piątek, 25 maja 2018

Mui Ne - serce węża


Kanion Czerwonych Skał (Soui Tien).
Jedziemy do Mui Ne na południowym wybrzeżu Wietnamu. Z Da Lat to ok. 100 km., ale kiepska droga wiedzie przez góry i jest akurat przebudowywana. Podróż trwa więc 4 h. i na miejsce docieramy ok. południa. Od razu czuć zupełnie inny klimat niż w górskim ustroniu Da Lat. Pełne słońce, temperatura ponad 30 stopni, duży ruch i mnóstwo turystów. Mui Ne, do niedawana wioska rybacka, to obecnie dynamicznie rozwijający się, nadmorski kurort. Typowa „ulicówka”, po obydwu stronach ciągnącej się wzdłuż plaży drogi mnóstwo hoteli, restauracji, sklepów, wypożyczalni samochodów, salonów masażu itp. itd. Podobnie jak w Nha Trang królują turyści rosyjscy, przewyższają zdecydowanie liczebnością Chińczyków. Nauczeni doświadczeniem, natychmiast po przybyciu rezerwujemy kolejny przejazd open busem do Sajgonu. Zależy nam na połączeniu nocnym, wyruszającym z Mui Ne o 1.00 i dojeżdżającym do stolicy Południa o 6.00 rano. Czas zaczyna nas już bowiem gonić. Do odlotu zostało tylko kilka dni, a w planach mamy jeszcze deltę Mekongu oraz sajgońskie tunele Vietcongu. Po załatwieniu autobusu hotel. Najwygodniej byłoby w zajeździe kompanii autobusowej. Chcą 350 k. dongów za noc, wydaje się to ceną wygórowaną i zbijamy do 300 k dongów (ok. 13 USD), to już kwota bardziej znośna. Pewnie znaleźlibyśmy coś tańszego, ale przy takiej pogodzie nie mamy ochoty tracić czasu i wlec się z bagażami. A jutrzejszej nocy będziemy od razu na miejscu odjazdu autobusu.
W Mui Ne oprócz zajęć wodnych (plaża, kitesurfing) zwiedza się cztery obiekty: Kanion Czerwonych Skał (Soui Tien), port rybacki, Czerwone Wydmy oraz Białe Wydmy. Wszystkie w kierunku wschodnim od „centrum” miasteczka, Kanion Czerwonych Skał (chyba najciekawszy) oddalony o ok. 4 km., port o kolejne 2 km, Czerwone wydmy to już ok. 10 km, Białe Wydmy 30 km. Ambitne plany pieszego spaceru do kanionu wkrótce upadają pod naporem palącego słońca oraz oferty lokalnego biura podróży. Na Czerwone i Białe Wydmy można ewentualnie jechać wypożyczonym rowerem, ale na Boga, nie przy takiej pogodzie! W dodatku na wydmach Czerwonych obserwuje się zachód słońca (czyli powrót po zmroku), a na Białych wschód słońca (wyjazd w środku nocy). A tymczasem lokalne agencje oferują jeepa z kierowcą, który obwiezie po tych atrakcjach za rozsądną cenę. Po krótkich targach zbijamy ją do 600 k. dongów (ok. 27 USD). Jeep zostanie podstawiony pod nasz hotel następnego dnia o 13.00 (ze wschodu słońca jednak rezygnujemy, zachód wystarczy, w końcu mamy tu odpoczywać :D). Taki sposób podróżowania umożliwi nadto chłodzenie się dobrym, wietnamskim piwem! Z tej ostatniej opcji korzystamy zresztą natychmiast w pobliskiej knajpce, zwolnieni z obowiązku dalszego marszu w stronę odległego o kilka km. kanionu. Ten chwilowy popas nieco się przeciąga, ostatecznie zbieramy się jednak do wyprawy na plażę.
Wąskie plaże Mui Ne nie zachwycają. Co prawda można podjechać taksówką kilka kilometrów dalej i jest piasek ale komu by się chciało :D zwłaszcza, że mieliśmy wolne tylko popołudnie.
Wchodzić czy nie wchodzić? Oto jest pytanie...a fala solidna.
Jak zawsze w Mui Ne można pobawić się na falach.
