sobota, 10 listopada 2018

Rumunia – wybrzeże czarnomorskie


         
Biwak na dzikiej plaży w Vama Veche.
 Po mniej więcej dziesięciu dniach spędzonych głównie w górach docieramy na wybrzeże, dla niektórych uczestników wyczekiwany cel wyprawy. :D Nadjeżdżamy autostradą Bukareszt-Konstanca, która pokonuje Dunaj jedynym chyba w całym kraju mostem drogowym. W innych miejscach funkcjonują przeprawy promowe (samochód osobowy 20 RON). Most też jest zresztą płatny (14 RON), opłatę regulujemy albo bezpośrednio w bramce, albo uprzednio lub po przejeździe (najlepiej jeszcze tego samego dnia) na stacji benzynowej firmy Łukoil. Wjazd jest filmowany i w razie braku opłaty grozi wystawienie mandatu. Wydaje się to systemem zrozumiałym i skutecznym. Niestety, diabeł kryje się w szczegółach. Tym razem szczegółem tym okazał się brak rozróżnienia na podjeździe dwóch rodzajów bramek (z kasą i tzw. „wolnego przejazdu”) oraz podawanie wszelkich informacji związanych ze sposobem uiszczenia myta wyłącznie w jedynym, powszechnie zrozumiałym języku, za jaki uznano język rumuński. :D To dla uproszczenia. W rezultacie trafiliśmy bez biletu na bramkę pozbawioną kasy, wycofać już się nie dało, bo ustawiła się kolejka, zrozumiałych informacji brak, kasjerka z sąsiedniej bramki biletu sprzedać nie chciała i tylko tłumaczyła coś głośno i wyraźnie (ale po rumuńsku :D), kierowcy za plecami denerwowali się i trąbili klaksonami, wreszcie jakaś litościwa i może bardziej obyta dusza wyjaśniła mniej więcej po angielsku, co należy zrobić (tzn. jechać dalej i jak najszybciej kupić bilet z mocą wsteczną na stacji Łukoil). Po tej małej przygodzie dotarlismy już bez przeszkód na brzeg czarnomorski.
            Wybrzeże rumuńskie niektórzy pamiętają może z dawnych czasów, może z dzieciństwa, z lat osiemdziesiątych. Wyprawy turystyczno-handlowe małym fiatem wypchanym po sam czubek dachu, noclegi w namiotach, jedzenie przywiezione z Polski, paliwo również. Opróżnione kanistry oczywiście na sprzedaż, jak zresztą wszystko z wyjątkiem samego samochodu, bo wyjazd musi zwrócić się z naddatkiem. Te czasy minęły. I dobrze. Chociaż niecałkowicie, z namiotem nadal można rozbić się na dziko, nadal spotkamy hotele w stylu socjalistycznego FWP (dla mniej pamiętliwych: Fundusz Wczasów Pracowniczych), kurorty pachną odrobinę myszką, trafiają się dzikie obozowiska przybyłych z zachodniej Europy hippisów oraz jak najbardziej rodzimych Cyganów. Ale mamy wybór. Wedle woli można rozbić się za darmo z namiotem na plaży, stanąć na kwaterze albo w luksusowym hotelu. Wszystko zależy od ochoty oraz zasobności portfela. I lody albo piwo nie kosztują już tyle, co równowartość miesięcznej pensji w kraju (czyli niebotyczną niegdyś kwotę 3 USD).
            Nie zmieniło się natomiast jedno, krajobraz. Wybrzeże rumuńskie na kolana nie rzuca, to trzeba sobie od razu jasno powiedzieć. Plaże przeważnie piaszczyste, zwykle szerokie, to plus. Do tego nadbrzeżne skarpy. Woda ciepła, ale jednak nie tak lazurowa jak w Grecji czy we Włoszech. W końcu to Morze Czarne. :D Widoki też nie porywają. Monotonna, prosta linia brzegowa, gdzież jej do urokliwych zatoczek, wysepek, zboczy górskich stromo schodzących do wody, którymi zachwycają Grecja czy Włochy. Albo chociażby wybrzeże Krymu. Jeżeli szukamy takich wrażeń, to Rumunia ich nie dostarczy. Jest natomiast zwykle znacznie tańsza.
            Oto miejscowości na wybrzeżu, które odwiedziliśmy, uszeregowane z południa na północ:

            Vama Veche - wioska położona przy samej granicy bułgarskiej. Niegdyś osada rybacka, obecnie opanowana przez turystów. Nadal uchodzi jednak za „najdzikszą” i najmniej turystyczną w całej okolicy. Istotnie, nie ma tu luksusowych hoteli, nie brakuje natomiast kwater, dyskotek, pubów itp. Tym niemniej, infrastruktura sprawia wrażenie siermiężnej i prowizorycznej. To mekka hippisów. W Vama Veche można w wielu miejscach rozbić się z namiotem bezpośrednio na plaży, tuż przy morzu, na dziko. Trzeba tylko znaleźć dobry podjazd i odcinek nie zajęty przez puby czy zagrody z leżakami do wynajęcia. Taki fragment wybrzeża rozciąga się np. tuż przy wjeździe do wsi (od północy), trzeba skręcić w lewo, kierując się ku mało zachęcającemu ni to parkingowi, ni to campingowi, ni to dzikiemu wysypisku śmieci. Ostatecznie da się jednak zaparkować na skarpie, tuż przy schodkach wiodących na plażę. Skorzystaliśmy z tej opcji, biwakując przy szumie fal i odgłosach dyskoteki z pobliskiego pubu. Bywają tam często nudyści, przed zanurzeniem się w morzu nie trzeba więc zawracać sobie głowy przebieraniem się w strój kąpielowy. :D
Wita nas Vama Veche, czarnomorska "mekka" hippisów.

Wczesny wieczór na plaży.

Późny wieczór na plaży :D

Wstaje świt...
            Eforie Sud – Eforie Sud i Eforie Nord to dwie miejscowości turystyczne zorganizowane za czasów Caeausescu dla turystów dewizowych. Plaże jak plaże, szerokie i w miarę piaszczyste, kurort w stylu polskiego wybrzeża sprzed 20-30 lat. Główna atrakcja i oryginalny walor obydwu miejscowości to słone jezioro oddzielone od morza wąską mierzeją. Jezioro, z którego pochodzi lecznicze błoto, dobre na reumatyzm, wiecznie młodą skórę, piękny wygląd itp., itd. Przyciąga owo błoto wielu przyjezdnych, również z Polski. Koniecznie musieliśmy zażyć takiej kąpieli. Można to uczynić na dwa sposoby, o czym poinformowała nas spotkana w miejscowej restauracji przemiła, dobrze mówiąca po angielsku pani, mieszkanka Eforie Sud. Udzieliła ona zresztą wielu przydatnych wskazówek, które bardzo się przydały (serdecznie w tym miejscu dziękujemy). Co do błot, to miejscowi kąpią się za darmo na dzikiej plaży. Trzeba znaleźć zejście niedaleko restauracji „Pongal” przy głównej drodze przelotowej (niezła, miejscowa kuchnia, bywają głównie Rumunii, niedrogo), przejść ok. 100 m, przekroczyć „na dziko” tory kolejowe i już jesteśmy na miejscu. Przy ładnej pogodzie zawsze spotkamy tam kilkudziesięciu amatorów błotnej kąpieli, umorusanych niczym prawdziwi murzyni :D. Co jakiś czas pojawia się obrotny człowiek interesu, sprzedający „kuracjuszom” porcje błota w plastikowych pojemnikach. To błoto wydobywa się w specjalnych miejscach i nie znajdziemy go na przypadkowej plaży. Duża porcja, wystarczająca dla 4-5 osób, kosztuje 8 RON, o czym miejscowi poinformowali nas natychmiast po tym, gdy ujawniliśmy się jako Polacy, ostrzegając zarazem przed próbami wywindowania ceny dla obcokrajowców. Nie wiadomo dlaczego, ale w Rumunii ludzie autentycznie lubią Polskę i Polaków. Potem radośnie nacieraliśmy się od stóp do głów leczniczą mazią, machając dłońmi do pasażerów przejeżdżających tuż obok kąpieliska pociągów. Drugi sposób, to specjalny ośrodek kąpieli błotnych, z którego jednak miejscowi zwykle nie korzystają, bo i po co? Usytuowany jest w południowej części Eforie Sud, na miniprzesmyku oddzielającym jezioro główne od mniejszej jeszcze sadzawki. Można tam bez trudu dojść albo dojechać samochodem z głównej szosy, drogę wskazują banery reklamowe. Wstęp: 20 RON (ok. 18 zł.). W cenie: ogrodzona plaża, porcja błota, prysznice, leżaki, bufet oraz powitalny kufel piwa. Warto spróbować tak pierwszej, jak i drugiej wersji. I na koniec wycieczka „krajoznawcza” w okolicach Eforie Sud. Poinformowani przez wspomnianą, sympatyczna Rumunkę, udaliśmy się na spacer po południowych rubieżach kurortu w poszukiwaniu dzikiej plaży, chętnie odwiedzanej przez miejscowych. Wkrótce opuściliśmy niedokończone blokowiska (częściowo zajęte przez dzikich lokatorów – Cyganów), trafiliśmy na porośnięte trawą bezdroża, minęliśmy autentyczne obozowisko cygańskie i oto nasz cel: wybrzeże, urwisko, a poniżej dzika plaża. Można tam z pewnym trudem zjechać samochodem (trafiły się nawet takie na rejestracjach UK), rozbić namiot, odwiedzić jedną z kilku lokalnych knajpek. Podają głównie ryby, podobno najświeższe i najlepsze w Eforia. Ponieważ jednak z ryb gustujemy głównie w czworonogach, skończyło się na pomniejszej przekąsce i plan rozbicia się tutaj na kolejną noc ostatecznie upadł.
Zejście na kąpielisko błotne dla miejscowych w Eforie Sud.

