sobota, 1 lipca 2017

Chongqing – największe i najbrzydsze miasto świata

Naszym najbliższym celem jest Chongqing, u zbiegu rzek Jangcy oraz Jialing Jang.
W drodze do Dazu. Za biurkiem zarządcy (Chińczycy mieli niezły ubaw-czułem się jak gwiazda filmowa tyle fleszy błyskało wokół).
To tam można zaokrętować się na statki przemierzające środkowy odcinek Jangcy, poprzez tzw. Trzy Przełomy. Chongqing ma za sobą bardzo długą i pełną chwały przeszłość, ale obecny rozwój zawdzięcza budowie tamy Trzech Przełomów na rzece Jangcy. Przesiedlono wówczas wiele milionów wieśniaków z przeznaczonych do zalania wiosek i duża ich część trafiła właśnie do Chongqingu.
Pogoda nas nie rozpieszcza...
Przed dwudziestu laty miasto wydzielono z prowincji Syczuan oraz ustanowiono odrębnym okręgiem administracyjnym. W okręgu tym mieszkają obecnie ok. 32 miliony ludzi, co formalnie czyni Chongqing największym miastem świata (prześcignął Szanghaj, Meksyk i Kair). Formalnie, gdyż zalicza się tu wszystkich mieszkańców okręgu, częściowo nadal rolniczego.
Wreszcie przybywamy do Dazu
Przejazd z Chengdu do Chongqingu zajmuje nam niespełna dwie godziny, podczas których pokonujemy sporo ponad 300 km. Nic w tym jednak dziwnego, skoro pociąg pędzi z prędkością 180 km/h, którą uznajemy wówczas za imponującą. Podtrzymuje to nasze nadzieje, że jeszcze tego dnia zdołamy się zaokrętować. Statki turystyczne wyruszają dopiero o 21. 00! Pierwsze wrażenie wypada piorunująco. Pociąg zwalnia do 120 km/h i wypada z gór na estakadę. Estakadę poprowadzoną ponad dachami dwudziesto-trzydziestopiętrowych bloków!
Swoje przybycie do Dazu Zbyszko podkreśla donośnym biciem w dzwon
W dodatku „nasza” nie jest jedyną. Dostrzegamy sześć-osiem identycznych estakad, prowadzących do miasta z różnych stron i zbiegających się w centrum niczym szprychy gigantycznego koła. Wiodą niezmiennie ponad niezmierzonymi połaciami gigantycznych blokowisk. Trzydzieści dwa miliony ludzi muszą gdzieś mieszkać! Niestety, dogoniła nas ulewa, towarzysz nie odpuszczający na długo od czasów Emei Shan. Dojeżdżamy w strugach deszczu.
Dworzec gigantyczny i zapchany ludźmi. To w Chinach normalne, ale ten w Chongqingu bije wszelkie rekordy. Podążamy kiepsko oznaczonymi korytarzami w poszukiwaniu metra. Gdzieś musieliśmy drogę zagubić, gdyż ostatecznie zmuszeni jesteśmy wyjść na zewnątrz i przebyć około kilometra w strugach ulewy, aby odnaleźć kolejną, jak się okazało, stację podziemnej kolejki. Tu również tłum! Nawet ustawione wszędzie barierki nie są wstanie utrzymać porządku. Chińczycy tłoczą się i przepychają łokciami przed automatem z biletami. Wielu bezczelnie wpycha się bez kolejki! Przy bramce kontroli bezpieczeństwa trzeba dosłownie wyrywać bagaże spod nóg watahy pasażerów. Nigdzie indziej nic podobnego się nie zdarzało. W innych metropoliach Chin coś takiego byłoby wręcz nie do pomyślenia! Doprawdy, gwałtowna przeprowadzka wieśniaków do miasta nie wydaje się najlepszym pomysłem! A i metro zatłoczone. Po raz pierwszy widzimy, że nawet ten środek komunikacji „nie wyrabia”. Chętni wbijają się w tłum zajmujący wagony, wielu zostaje na peronie. Funkcyjni dwoją się i troją, aby zaprowadzić jakiś porządek. Na szczęście wszechobecne w Chinach kurtyny oddzielające perony od torowisk zapobiegają wypadkom. Szczęśliwie dostajemy się do wagonu, ściśnięci niczym śledzie w beczce pokonujemy kolejne stacje. Czas upływa i nasze szanse na kupno biletów oraz zaokrętowanie tego dnia maleją z każdą chwilą. Co gorsza, trafiamy na remont. Ostatnia stacja (nasza) nieczynna i trzeba iść pieszo około półtora kilometra.
