakoby trzem miejscowym mnichom po dwa włosy ze swojej głowy. Po wielu perypetiach udało się następnie zebrać kilka z nich (opowieści nie zgadzają się co do liczby) i umieszczono je w stupie, wzniesionej przy pomocy miejscowych duchów na szczycie głazu, tkwiącego niepewnie na stromej krawędzi góry. Głaz ten pokryto z czasem ofiarowywanymi i nakładanymi przez pielgrzymów płatkami złota (to częsty w Birmie sposób oddawania czci miejscom i przedmiotom związanym z Buddą). Jeden ze świętych włosów podtrzymuje wspomniany kamień przed zwaleniem się w przepaść. Wedle innej wersji, skała lewituje w cudowny sposób tuż nad krawędzią grani, a przez utrzymującą się w ten sposób szczelinę można przeciągnąć włos właśnie. Wielu w to wierzy. Inni twierdzą, że tak działo się w dawnych, bogobojnych czasach. Obecne zepsucie obyczajów sprawiło jednak, że Złota Skała osiadła. Ale może uniesie się jeszcze na nowo, gdy powrócą prawdziwa wiara i moralność.
Tyle legendy. Najstarsze, potwierdzone wzmianki o pagodzie Golden Rock pochodzą z XVI w., wielką sławę zyskała natomiast w wieku XIX w. Tak czy inaczej, to obecnie jedno z głównych miejsc pielgrzymkowych birmańskich buddystów. Dla turysty dojazd okazuje się dość trudny, jak to często w Birmie się zdarza. Na początek należy dostać się do wsi Kinpun u stóp góry. Dojeżdżają tam jakoby jakieś autobusy, ale nie natrafiliśmy na żadną konkretną informację na ten temat. Zwykle zaleca się wzięcie taksówki, przynajmniej ze wspomnianego miasteczka Kyaikto. My uczyniliśmy to już w Rangunie, wynajmując na dwa dni samochód z kierowcą i objeżdżając najpierw Bago (Pegu) oraz jego odrestaurowane „zabytki”, a następnie udając się do Kinpun. Cena obejmowała jeszcze powrót do Rangunu, odstawienie na jeden z tamtejszych dworców autobusowych oraz dwa bilety sypialne klasy vip na nocne połączenie do nowej stolicy, Naypidaw. Po targach zapłaciliśmy 110 USD. W Birmie to suma całkiem spora, ale przecież nie rzucająca na kolana w Europie. W zamian otrzymaliśmy zapewniony na dwa dni szybki i wygodny transport, wraz z podwiezieniem pod wszystkie, rozrzucone w różnych częściach miasta obiekty w Bago. Spotkani później Czesi opowiadali, że zamierzali wziąć taksówkę z Bago, ale zażądano od nich 130 USD i zrezygnowali z wizyty w pagodzie.
W Kinpun znaleźliśmy się o zachodzie słońca. To typowa miejscowość pielgrzymkowa: kramy, knajpki, hotele różnej klasy i na każdą kieszeń. W sklepach nie sprzedaje się żadnego alkoholu, nawet piwa. To jednak niewiele znaczy, podają je bowiem w knajpkach, a ceny praktycznie takie same. Oprócz tego szczególnego asortymentu kupić można wszystko, czego tylko dusza pielgrzyma zapragnie. Cóż, handel odpustowy wszędzie prezentuje się podobnie.
Jak już wspomniałem, sama pagoda znajduje się na szczycie góry, wznoszącej się na 1100 m. ponad poziom morza. Z Kinpun można się tam dostać na dwa sposoby. Tradycyjny to ok. 11-kilometrowa wspinaczka piesza, drugi to skorzystanie z nowej, bitej drogi, po której kursują specjalne „ciężarówki osobowe”. Wyruszają z dworca w centrum wioski, a jazdy rozpoczynają się wraz ze wschodem słońca. Zdecydowana większość pielgrzymów i turystów wybiera oczywiście zmotoryzowany środek transportu (koszt: 2 tys. kiatów od osoby, ok. 5 zł.). Po drodze pobierane są jeszcze dobrowolne datki na utrzymanie szosy, ale ich uiszczanie nie należy do dobrego tonu. - Daj sobie spokój, to dla rządu. Nie ma sensu nic płacić - uprzedzili mnie poznani na pace ciężarówki sympatyczni, młodzi Birmańczycy. Wspomniany przejazd stanowi atrakcję samą w sobie: droga kręta, wąska i bardzo malownicza. W dość dobrym (jak na Birmę, w znakomitym wręcz) stanie, co pozwala kierowcom pędzić na złamanie karku. Dookoła wyniosłe szczyty, dżungla, głębokie przepaście. W górę to jeszcze pół biedy. Za to kurs w dół przypomina przejazd prawdziwie emocjonującym rollercoasterem. Emocje są zresztą zdecydowanie większe. W rollercoasterze odczuwamy wprawdzie instynktowną obawę (i o to chodzi), ale wszyscy wiedzą, że raczej na pewno nic nie powinno się stać. Tutaj bardzo podobnie, należy tylko wyrzucić z poprzedniego zdania dodatek „na pewno”. :-) Do tego pasażerów upycha się na ławkach niczym przysłowiowe śledzie w beczce, po sześć osób w rzędzie. Birmańczycy to ludzie dość szczupli (jak dotąd, na przykładzie sąsiedniej Tajlandii widać doskonale, jak ten stan rzeczy zmienia się w miarę rosnącego dobrobytu), czego nie da się zwykle powiedzieć o turystach z Europy. Wstawienie dwóch takich „białych małp” powoduje, że w całym rzędzie robi się zdecydowanie ciaśniej. :-) Ale miejscowym zdaje się to nie przeszkadzać, chętnie robią miejsce i zagadują przyjaźnie, na ile tylko znają angielski.
Ostatni etap drogi można przebyć w jeszcze inny sposób. Ciężarówki zatrzymują się na przystanku pośrednim, przy dolnej stacji oddanej niedawno do użytku kolejki gondolowej! To pierwsza taka atrakcja w całej Birmie, o czym informują rozdawane po drodze ulotki reklamowe. Władze zdają się odczuwać szczególną dumę z powodu zainstalowania tego ustrojstwa i przesadnie wręcz dbają o porządek oraz czystość otoczenia. Sami widzieliśmy, jak malowano na odpowiedni kolor kamienie, z których wzniesiono mury oporowe stacji! Pomimo tych wszystkich starań, kolejka nie cieszy się większą popularnością. Wspomniani Birmańczycy, poznani „na pace” i chętnie dzielący się wszelakimi, praktycznymi informacjami, zdecydowanie odradzali przejazd. I mieli rację. Gondolówka nie prezentuje się zbyt okazale, sunie na wysokości ok. 10 m. ponad nieszczególnie atrakcyjnym krajobrazem, przejazd zajmuje kilka minut. Żadnego porównania z zapierającą dech w piersiach kolejką linową poprowadzoną na górę Fansipan w Wietnamie -tutaj link. No, ale od czegoś trzeba zacząć. Inna sprawa, że koszt skorzystania z tej wątpliwej atrakcji raczej wygórowany: dla Birmańczyków 4 tys. kiatów (niecałe 3 USD), dla cudzoziemców 7 tys. kiatów (ok. 5 USD). Może te 5 USD to nie tak znowu dużo, ale płacić naprawdę nie ma za co, a do tego drobna irytacja, że znowu stosują podwójną taryfę.
Dworzec ciężarówek osobowych w Kinpun.

