sobota, 31 marca 2018

Hoi An – Wenecja Dalekiego Wschodu, czyli miasto kupców

Hoi An miasto lampionów.
Kolejny etap naszej podróży to Hoi An, stare, portowe miasto w środkowym Wietnamie, położone na wysepkach w ujściu Rzeki Perłowej (Vinh Cura Dai). Założyli je już w starożytności żeglarze z Austronezji, potem stało się portem Czamów (ludu tworzącego niegdyś własne państwo w środkowym i południowym Wietnamie, podbitego następnie i wchłoniętego przez sąsiadów z północy, czyli Wietnamczyków). W epoce nowożytnej cesarze z dynastii Ngyuen, rezydujący w usytuowanym ok. 100 km. na północ Hue, uczynili Hoi An głównym oknem kraju na świat oraz jednym z największych ośrodków handlowych na Dalekim Wschodzie. Osiedlali się tutaj, tworząc własne dzielnice, kupcy z Chin i Japonii (zanim ta ostatecznie zamknęła się w samoizolacji pod rządami szogunów z rodu Tokugawa), pojawiali się także przybysze z Europy, zwłaszcza Portugalczycy. Dawna świetność miasta przeminęła w XIX w. Coraz większe statki nie mogły już wchodzić w ujście rzeki i handel przeniósł się do odległego o ok. 20 km. Da Nang. Hoi An popadało w zapomnienie i niszczało. W latach dziewięćdziesiątych XX w. lokalne władze wpadły na „genialny” pomysł wyburzenia starej dzielnicy portowej i wzniesienia w tym miejscu bloków mieszkalnych. I tu pojawia się wątek polski. Otóż sprzeciwił się temu nasz rodak, archeolog Kazimierz Kwiatkowski, pracujący przez wiele lat przy badaniach i renowacji pobliskich ruin My Son, czyli pochłoniętego przez dżunglę kompleksu świątyń ludu Czamów (o którym osobno w kolejnym poście). Jako jedyny dostrzegł piękno i potencjał starego, drewnianego Hoi An, a może jako jedyny posiadał dość determinacji, by walczyć o jego zachowanie oraz restaurację. I ostatecznie jego wysiłki przyniosły efekt, wyższe władze komunistycznego (ale stawiającego już powoli na turystykę) Wietnamu podjęły decyzję o odnowieniu starówki. Rezultaty okazały się nadzwyczajne, w 1999 r. Hoi An wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO, jest też obecnie najczęściej odwiedzanym przez turystów miastem kraju, zdaniem bardzo wielu, także najpiękniejszym.
Pomnik Kazimierza Kwiatkowskiego, który m.in. uratował starówkę Hoi An
przed wyburzeniem.
Wszyscy robią tam zresztą na przybyszach znakomite interesy, sprzedając pamiątki, prowadząc bardzo liczne sklepy z podrabianą, markową odzieżą, oferując usługi krawieckie (w ciągu 24 godzin można uszyć sobie jedwabny garnitur na miarę), do tego niezliczone knajpki, hoteliki itp. Wiele rodzin dawnych kupców nadal mieszka w swoich odrestaurowanych teraz domach, przyjmując i oprowadzając turystów. Cóż, robienie pieniędzy wszyscy mają tu we krwi. Z pewnością żyje im się o wiele lepiej, niż w tamtych betonowych blokach, które zamierzano dla nich wybudować. Naszego rodaka, Kazimierza Kwiatkowskiego, który zmarł w 1997 r., uhonorowano pomnikiem przy głównej ulicy starego miasta, deptaku Tran Phu 138. Cieszy się też popularnością i dobrą pamięcią mieszkańców.