Drink ze świeżo wyciskanego soku pomarańczowego to jest to! I dobrze przepłukuje gardło po słonej kąpieli :D
Plaża w Mui Ne jest długa i piaszczysta, ale posiada też kilka minusów. Pierwszy z nich to całkowite niemal obstawienie hotelami. Plaża ma charakter publiczny i wstęp jest wolny, ale miejsca, w których można „przecisnąć się” pomiędzy posesjami występują niezbyt często. Nie mamy ochoty szukać takiego przesmyku w palącym słońcu i po dwóch piwach na głowę. Z tym kłopotem radzimy sobie jednak łatwo. Przez cały niemal pobyt w Wietnamie płaciliśmy „podatek od białej twarzy”, czyli starano się liczyć nam wszystko drożej niż miejscowym. Teraz mamy okazję skorzystać z „rabatu białej twarzy”, czyli z pewną miną i ręcznikami przerzuconymi przez ramię wchodzimy do pierwszego hotelu, który wydał się nam warty zachodu. Tak jak przypuszczaliśmy, nikt z obsługi nie ośmielił się o cokolwiek pytać. Zresztą rozmawiamy po polsku, co zawsze oraz wszędzie i tak niemal każdy obcokrajowiec bierze za rosyjski, a Rosjanie stanowią tutaj większość gości, zwłaszcza w dobrych hotelach. Zarówno ten „podatek”, ale i „rabat od białej twarzy”, działają zwykle we wszystkich tzw. „dzikich krajach” :D. Bez kłopotów lądujemy więc na plaży. Niestety, tu objawiają się dwa kolejne problemy plażowania w Mui Ne. Plaża jest często bardzo wąska, z zabezpieczoną murem oporowy skarpą. Aby poszukać szerszego odcinka trzeba by wyprawić się przynajmniej kilometr dalej. To ponad siły turysty, oczywiście. A w Mui Ne wiatr i fale idące z Morza Południowochińskiego bywają silne. To stałe zjawisko. Praktycznie codziennie wichura wzmaga się od godzin porannych, ok. 11.00 dmucha już bardzo solidnie i tak to trwa aż do późnego popołudnia. To doskonałe warunki dla uprawiania kitesurfingu, gorsze dla wylegiwania się na plaży. Zaliczamy raczej ostrożną kąpiel wśród przewalających się fal, po czym stopniowo wycofujemy się przed nacierającą zdecydowanie wodą na coraz wyższe poziomy schodkowego muru oporowego. W końcu robi się to niewygodne i ewakuujemy się nad hotelowy basen Tutaj cisza i spokój, kupujemy w barze po piwie, potem powtarzamy tę procedurę. W taki oto miły sposób upływa nam popołudnie pod palmami. :D
Czas na rozrywki wieczorne, czyli jedzonko i salon masażu dla Ady. Podczas obiadu mamy okazję zaprzyjaźnić się z sympatyczną parą Rosjan zasiadającą przy sąsiednim stoliku. Władymir i Galina.
- Tutaj pija się rum! - radzi zdecydowanie Władymir. - Bardzo dobry i niedrogi, musicie koniecznie spróbować! - Bez zwłoki zamawia u kelnera butelkę do zsuniętych tymczasem stolików. Wychylamy pierwszy toast, potem drugi i trzeci. I jeszcze jeden. Teraz to ja ordynuję identyczną flaszkę. Władymir usiłuje protestować, ale przyjmuje do wiadomości, że honor nie pozwala nam ustąpić. Po załatwieniu tych kwestii protokolarnych, wracamy do rozmowy i konsumpcji więcej niż przyzwoitego, zaiste rumu. Rosjanie znają się na rzeczy, a my męczyliśmy się od jakiegoś czasu z miejscowymi wódkami!
- Wódka tutaj „niecharoszaja” - poucza Władymir. - Pewnie pierwszy raz w Wietnamie? My już szósty w Mui Ne. Przyjeżdżamy co roku na kitesurfing.
I rzeczywiście, jak już wspomniałem, Rosjan w miasteczku bardzo wielu. Tutaj dodam jeszcze, że nie omieszkałem zakupić butelki wspomnianego rumu na drogę do Polski (tak, czas powrotu zbliża się nieubłaganie). Przy tej okazji zostałem chyba wzięty za dobrze poinformowanego „swojaka” przez grupkę „zielonych” jeszcze turystów rosyjskich, którzy zaczęli wypytywać o dobry gatunek trunku i też natychmiast kupili to samo! Na odpowiedzialność Władimira!