Pielgrzymi w drodze.

Amigo i Phyo, dwaj sympatyczni towarzysze pielgrzymki. Właśnie odradzili skorzystanie z kolejki gondolowej.

Najnowsza atrakcja Birmy - kolejka gondolowa na grań Złotej Skały.
Docieramy wreszcie na miejsce, czyli na górny terminal ciężarówek. Tutaj rozpoczyna się kolejna odsłona „handlu odpustowego”, w jeszcze bardziej rozbuchanym wydaniu niż w Kinpun. Ruszamy wzdłuż obstawionej straganami alejki. W pewnej chwili natrafiamy na „rogatkę”: obcokrajowcy płacą za wstęp 10 tys. kiatów (ok. 7 USD). Chińczykom oraz innym gościom z Azji Południowo-Wschodniej udaje się jeszcze niekiedy ujść uwagi strażników, jak to zaobserwowaliśmy, „białe małpy” nie mają jednak żadnych szans. Trudno, płacimy i ruszamy dalej.
Trzeba teraz zdjąć buty i maszerować boso, bo stąpamy już po poświęconej ziemi. Na szczęście, pojawia się też inny sposób. Otóż można wynająć... lektykę! Za nieduże pieniądze. Kilka tysięcy kiatów, w zależności od wybranej trasy oraz umiejętności targowania się. Oto prawdziwa atrakcja, a nie jakaś tam gondolówka! Takiej okazji nie mogę przepuścić. Ada, prawdziwa Królowa i Bogini, po prostu musi z tej lektyki skorzystać! Początkowo opiera się jeszcze przez wrodzoną skromność. – Daj spokój, przyjechałam tu prywatnie i incognito. Do żadnej lektyki nie wsiądę! - Ale kropla drąży skałę. Nawet Złotą Skałę. A niewolnik powinien przecież znać sposoby, by swoją Panią do pewnych spraw przekonać i wpłynąć na Jej decyzje. :-) I oto, Ada zasiada w klasycznej pozycji wpółleżącej, czterej nosiciele biorą na ramiona drążki uchwytów, po czym ruszają w stronę głównej świątyni. Brakuje tylko sługi z wachlarzem i byłby to pochód godny Kleopatry! Może ja sam mógłbym wystąpić w tej roli, ale ktoś koniecznie musiał uwiecznić to wszystko na zdjęciach!
Pewne wynalazki okazują się zawsze na czasie, w każdej epoce i pod każdą szerokością geograficzną. :-)