A zza drzew wyłaniają się rzeźby Dazu
Tymczasem zapadł szybki, deszczowy zmierzch. Nadal leje jak z cebra. Podążamy w stronę nabrzeża i portu, prowadzeni nie do końca pewnymi wskazówkami komórkowego lokalizatora. Niepewnymi, gdyż ten bardzo przydatny skądinąd przyrząd potrafi zagubić się wśród estakad, tuneli oraz przejść poprowadzonych na różnych poziomach. A Chongqing to miasto zbudowane w górach. Ulice kręte niczym zwoje węża pożerającego własny ogon, strome, z wąskimi, zanikającymi chodnikami. Zdecydowanie, to nie zgniła Unia Europejska! Sprawni inaczej zostają tutaj w domach albo mogą podróżować na plecach wnuków!
Rzeźby pod nawisem skalnym całkiem dobrze się zachowały
Mnóstwo wysokich krawężników, stopni, nierówności czy po prostu dziur. Trudno po czymś takim normalnie iść, a co dopiero ciągnąć plecako/walizki (zwykle sprawdzające się bez zarzutu). W dodatku wszystko zalane strugami wody, spływającej ulicami niczym odnogi wartkiej rzeki. Niech to diabli, bagaże trzeba najczęściej nieść. Ale są i tacy, którzy mają gorzej. Dostrzegam elegancką, młodą Chinkę, która zapewne zakończyła właśnie pracę w jakimś biurze. W swoich czółenkach na wysokiej szpilce, kryjąc się pod parasolem, usiłuje przeskakiwać kałuże. A w pobliżu nie widać żadnej lektyki, która usłużyłaby damie w potrzebie... My też nie możemy liczyć na podobne udogodnienia. Toteż rozświetlony napis pierwszego nadbrzeżnego biura podróży, oferującego bilety na statki żeglujące po Trzech Przełomach witamy niczym bramy Raju. Wreszcie ciepło i sucho! W dodatku pani za kontuarem mówi po angielsku! Może nie idealnie (co prawda, nie mnie oceniać) ale to bardzo miła odmiana po komórkowych konwersacjach w Chengdu.
Szybko okazuje się, że zaokrętowanie w dniu dzisiejszym jest impossibile. Już 20.00 i nic nie da się zrobić. Co więcej, wolne miejsca są dostępne dopiero za trzy dni! Słuchamy tego w osłupieniu. Mamy czekać trzy dni w takiej paskudnej dziurze? Cały plan podróży diabli wezmą! A i tak mamy już opóźnienia i z żalem musieliśmy właśnie skreślić wizytę w Nankinie. Nachodzi mnie szczęśliwa myśl i w dalekiej od doskonałości angielszczyźnie zaznaczam, że nie interesują nas miejsca na statkach dla Europejczyków (standard podobno wysoki, ale 800 USD na głowę), wystarczy statek dla Chińczyków (cena ok. 400 USD).
Rzędy rzeźb ciągną się i ciągną
Z ulgą dowiadujemy się, że takie bilety są dostępne już na dzień jutrzejszy i mogą je nam sprzedać! Ada wdaje się w długą dyskusję dotyczącą różnych szczegółów trasy oraz wycieczek fakultatywnych, oferowanych za dodatkową opłatą podczas rejsu. Już wcześniej postanowiliśmy, że wybierzemy się na zwiedzanie tzw. Małych Trzech Przełomów. Trwa to kilka godzin i odbywa się podstawionym, mniejszym statkiem. Na ulicy nadal leje. Pani oferuje dodatkowo pokój w hotelu, wystarczy przejść wewnętrznym korytarzem – to bardzo poważna zaleta. Co jednak będziemy robić jutro przez cały dzień, podobno nadal deszczowy? Ada wspomina o możliwości wyjazdu do Dazu.