W drodze powrotnej zahaczamy jeszcze o restaurację z owocami morza. To drugi (obok kitesurfingu) magnes przyciągający turystów do Mui Ne. Dary morza knajpy oferują tutaj w wielkim wyborze, świeże i niedrogie (przynajmniej jak na stosunki europejskie, bo „podatek od białej twarzy” i tak wszyscy uiszczają), a ceny są wyjątkowo podane „na wystawie” i nie zmieniają się w zależności od tego, kogo z obsługi spytać (oczywiście, zawsze w górę). Wypatruję tu pewien specjał wietnamski, którego zamierzam koniecznie skosztować. Ale to na następny dzień. Jeszcze tutaj wrócimy!
Dość pławienia tyłków w morzu i picia drinków. ruszamy na "program artystyczny".
Punkt pierwszy Kanion Czerwonych Skał (Soui Tien)
Idziemy doliną strumienia a tu...kawiarnia na wodzie, która wyraźnie zaintrygowała Zbyszka.
Nie ma lekko, bez piwa, trzeba iść w górę strumyka mimo upału :D
Krajobraz wynagradza "trudy" wędrówki. 
 Kanion Czerwonych Skał (Soui Tien) to całkiem przyjemne miejsce na popołudniowy spacer.
Dla leniwych wędrowców podstawiono strusie...

Po relaksie na plaży i zażyciu solidnej porcji snu czas na odbycie wycieczki po atrakcjach krajobrazowych Mui Ne. Wyruszamy o 13.00 podstawionym jeepem. Jakimś sposobem udało się wygrzebać z łóżka na czas! Na pierwszy ogień Kanion Czerwonych Skał. To turystyczna wizytówka miasteczka i szczerze mówiąc, jedyny obiekt naprawdę godny polecenia. Długi na około kilometr wąwóz wyżłobiony w czerwonych utworach skalnych przez niezbyt głęboki strumień. Wędruje się tam boso, w górę rzeczki, podziwiając widoki. Dno stanowi miękki piasek, więc stopom nic nie grozi (na samym końcu trochę skał i kamieni, ale da się przeżyć). Po obydwu stronach różne dodatkowe atrakcje: knajpki, stragany z pamiątkami, przejażdżki na wielbłądach oraz strusiach. Krótko mówiąc, trochę turystycznego cyrku. Na szczęście, im dalej, tym tego wszystkiego mniej. Tylko turystów nie ubywa. Co i rusz słychać mowę ojczystą, no proszę, rodaków zaniosło i tutaj. Jakaś wycieczka zjechała czy co? Polaków spotykaliśmy już wcześniej, ale zawsze pary albo małe grupki. Wyprawa w górę wąwozu trwa ok. 40 min. w jedną stronę niespiesznym spacerem. Na koniec docieramy do małej kotliny, w której niewielki wodospad daje początek strumieniowi i zarazem kanionowi. Całość rzeczywiście warta odwiedzin. Tym bardziej, że wstęp jest darmowy. Każdy może wejść do tego wąwozu w dowolnym, dogodnym miejscu. Najlepiej bezpośrednio przy głównej drodze. Miejsca nie sposób pomylić, kręcą się tam zawsze liczni turyści, parkują autobusy itp. Trzeba tylko uważać na spryciarzy, usiłujących przekonywać przyjezdnych, że należy wykupić bilet, a najlepiej wejść (za opłatą) przez ich sklep albo restaurację. :D

Port rybacki w Mui Ne.
Z bliska nabrzeże nie wygląda już tak malowniczo ale można przyjrzeć się z bliska charakterystycznym dla Mui Ne okrągłym łodziom rybackim.
Ruszamy na "pustynię".
Już na miejscu.
Białe Wydmy czyli hałas i kurz jak mało gdzie :D
Spragniony wędrowiec na pustyni :D
Uratowany! Od straszliwej śmierci z pragnienia :D
Zimne piwko na wzmocnienie i ruszamy na to wzgórze po prawej.
Gdzieś na Białych Wydmach.
I quady które psują cały urok tego miejsca...
Tuż po zachodzie słońca na Czerwonych Wydmach.