Obecnie Hoi An to właściwie dwa odrębne miasta: odnowiona starówka nad brzegami Rzeki Perłowej oraz jej kanałów (to stąd porównanie do Wenecji), otoczona szerokim wiankiem ulic ze sklepami, knajpami, hotelami, salonami masażu, zakładami krawieckimi i co tam jeszcze dusza turysty może zapragnąć, oraz współczesne, raczej szare Hoi An, położone w odległości kilku kilometrów. Normalna komunikacja publiczna (autobusy) dociera właśnie do nowego miasta (dojazd z Da Nang), tam pozostają już taksówka, skuter albo własne nogi (raczej daleko). I tutaj ujawnia się przewaga turystycznych „open busów”, przynajmniej z naszego punktu widzenia. Otóż dowożą one spragnionych wrażeń przybyszów wprost na wspomniane obrzeża starówki, co pozwala oszczędzić mnóstwo czasu. Pokonawszy takim właśnie sposobem drogę z Hue, równie szybko zdobyliśmy nocleg. A raczej, zostaliśmy dosłownie „pojmani” przez jedną z energicznych „businesswoman”, czatujących na przystanku. Przeganiając bezpardonowo konkurentki, wymachując zdjęciami i planem usytuowania kwatery, wykrzykując korzystne oferty cenowe i na koniec obiecując udostępnienie gratis rowerów, przekonała nawet Adę (11 USD za pokój). Położenie hoteliku istotnie okazało się korzystne, piętnaście min. spacerem na starówkę, z rowerów i tak nie skorzystaliśmy (ambitne plany wyjazdu na nadmorską plażę, podobno ładną, pokrzyżowały pogoda oraz brak czasu). Szefowa zamierzała podwieźć nas do siebie swoim skuterem, ale widząc nietęgie miny „białych małp”, nieprzyzwyczajonych do jazdy we trójkę i jeszcze z dwoma plecakowalizkami na jednym skuterze, błyskawicznie załatwiła taksówkę (koszt kursu 20 k. dongów, niecały 1 USD), po czym triumfalnie eskortowała zdobycz do domu.
Ruszamy po bilety na stację autobusową.
Hotelik okazał się całkiem przyzwoity, czysty, z dużymi pokojami i łazienkami. Co prawda, już na posesji, w pobliżu wejścia zauważyliśmy później grasującego szczura, ale czymś takim w Wietnamie nie należy się przejmować. Minusem okazał się natomiast status przybytku nie jako oficjalnego hotelu, ale jako kwatery prywatnej (homestay). Okazało się, że kompanie autobusowe nie współpracują z takowymi i w recepcji nie można zarezerwować miejsca na kolejny przejazd. Posiadaliśmy wykupiony bilet do Sajgonu, ale kolejne przejazdy należało osobno potwierdzać z minimum dwudziestoczterogodzinnym wyprzedzeniem. Zwykle można to zrobić za pośrednictwem hotelowej recepcji i jest się wówczas „odbieranym” z kwatery przez kompanię autobusową (podjeżdża autobus albo podstawiają samochód, dowożący na miejsce startu). W homestayu to niemożliwe. Szefowa znalazła jednak sposób i na to. Wsadziła uwolnioną już od bagażu Adę na tylne siedzenie skutera i zawiozła do biura kompanii, gdzie wszystko załatwiono od ręki. Natomiast bez problemu można było nabyć u naszej energicznej businesswomen pół-dniową wycieczkę do wspomnianych ruin My Son. Zdecydowaliśmy się w taki właśnie sposób zwiedzić to miejsce następnego dnia, pomimo niezbyt dobrych doświadczeń z Hue. Ale pogoda nadal pozostawała niepewna, dojazd na własną rękę wymagałby prawdopodobnie jazdy w deszczu na skuterach, a tu oferowali jeszcze rejs powrotny rzeką i możliwość obejrzenia Hoi An z wody oraz nieodzowny w Wietnamie lunch. Cena niezbyt wygórowana, za dwie osoby 600 k. dongów (ok. 27 USD), w tym bilety wstępu.
Najtańsze piwo w Wietnamie: 80 groszy za kufel serwowany w knajpie :D
Wreszcie możemy ruszać na zwiedzanie. Pogoda zmienna, ciepło, wreszcie naprawdę ciepło, ale zbierają się chmury i zaczyna siąpić deszczyk. Na dobry początek zatrzymujemy się w knajpie na rogu. Moją uwagę przyciąga bowiem wypisana kredą na tablicy oferta: piwo za 5 k. dongów. To zaledwie 80 groszy! Hurra, wreszcie dotarliśmy do krainy taniego, wietnamskiego piwa! Siadamy i zamawiamy, kolejna, nieznana dotąd lokalna marka Viet A. Obsługa, przy stoliku, nalewa trunek z plastikowej butelki pet (1,5 l.) do dwóch szklaneczek 0,25 l. Nie jest więc aż tak dobrze, jak się wydawało! Samo piwo podsumuję w sposób następujący: pierwszy smak bez smaku, potem z trudem można się czegoś doszukać. Dla bardzo wytrwałych koneserów. :D Ale o piwach wietnamskich kiedy indziej, teraz czas zwiedzać Hoi An!
Most Japoński, symbol Hoi An.
Tutaj jeszcze raz most, tym razem zdjęcie nocą.
Wejście do domu zebrań

Na dziedzińcu
Smok i złote rybki :D
Oko w oko ze smokiem.
Główna sala. Z sufitu zwisają ogromne kadzidła.
Inny z domów na starówce w Hoi An.