Jak na XII w. kolory całkiem dobrze zachowane
To osada położona na północ od Chongqingu (formalnie dzielnica miasta), słynąca z dwunastowiecznych rzeźb naskalnych. Pani ostrzega, że to dłuższa wyprawa. Środkami komunikacji publicznej możemy nie zdążyć wrócić na czas. A zaokrętować należy się najpóźniej do 20.00. Może jednak zaproponować udział w chińskiej wycieczce. Dzwoni gdzieś, by upewnić się, że podrzucą nas do biura i hotelu najpóźniej na 18.00. Koniec końców, po dłuższych targach bierzemy rejs, pokój w hotelu i tę wycieczkę za łącznie 4 tys. yanów (ok. 2300 zł.).
Złota, wieloręka bogini Kali zdaje się panować nad czasem i śmiercią. Swoimi dłońmi poskramia demony
Pokój okazuje się raczej ponurą norą, to jeden z gorszych podczas naszej podróży (sieć hotelowa „Ósemka” - co prawda w Chengdu wcale nie chcieli nas w takim hotelu przyjąć), deszcz i noc mają jednak swoje prawa. Wyprawiamy się jeszcze do pobliskiego supermarketu po zapasy jedzenia oraz napojów (w tym, oczywiście, piwa) na drogę. Na necie uprzedzano już, że na statkach posiłki są płatne i wydawane tylko o ściśle określonych porach.
Jedna z rzeźb trzyma w dłoniach od 9 wieków kilkutonową pagodę.
Ada odwołuje jeszcze drogą netową rezerwację pierwszego z dwóch noclegów, które mamy zamówione w Suzhou. To nasz kolejny cel, który zamierzaliśmy osiągnąć po trzydniowym rejsie rzeką Jangcy oraz podróży pociągiem. Niestety, pani w biurze poinformowała nas, że do Yichang statek dotrze dopiero ok. 17.00 i na osiągnięcie tego samego dnia oddalonego o, bagatela, ok. 1 tys. km. Suzhou nie ma żadnych szans. Nasze opóźnienie powiększa się w ten sposób coraz bardziej. Na necie wszyscy pisali, że statki kończą rejs i zwiedzanie tamtejszej Tamy Trzech Przełomów około 12.00, ale pytaliśmy w biurze trzy razy o tę godzinę i pani była bardzo pewna tego, co mówi. A Chińczycy wiedzą przecież chyba lepiej? Oczywiście, o ile zrozumieją, co właściwie mówią po angielsku. Bo pani jednak się pomyliła i okaże się, że to net miał rację! Wyjdą z tego jeszcze kłopoty. Tymczasem jednak, zadowoleni z tego że wylądowaliśmy w suchym łóżku, przyjmujemy po dwie góralskie herbatki z solidnym, chińskim prądzikiem (tutaj nie oszczędza się energii, a Ada odczuwa początki przeziębienia) po czym zasypiamy. Rankiem ruszamy z chińską wycieczką na zwiedzanie Dazu. Jesteśmy jedynymi Europejczykami, nikt nie mówi po angielsku. Zajmujemy czołowe miejsca na górnym pokładzie piętrowego autobusu, aby chłonąć widoki.
Schemat buddyjskigo raju.