Pora na kąpiel w słonym jeziorze.

Czekamy w cieplutkiej wodzie na dostawcę błota.

Już dotarł :D

I oto kilku nowych "murzynów".

Pozdrawiamy przejeżdżających obok białych sahibów.

Turystyczne kąpielisko nad tym samym jeziorem. Zbyszko piastuje dwie wliczone w cenę biletu wstępu porcje błota ;D

Nadmorska plaża w Eforie Sud.

Nadmorski spacer.

Pustostany na obrzeżach Eforie Sud zasiedlone przez Cyganów.

A w sąsiedztwie można podziwiać współczesny tabor :D

Dzikie plaże Rumunii, obrzeża Eforie Sud.

Miłe miejsce na wypicie piwka pośród szumu fal.

            Konstanca – to duże miasto portowo-przemysłowe, stolica wybrzeża rumuńskiego. Można tam wpaść z wizytą, pospacerować. Poza portem i stocznią rozciągają się przyjemne, szerokie plaże, w miarę piaszczyste, zagospodarowane turystycznie (leżaki do wynajęcia, knajpki, stragany z pamiątkami itp.). Ada stwierdziła, że w sumie od lat osiemdziesiątych (gdy bywała tam z rodzicami) niewiele się zmieniło (prawda, lody albo kawę może sobie teraz kupić bez oglądania trzy razy każdego dolara). Oryginalną cechą tej plaży w Konstancy jest to, że rozciąga się ona dosłownie u stóp usytuowanych na skarpie mieszkalnych blokowisk. Dzięki temu da się podjechać i zaparkować w miarę blisko samochód. Jako główny obiekt turystyczny miasta wymienia się zwykle pochodzący z początków XX w. budynek kasyna, wzniesiony malowniczo na wysokim brzegu morza. Obecnie kasyno jest nieczynne, od niedawna budowlę można jednak zwiedzać. Nie chciało nam się tam zapuszczać i ostatecznie wizję lokalną oraz fotograficzną przeprowadzili nasi przyjaciele: Ela, Damian i Daria.
Uniwersytet Owidiusza w Konstancy. Ten rzymski poeta ("Sztuka kochania") został zesłany w te okolice przez cesarza Augusta za nieobyczajność swoich wierszy. Żalił się potem, że musi przebywać w dziczy na końcu świata. Nie przypuszczał, że po 2000 lat zostanie patronem uniwersytetu w tejże dziczy :D

Szerokie plaże Konstancy.

Błogie leniuchowanie.

Ponad plażą wznoszą się osiedla mieszkaniowe.

Zamki na piasku :D

Promenada w Konstancy.

Budynek nieczynnego kasyna.

Nieco zapuszczone wnętrza.