Kolejny postój to stary port rybacki Mui Ne, który pojawia się w dole, po prawej stronie przebiegającej tutaj wyniosłością drogi. Port jakoby klimatyczny. Może i tak. Ogląda się tutaj tradycyjne, okrągłe łodzie używane w tym regionie. Istotnie, wyglądają jak przysłowiowe balie. Wiosłowanie i sterowanie czymś takim wymaga prawdziwej wprawy. Na ten widok można poświecić kilka minut, mnogość turystów, niepiękne zapachy, śmieci, ogólny bałagan oraz naciągacze i żebracy zniechęcają do dalszego pobytu.
Tym bardziej, że czeka na nas „największa pustynia Indochin”, czyli Białe Wydmy. Jak już wspomniałem, to ok. 30 km. od centrum Mui Ne. Chwila jazdy, nawet dla jeepa. Reklamują to miejsce jako ósmy cud świata, z oczywistą przesadą. Niezbyt wielki obszar (może 5 na 5 km.) pokryty sypkim, białym piaskiem. Wiatr utworzył tu wydmy, ale w różnych miejscach rosną drzewka i krzewy. Z prawdziwą pustynią, jak Sahara czy pustkowia na Półwyspie Arabskim, nie ma żadnego porównania. I największa tragedia: wynajmują tutaj quady (ok. 400 k. dongów czyli 20 USD za 30 min.) oraz specjalne samochody terenowe (te drugie z kierowcą). I oto tabuny tych śmierdzących spalinami oraz wydających przeraźliwe odgłosy pojazdów rozjeżdżają Białe Wydmy wzdłuż i wszerz. Niszczy to wszelkie resztki klimatu i czyni z tej rzekomo przyrodniczej atrakcji coś w rodzaju autorodeo dla niewyżytych miłośników motoryzacji. Zaliczamy pieszo najwyższą wydmę (można tu jeszcze zjechać w dół stoku na czterech literach, korzystając z wypożyczanych przez obrotną bizneswomen mat) i wracamy zniesmaczeni. Przynajmniej kilka quadów zakopało się w piasku i teraz wyciąga je ekipa ratownicza. Zawsze jakaś satysfakcja :D
Ale oto mamy problem. Podczas pobytu na wydmach zniknął nasz jeep! Ani samochodu, ani kierowcy! Krążymy po kilku okolicznych parkingach, żadnego śladu! Przecież nie mogliśmy się aż tak pomylić, co do miejsca postoju. Kierowcy po twarzy pewnie nie poznamy (wszyscy raczej dla Europejczyka podobni), ale wygląd samochodu zapamiętaliśmy. Widząc plączące się z coraz większym niepokojem dwie „białe małpy” lituje się wreszcie nad nami jakaś dobra dusza. Okazuje się, że podstawiono nowy samochód i nowego kierowcę. Już na nas czeka. Z mętnych wyjaśnień nie bardzo możemy dorozumieć się powodów tego dziwnego manewru. Grunt, że ruszamy. Straciliśmy tu sporo czasu, a mamy przecież zdążyć na zachód słońca nad Czerwonymi Wydmami! Zbiera się z nami kolega kierowcy. I oto po kilku kilometrach sprawa się wyjaśnia. Na poboczu stoi zepsuty jeep „naszej” firmy. Pewnie odstąpili jego pasażerom nasz pojazd, bo tamci też spieszyli się na zachód słońca, a po nas przysłali kolejny, skoro włóczyliśmy się jeszcze po wydmach. A teraz wraca z nami szofer zepsutego pojazdu z jakimiś częściami. Wszystko niby w porządku, ale nagle okazuje się, że mamy nieplanowany postój. Obydwaj panowie kierowcy zajmują się zepsutym samochodem, grzebią w silniku, coś tam wymieniają. Miało to potrwać chwilę, a przeciąga się do kwadransa i końca naprawy nie widać.
- Jeszcze chwila, jeszcze chwila. Zdążymy – uspokajają nas w odpowiedzi na pytania, kiedy wreszcie ruszymy. I dalej robią swoje, a słoneczko coraz niżej! Wreszcie domagamy się stanowczo dalszej jazdy. W końcu mają nas zawieźć na Czerwone Wydmy na zachód słońca! Nowy kierowca zapewnia, że zajedziemy na czas i gna ile sił, ale i tak nie daje rady. Tym bardziej, że od parkingu trzeba jeszcze pokonać kilkaset metrów oraz kilka kolejnych wydm, by wejść na grzbiet najwyższej, skąd widać kryjącą się falach morza naszą dzienną gwiazdę. Czynimy to już przy wyraźnie gorszym świetle, mijając wracających turystów. Już wiemy, jednak nie zdążyliśmy. Tak więc i ta atrakcja nie wypaliła. Kierowca nie próbuje już niczego tłumaczyć tylko odstawia nas w zapadających ciemnościach pod hotel. Na napiwek nie zasłużył.