Co prawda, podziwiać nie ma chwilowo za bardzo czego. Chongqing to miasto-moloch, rozległe, rozbuchane, tętniące życiem, ale też przeraźliwie brzydkie. Można odnieść wrażenie, że wszystko jest tutaj prowizoryczne. Trwa nieustanna budowa. Budynki burzy się, by na ich miejscu wznosić kolejne – niestety, wcale nie ładniejsze tylko większe. Nawet dwie wielkie rzeki, u których zbiegu leży miasto, nie dodają mu uroku. Wzdłuż nabrzeży wielopasmowe ulice, w szerokich korytach (częściowo odsłoniętych skutkiem średnio wysokiego aktualnie poziomu wody w zbiorniku Trzech Przełomów|) też trwają jakieś prace. Tu pogłębiają dno, tam kopią żwir czy kamienie. Mnóstwo ciężkiego sprzętu i ciężarówek, kolejny plac budowy.
Zapatrzeni w to wszystko, nie pojmujemy ogłoszonego po chińsku komunikatu i nagle stwierdzamy ze zdumieniem, że zostaliśmy w zaparkowanym na jakimś parkingu autobusie sami! W dodatku bez kierowcy i zamknięci! Wszyscy Chińczycy gdzieś szybko, sprawnie i po cichu wyszli, nie oglądając się na dwójkę egzotycznych turystów. Z okien nigdzie już ich nie widać. Chwila konsternacji... Zanim jednak zdążyliśmy wpaść w prawdziwą panikę, wraca kierowca. Na szczęście, korzystając z okazji, wyskoczył tylko po papierosy. Ta okazja to przesiadka grupy do innego autobusu, o czym nie mieliśmy pojęcia. Pewnie ogłoszono to wszem i wobec, ale – rzecz jasna – tylko po chińsku. Szczęśliwie kierowca domyśla się naszej niewiedzy i wskazuje ręką kierunek. Pospiesznie dobiegamy do nowego pojazdu, obiecując sobie solennie bardziej uważać, nie zapadać już w drzemkę i nie oddawać się cielęcej kontemplacji turpistycznych pejzaży miasta. Pilotka/przewodniczka teraz dopiero zorientowała się, że dwie białe małpki gdzieś się zapodziały! Ogłasza coś pozostałym uczestnikom i od tej chwili stajemy się pupilami/maskotkami całej grupy. Każdy uważa za swój święty obowiązek, nakazany przez gościnność, dobre obyczaje oraz instancję władzy, baczyć nieustannie, czy coś nam się nie przytrafiło.
Mniej monumentalne rzeźby w Dazu.
Na kolejnych postojach mamy wyznaczonego przez pilotkę specjalnego „opiekuna”: sympatycznego, młodego chłopaka słusznej postury, który mówi odrobinę po angielsku i w towarzystwie swojej dziewczyny czuwa, co się z nami dzieje. Pozostali uczestnicy też okazują się mili i uczynni. Doświadczamy tego podczas wliczonego w cenę obiadu w małomiasteczkowej restauracji. Zatrzymali dla nas miejsca przy dużym, okrągłym stole, podsuwają kolejne potrawy, zachęcają do próbowania, pokazują co, w jakim porządku i w jaki sposób zajadać. Ściągają nawet półmiski z innych stolików, gdy czegoś akurat przy naszym zabrakło. Jest przy tym sporo śmiechu – to jedyna dostępna podczas tego obiadu forma konwersacji. Na szczęście, ćwiczyliśmy już uprzednio z pałeczkami...
Zwiedzanie rozkręca się powoli. Na początek obowiązkowa wizyta w lokalnej fabryce noży kuchennych oraz innych ostrzy gospodarstwa domowego. Prezentacja i zakupy. Skąd my to wszystko znamy... Z podróży z „ulubionym” biurem „Rainbow Tours”, oczywiście. Żartujemy sobie z Adą, że posterunkowi w metrze na widok tych noży, maczet i golarek w naszym bagażu dostaliby amoku służbowej nadgorliwości... Ale, o dziwo, wielu Chińczyków kupuje te „narzędzia zbrodni”. Może nie planują powrotu metrem? My zadowalamy się owocami.