A to dlatego, że natura prawdziwych Królowych również się nie zmienia. :-)
Niestety, dobry humor mojej Pani ulega zwarzeniu po dotarciu do samej Złotej Skały. Odprawiam lektykarzy i zamierzamy zabrać się za zwiedzanie, a oto cóż się okazuje? Do samego kamienia dostęp mają tylko mężczyźni. Informują o tym napisy po birmańsku i angielsku, porządku pilnują funkcyjni. Nie wolno tu wejść nawet Królowej. Niezadowolona Ada wysyła więc mnie, bym zszedł na galeryjkę i dotknął świętej Skały. Sama robi zdjęcia. Kamień wisi nad przepaścią, ale trzyma się solidnie (może lewituje?). Jak widać, włos Buddy zachował swoją moc! Pielgrzymi zakupują cieniutkie, samoprzylepne blaszki złota i naklejają je jeden na drugim. Pokryli już całą Skałę (chociaż od zewnętrznej strony uczyniono to zapewne w sposób zorganizowany, przy użyciu drabin, lin oraz sprzętu wspinaczkowego). Być może, Królowa również miałaby ochotę złożyć taki dar, ale skoro nie dopuszczono Jej do tego miejsca, rezygnujemy. Zadowalamy się obejściem skały od dołu, po ogólnodostępnej galeryjce. Głaz wisi nam nad głowami, ale włos Buddy nadal utrzymuje jego ciężar.
Zbliżamy się do celu.


Na wszelki wypadek, Zbyszko wzmacnia magiczne działanie włosów Buddy.

U stóp Złotej Skały.

I oto przykra dla Królowej niespodzianka. Takich zakątków spotyka się w okolicach pagody Złotej Skały całkiem sporo. Napis na na niebieskiej tablicy po lewej stronie informuje dodatkowo, że to "especially happy place". Szczęśliwe, bo nie wpuszczają kobiet. :-)

Tutaj również Królowej nie wpuszczono,
zrezygnowaliśmy więc ze złożenia ofiary.
Po trudach części „oficjalnej”, czas na piknik. Podjadają tu wszyscy, to przyjęty w birmańskich świątyniach buddyjskich zwyczaj. Znajdujemy zacieniony skrawek placu (wszystkie takie już dawno zajęto, ale jakaś rodzina uprzejmie się przesunęła i jeszcze poczęstowano nas herbatą). Dochodzi południe i słoneczko przyjemnie przygrzewa. Z trudem przerywamy sjestę, wracając do obowiązków.
W oddali, na sąsiednich szczytach rozłożyły się kolejne świątynie (podobno ci trzej pierwotni mnisi urządzili swoje pustelnie każdy na osobnej górze), zamierzamy odwiedzić kilka z nich. Zadanie okazuje się trudniejsze, niż przypuszczaliśmy. Grzbiet łączący najbliższe szczyty został dosłownie w całości zajęty przez kramy z wszelakimi towarami odpustowymi. Utworzyły one prawdziwy labirynt, dla ochrony przed słońcem i kaprysami aury przykryty brezentowymi osłonami. Kilkakrotnie gubimy się w tym gąszczu, krążąc tam i z powrotem w poszukiwaniu właściwej drogi. Sprzedawcy zaczynają nas rozpoznawać, pewnie mają odrobinę zabawy. Jakaś litościwa dusza wskazuje właściwe przejście, gdy zdołaliśmy wytłumaczyć, dokąd zmierzamy. Cóż z tego, skoro wpadamy aż po uszy w kolejne, zastawione na klientów pułapki. „Białe małpy” nie trafiają się tu chyba zbyt często, wzbudzamy bowiem wyraźne zainteresowanie. Co chwila ktoś chce zrobić sobie wspólne zdjęcie, ktoś chce po prostu porozmawiać, by doszlifować znajomość angielskiego (to w Birmie bardzo częste), wielu oferuje różnorakie towary i usługi. Początkowo staramy się unikać zakupów, ale wtem trafiamy do sektora kosmetycznego. Nie dość, że sprzedają tu różnego rodzaju olejki, maści, kremy, zapachowe drewno itp., itd., to jeszcze rozłożyli się ze swoimi stanowiskami masażyści. Masaż stóp to słabość Królowej i Bogini, a Jej stopy odczuwają już zmęczenie zwiedzaniem (i kto miał rację z tą lektyką?). Przystajemy więc, a jeden z Birmańczyków zabiera się do pracy. Ada przyznaje, że znał się na swoim fachu (ogólnie, w Azji trafiają się masaże najlepsze na świecie, do tego niewygórowane cenowo, nasi rodzimi „specjaliści” powinni pobierać tam lekcje). Gdy już raz ulegliśmy, to zachodzimy też do innych straganów: buddyjskie różańce z drewna sandałowego, biżuteria z tego samego surowca (rzemieślnicy toczą te cudeńka na oczach klientów), wszelakiego rodzaju asortyment odzieżowy, kadzidełka, itp., itd.