            Mamaia – kolejna miejscowość turystyczna, tym razem na północ od Konstancy, podobnie jak Eforie ulokowana na nadmorskiej mierzei, rozdzielającej morze oraz przybrzeżne jezioro. To również kurort o korzeniach socjalistycznych i to wyraźnie tutaj widać. Plaże jak wszędzie w Rumunii, dość szerokie i piaszczyste, w Mamai bardziej niż gdzie indziej zatłoczone. Przeważają wysokie  hotele przypominające bloki mieszkalne albo w najlepszym razie domy wczasowe FWP. Prezentują się raczej nieciekawie. Elementy nowego poloru to: aquapark, bulwary „turystyczne” z knajpkami, straganami i innymi podobnymi obiektami oraz wyjątkowo jak na Rumunię nowoczesna (odnowiona) kolejka gondolowa, pozwalająca odbyć przejażdżkę ponad dachami miasta. To główna atrakcja, która przyciągnęła nas z Eforie. Cena stosunkowo wysoka, 20 RON w jedną stronę. Obserwowane widoki wywołują mieszane uczucia. Z jednej strony ciekawa panorama wybrzeża, mierzei, jeziora. Z drugiej widok z góry ujawnia pewną siermiężność tej turystycznej miejscowości, zwłaszcza gdy przyjrzymy się dachom wspomnianych hoteli, zawalonym wszelkiego rodzaju  gratami. Cóż, wiele miast oglądanych od strony dachów prezentuje się niekoniecznie malowniczo, nie czepiajmy się więc szczególnie akurat Mamai. :D
Aquapark w Mamaia widziany z góry.

Kurort zbudowano na mierzei, po prawej morze, a po lewej słone jezioro.

Zbyszko obserwuje okolicę.

I oto wypatrzył trącące epoką komuny domy wczasowe.

            Histria – to ruiny antycznego miasta Istria, usytuowanego niegdyś przy ujściu jednej z gałęzi delty Dunaju. Założyli je jeszcze Grecy z Miletu w VII w. p. n. e., potem władali tu Rzymianie i Bizantyjczycy. Miasto było przez wieki ważnym ośrodkiem handlowym, ostatecznie jednak Dunaj odsunął się na północ, port zamulił, a osadę opuszczono we wczesnym średniowieczu. Ruiny odkryto w drugiej połowie XIX w. Obecnie urządzono w Histrii skansen archeologiczny oraz poświęcone wykopaliskom muzeum. Dojazd dobra drogą, ok. 10 km. w prawo  od głównej szosy prowadzącej z Konstancy na północ. Na kluczowych rozjazdach wystawiono tablice informacyjne. Warto tylko zwrócić uwagę, by omyłkowo nie zajechać do współczesnego miasteczka o nazwie Istria. Same ruiny większego wrażenia nie robią, zachowały się głównie dość toporne fundamenty oraz ściany budowli bizantyjskich. Nie ma co liczyć na kolumnady czy amfiteatry. W sumie obiekt do tzw. „zaliczenia”, łatwego, gdyż leży niedaleko od głównej drogi wiodącej w stronę Tulczy i delty Dunaju. Przy skansenie kilka restauracji, odstraszają jednak bardzo wysokimi (zwłaszcza jak na Rumunię) cenami.
Histria - najstarsze miasto Rumunii.

Wiele z niego nie zostało, a to prezentuje się turystom to XX wieczne rekonstrukcje :D

Ostatni rzut oka na ruiny.

            Zamek Enisala – ruiny średniowiecznej fortecy, wzniesionej jeszcze przez Bizantyjczyków, którzy nadali jej nazwę Heraklea.. Położona na wyniosłym wzgórzu w pobliżu wysuniętej na południe odnogi delty Dunaju, na wybrzeżu wcinającej się w ląd zatoki Morza Czarnego, posiadała spore znaczenie strategiczne. W XIII zajęli ją Genueńczycy i poważnie rozbudowali. Pod koniec XIV w. zamek wpadł jednak w ręce tureckie. Nowi zdobywcy utrzymywali go przez ok. 200 lat, do końca XVI w. To od nich pochodzi obecna nazwa. Dalsze odsuwanie się Dunaju na północ oraz zamulenie zatoki, która odcięta od morza zamieniła się w słone jezioro przybrzeżne, stopniowo pozbawiły zamek poprzedniej roli. Opuszczony, popadł w ruinę. Obecnie prezentuje się malowniczo na wzgórzu, oferując piękną panoramę okolicy, w tym widok na południowe krańce delty. Już choćby z tego powodu warto odwiedzić to miejsce. Dojazd dobrą, oznaczoną drogą. Na miejscu bezpłatny parking.
Na horyzoncie twierdza Enisala.

Dla zainteresowanych godziny wstępu i cennik :D

Ostatnie metry trzeba pokonać pieszo.

I wreszcie przed murami twierdzy.

Panorama z murów na rozlewiska okolic delty Dunaju.