Docieramy wreszcie do skalnego sanktuarium Dazu, celu naszej podróży. Pewien pobożny mnich buddyjski poświęcił w XII w. kilkadziesiąt lat na wykucie czegoś w rodzaju komiksu, który długą wstęgą wije się po zboczu skalnej wnęki w kształcie podkowy. Właściwe zwiedzanie to około półkilometrowy spacer szeroką, kamienną półką, podczas którego trzeba nieustannie zadzierać głowę. Ale w Chinach coś takiego, to zdecydowanie za mało. Tu każda atrakcja musi mieć rozmach i oprawę. Zadbano więc o stylizowane bramy w typie klasycznej architektury oraz o olbrzymią przestrzeń parku, którą przemierzamy pieszo od parkingu do wspomnianej doliny. Przynajmniej trzy kilometry jak nic. Teraz dopiero turysta pojmie i doceni to, co zobaczy! Niestety, przyznam, że mnie osobiście te rzeźby zawiodły. Pewnie zbyt mało wiem o buddyjskiej mitologii, by rozpoznawać różne wcielenia Nauczyciela oraz jego uczniów, tudzież pomniejszych bóstw czy demonów. Po Leshan wszystko to robi zresztą wrażenie miniatury. Oczywiście, to zupełnie inny styl. Najciekawsze wydają się scenki rodzajowe z udziałem współczesnych twórcy wieśniaków, zapewne jego sąsiadów. W dodatku najbardziej okazałe rzeźby pomalowano na znak szacunku dla przedstawionych postaci paskudną, złotą farbą. Robią przez to wrażenie wykonanych z tworzywa sztucznego. Cóż, co kraj to estetyka... Starożytni Grecy też swoje posągi malowali, na szczęście wiatr i deszcz zdążyły w tym przypadku usunąć te wątpliwe z naszego punktu widzenia ozdoby.
Przy rikszy która litościwie oszczędziła nam zdzierania podeszw.
Wracamy do wyjścia. Tu nowa atrakcja. Przed wszechobecnymi straganami z pamiątkami czekają motoriksze. Tym razem pani pilot czuwa nad nami i osobiście pakuje nas do jednej z nich, pokazując w dodatku banknot, którym będziemy musieli na końcu zapłacić. To 10 yuanów, niedrogo. Ale bez wspomnianej interwencji pewnie zażądano by 100! A na parking dojechać można tylko rikszą. Gospodarze tak to wszystko przemyślnie zaplanowali, że od bramy wyjściowej prowadzi droga zupełnie inna niż ta, którą przybyliśmy. Okrąża ona duży staw albo małe jezioro i dopiero potem kieruje się ku autobusom. Co najmniej pięć kilometrów. Mamy więc niezaplanowaną przejażdżkę.
Jedziemy z powrotem. Jeszcze jeden postój w jakimś sklepie, do którego już nas nie zaproszono. I dobrze, wolne pół godziny wykorzystujemy na spacer po którymś z osiedli Chongqingu oraz wypicie piwa. Zaczynamy się niepokoić. Zbliża się godzina 18, a nasz autobus grzęźnie w korkach. Przestało padać, ale miasto nadal prezentuje się nieciekawie. Można je porównać do wrzodu na pięknym krajobrazie gór Syczuanu. Co prawda, ten wrzód tętni życiem, nieustannie wypluwając ropę oraz krew. Czuje się dynamizm i siłę... Na przybyszach z dekadenckiej Europy, w której pielęgnuje się każdą cegłę sprzed 100 lat robi to wrażenie.
Niepokoiliśmy się bez potrzeby. Autobus niespodziewanie uwalnia się z korków i o czasie wysadza nas przed właściwym biurem i hotelem. Jeszcze mały problem. Nie chcą oddać kaucji (100 yuanów), twierdząc, ze zużyliśmy bodajże mydełka czy paczkę chusteczek higienicznych. Zamierzają potrącić za te luksusy 80 yuanów. Nigdy nic takiego się nie wydarzyło! Te higieniczne gadżety zawsze były do dyspozycji, razem ze szczoteczkami i pastą do zębów, herbatą itp. A tu taki klops... Na szczęście, skorzystaliśmy akurat z tych, które zostały z poprzednich noclegów. Teraz, niczym przyłapani na gorącym uczynku przestępcy, wydobywamy z walizek zagrabione hotelowe skarby, a recepcjonistka niechętnie oddaje pełne 100 yuanów. Już liczyła, że „opyliła” te chusteczki za grubszą kasę! Ku mojej satysfakcji nie zauważyła jednak „skradzionego” pudełka reklamowych zapałek, które unoszę jako łup z niegościnnego hotelu sieci „Ósemka”!