Oferta restauracji z owocami morza.
Aby poprawić sobie humory po nie do końca udanej wycieczce Ada udaje się na masaż (okazują się one jednak w Mui Ne nie tak świetne jak te w Nha Trang, przyzwoite jak zawsze w Wietnamie, ale tamte to prawdziwa rewelacja), ja wpadam na piwo do wczorajszej knajpy.
- O, pan Zbyszek przyszedł – wita mnie Władymir, królujący przy jednym ze stolików, tym razem w towarzystwie kilkorga rodaków obojga płci. Popijają, oczywiście, rum. Poprzestaję na jednym kieliszku i wymawiam się koniecznością odebrania żony z rąk wspomnianych masażystek. Życzymy sobie wzajemnie udanego pobytu (dla nich) oraz podróży do Sajgonu (dla nas).
Nasza kolacja.
I na koniec, gwóźdź wieczoru oraz całej wizyty w Mui Ne. Wspomniałem już, że poprzedniego dnia wypatrzyłem w cieszącej się wielkim powodzeniem restauracji z owocami morza coś szczególnego. Może nie jest to dar morza, ale egzotyka totalna. Przed wyjazdem do Wietnamu czytaliśmy na jednym z blogów o specjalnym przysmaku, konsumowanym przez miejscowych. Autor tamtego bloga natrafił nań w Hanoi, w jakiejś zapyziałej dzielnicy, zaprowadzony tam celowo przez Wietnamczyka z którym robił interesy (przyjechał służbowo). To... krew i serce węża na żywo! Można zmówić taki specjał. Węża zbijają przy kliencie, spuszczają krew do szklanki z wódką, wyrywają serce i podają na plasterku cytryny. Należy je zjeść w całości, natychmiast, dopóki jeszcze bije. I, oczywiście, popić krwią! Makabra, prawda? Autor chwalił się, że podołał tej próbie bez natychmiastowej wizyty w toalecie! Natychmiast poczułem nieodpartą chęć zmierzenia się taką potrawą! W Hanoi ani w żadnym innym mieście nigdy dotąd na coś takiego nie natrafiliśmy. Dopiero tutaj, w Mui Ne. Można zamówić węża, przywiozą po 30 min. z hodowli. Przybędzie też „mistrz ceremonii”, czyli spec od właściwego sprawienia gada. Z tego, co zostanie po spożyciu serca i krwi, przyrządzą jeszcze trzy potrawy. Koszt tej kulinarnej atrakcji bagatela: 700 k. dongów (ok. 30 USD). Jak na Wietnam bardzo drogo, ale za takie przeżycie? W Europie czy w wielu innych miejscach przecież niedostępne. Decyduję się bez wahania. Dla dopełnienia żołądka Ada zamawia jeszcze niezbyt wielkiego, pieczonego rekina (można sobie wybrać w akwarium, są różnej ceny i wielkości – od ponad metra do 30 cm. - ale kupić należy całą sztukę). W oczekiwaniu na dowiezienie węża wzmacniamy się piwem.
Kolacja Ady czyli akuła :D

Szykują nam drinka czyli Krwawa Mary po wietnamsku.

Serce węża na cytrynce. Należy skonsumować póki bije.

Na zdrowie!

Co było potem, prezentuje filmik. Dodam tylko, że akcja z wężem wywołała sensację w całej restauracji, zbiegli się liczni klienci, filmując kolejne odsłony prezentowanego show. Do wypicia podano nie tylko krew, ale i żółć (również w wódce). Wszystko rozlano na dwie porcje, Ada także nie odmówiła tej Blood Mary. Ale serce było moje! W sumie, smakowało dobrze, jak z kurczaka. A krew i żółć? Cóż, prawdę mówiąc, poczułem tylko kiepską wódkę, z którymi je zmieszano. Moja Pani podzieliła tę opinię. Na koniec dodam tylko, że wspomniane potrawy z węża okazały się mało pożywne, sama skóra i kości. Doprawdy, trudno się tym gadem najeść! Rekina podano bardzo na czasie!
Kolacja z węża.