Strudzeni pielgrzymi szukają odpoczynku w cieniu drzew.

Aby dojść do kolejnej pagody, trzeba przedrzeć się przez te plątaninę straganów.

Ścieżki kręte, a dookoła wiele pokus.

I oto Królowa wpadła w jedną z pułapek. Ale przynajmniej humor lepszy po "protokolarnym zgrzycie" przy Złotej Skale. :-)
W ten sposób docieramy do sąsiedniej świątyni-klasztoru po dobrych dwóch godzinach. Miejsce to trochę nas jednak rozczarowuje. Sam klasztor niczym szczególnym nie zachwyca, spodziewany widok na Złotą Skałę przesłaniają natomiast inne wzniesienia, pokryte niezliczonymi straganami. Ponieważ robi się późno, rezygnujemy z dalszej wędrówki grzbietem góry ku kolejnej świątyni. Ponownie zanurzamy się w labirynt targowiska, tym razem pokonując je znacznie sprawniej. Znamy już drogę wśród „znajomych” straganów. Omijamy główny kompleks świątynny i schodzimy w dół, ku dolnej stacji kolejki, mijając rozlokowane tu i tam wiejskie obejścia. Dookoła biegają wszechobecne dzieci, psiaki i kury. Nadal liczymy na ładny widok Złotej Skały, zawieszonej na tle gór. I tu kolejne, drobne rozczarowanie. Skała prezentuje się najlepiej z niewielkiej odległości. Widziana z perspektywy kilkuset metrów, z okolic stacji gondolówki, wygląda jak drobny, nic nie znaczący kamyk. Gdyby nie pokrywająca go warstewka złota, kamyk ten byłby po prostu niezauważalny.

Widok z dolnej stacji kolejki gondolowej. Trzeba dobrze wytężyć wzrok, żeby dojrzeć Złotą Skałę.
Pora wracać do Kinpun. Zadanie okazuje się o tyle trudne, że zatrzymujące się na pośrednim przystanku ciężarówki nie mają zwykle wolnych miejsc. Z góry wysyła się je przecież załadowane po brzegi. Okazuje się, że taki przejazd spod gondolówki należy uprzednio zarezerwować. Czekamy przez ponad pół godziny, aż trafi się jakaś okazja. Zarządca przystanku chce nas wysłać osobnymi samochodami, ale nie zgadzamy się. Ostatecznie, jeżeli mielibyśmy już wylądować w przepaści, to przynajmniej razem. Wreszcie zdołano „upchnąć” nas na jednej pace, przesadzając i ścieśniając dotychczasowych podróżnych. Birmańczycy przyjęli to nadspodziewanie życzliwie, wypytując skąd jesteśmy, jak podoba nam się Birma i Złota Skała w szczególności. Konwersację przerwały wkrótce emocje karkołomnego zjazdu. Maksymalne ściśnięcie pasażerów dało przynajmniej tę korzyść, że nie rzucało nami na zakrętach. :-) Pora na solidny posiłek w chińsko-tajskiej knajpce. Zasmakowały mi podane jako przystawka marynowane pędy bambusa, co widząc, właścicielka donosiła kilka razy kolejne porcje (wszystko wliczone w cenę). Do tego wzięliśmy po piwie Myanmar, które jakże przewidująco rozlewa się do butelek o objętości 0,66 l. :-)
Syci wrażeń, zwłaszcza zjazdu „birmański rollercoasterem”, odnajdujemy nasz samochód z wielce sympatycznym kierowcą. Cztery godziny drogi do Rangunu to w sam raz czas na drzemkę.
Kolejny strudzony pielgrzym regeneruje siły w Kinpun, zajadając  marynowane pędy bambusów.

Jedna z przemiłych sprzedawczyń na targowisku w Kinpun.

W Birmie dzieciarnia zawsze obecna.