Na ulicy czeka już małżonek szefowej biura, z którą poprzedniego dnia wszystko ustalaliśmy. Podrzuci nas prywatnym samochodem na przystań. Jeszcze wymienia nam 100 dolarów. Po kiepskim kursie, ale yuany już się kończą, nie mieliśmy możliwości zrobienia wymiany, a podczas trzydniowej podróży statkiem pieniądze na pewno się przydadzą. To jedyny przypadek, gdy ktoś przyjął dolary. Zapewne jako pracownicy firmy obsługującej cudzoziemców niektórzy mają większe, nieformalne „możliwości”.
Szybko i sprawnie trafiamy do biura linii żeglugowej na nabrzeżu. Tu chwila konsternacji. Przyjęli nasze bilety i paszporty, ale ciągle mają jakieś wątpliwości. Translatory nie pomagają, a czasu coraz mniej. W końcu dzwonią do jakiegoś szefa. Ada rozmawia z nim przez telefon. Stwierdziła potem, że bez mimiki twarzy oraz gestykulacji była to jej najtrudniejsza konwersacja po angielsku podczas całej podróży. Gość mówił zresztą z bardzo dziwnym akcentem. Ale w końcu wiadomo, o co chodzi. Jakie wycieczki fakultatywne zamawiamy? Mamy bowiem zapłacić od razu i na miejscu. To czynimy i wreszcie dają nam bilety, dziesięć razy wymawiając i zapisując (po chińsku, oczywiście) nazwę statku oraz tłumacząc, jak do niego dojść. Miny mamy chyba dość zbaraniałe, bo delegują bardzo sympatycznego młodzieńca, aby osobiście nas odprowadził. Okazuje się on nieocenionym cicerone oraz prawdziwym dżentelmenem. Bierze od Ady jej walizkę! Nawet moja piękna pani doceniła ten gest, w Chinach zupełnie ekstrawagancki. A droga przed nami daleka i kręta, nabrzeże ciągnie się bez końca, mijamy kilkanaście statków, podążamy jakimiś podejrzanymi przejściami pomiędzy wszechobecnymi placami budowy... Wreszcie, po prawie 30 minutach, jesteśmy przy trapie... Sami nigdy byśmy tu nie trafili. Młodzieniec pilotuje nas aż do ostatniej bramki bezpieczeństwa, okazuje bilety, wyjaśnia wszystko miejscowym funkcyjnym... Ci oklejają nas własnymi nalepkami. Żegnamy naszego przewodnika z prawdziwą wdzięcznością. Tu nie daje się napiwków, nie ma takiego zwyczaju i próba wręczenia może zostać uznana za obrazę. Dziękujemy więc tylko serdecznie.
Zastanawiamy się co też oznacza mijany znak? No cóż bez chińskiego prawa jazdy ani rusz...
Statek nie wydaje się luksusowym transatlantykiem. To raczej dość zdezelowane pudło. No, ale sami chcieliśmy klimatycznego (i znacznie tańszego) „liniowca” dla Chińczyków. Przy samym wejściu, już za bramkami bezpieczeństwa, rozłożył się stragan z najpotrzebniejszymi podczas rejsu artykułami, czyli: wodą mineralną, wódką, piwem oraz chińskimi zupkami. Mamy tego pod dostatkiem, a ceny raczej wygórowane. Inni pasażerowie też wloką siatki wypchane podobnymi dobrami. Zapowiada się trzydniowy piknik!