Wstęp do głównych atrakcji starówki jest, oczywiście, płatny; bilet: 120 k. dongów (ok. 5,5 USD). Pozwala on wejść do pięciu spośród 23 udostępnionych do zwiedzania domów, świątyń lub innych obiektów. Można je wybrać samodzielnie i tych pięć wizyt w zasadzie wystarczy. Na pierwszy ogień przekraczamy tzw. most japoński, najsłynniejszy i najbardziej charakterystyczny punkt miasta. To pochodzący z XVI w., zadaszony, drewniany most ponad jednym z kanałów, łączący dawne dzielnice japońską oraz chińską. Wejścia zdobią rzeźby dwóch małp (od strony japońskiej) oraz psów (od strony chińskiej). To na pamiątkę tego, że budowę rozpoczęto w roku małpy (1593 r.), a zakończono dwa lata później, w roku psa. Sam most był zresztą następnie kilkakrotnie niszczony i odbudowywany. Budowla robi wrażenie i jest istotnie urokliwa, zapamiętaliśmy ją jednak z innego jeszcze powodu. Otóż tutaj ostatecznie odmówił posłuszeństwa nasz aparat fotograficzny, cierpiący zapewne od nadmiaru wody już w fiordach i na lodowcach norweskich, a teraz jeszcze potraktowany porą deszczową w Wietnamie! Próby reanimacji nie powiodły się i ostatecznie został kilka dni później porzucony w Nha Trang. Wspominam o tym, by usprawiedliwić gorszą, być może, jakość późniejszych zdjęć, do końca podróży wykonywanych już tylko z komórki.
Po moście japońskim przychodzi czas na stare domy kupieckich rodzin Thang i Phung Hung, dom zebrań społeczności chińskiej: Hoi Quan Phuoc Kien oraz prywatną kapliczkę w domu rodziny Tran. Te obiekty wybraliśmy i można je obejrzeć na naszych zdjęciach. Wszystkie ulokowane są w niewielkiej odległości od siebie, rozciągająca się wzdłuż rzeki starówka nie jest zresztą zbyt rozległa. Oczywiście, odwiedzamy też pomnik Kazimierza Kwiatkowskiego, odsłonięty w 2007 r., w dziesiątą rocznicę jego śmierci.
Gdzieś na ulicach Hoi An.
Uliczny sklep z lampionami.
Imponujący ekspres do kawy. Podobno Wietnam staje się znaczącym eksporterem dobrej kawy. Mieszkańcy piją duże ilości tego napoju, jest on naprawdę smaczny i ciekawie podany.
Na tle Mostu Japońskiego.
Pogodne popołudnie, po kilku dniach ulewy. Wreszcie słońce :D
Kolumna lokalnych "dorożek" rusza na miasto.
Życie w dużej mierze toczy się nad kanałem. Tutaj lokalny stragan.
Mieszkańcy wracają połowu.
Klimatyczne podwórza.
Przydrożny szewc.
Nadrzeczny targ.
Sprzedawczynie owoców.
Łodzie czekają na turystów.
Największa atrakcja Hoi An to jednak nie zwiedzanie domów czy świątyń, ale po prostu włóczenie się po starówce, obiad albo piwo w nadrzecznej knajpce, targowanie się o takie czy inne drobiazgi i pamiątki. Tu trzeba od razu zaznaczyć, że o ile jedzenie jest dobre i niezbyt drogie, piwo również podają w cenach niewygórowanych (10 k. dongów za kufel 0,4 l.), podobnie świeżo wyciskane soki (20 k. dongów, niecały 1 USD), o tyle ceny pamiątek są z reguły nieadekwatnie wysokie. Jeszcze gorzej wychodzą próby zakupów odzieżowych. Wprawdzie z szycia jedwabnego garnituru dla mojej skromnej osoby po krótkiej dyskusji zrezygnowaliśmy, ale Ada miała ochotę uzupełnić swoją kolekcję garderoby marki Nord Face. I okazało się, że ceny proponują tutaj niebotyczne. Pewnie dałoby się coś zbić, ale nie mieliśmy na to czasu i ochoty. Lepiej już próbować w Sa Pa! Przy okazji przekonaliśmy się jednak, że Wietnamczycy mają dobre oko do ciuchów. Ponieważ nadal padało, korzystaliśmy z ochrony naszych niezawodnych sztormiaków (szyte w firmie Hornet z Nowego Tomyśla). W pierwszym sklepie „marki” Nord Face, do którego weszliśmy, od razu zwróciły uwagę obsługi i pojawiły się pytania, gdzie je kupiliśmy. - Ach, w Polsce. A ile kosztują? - Cóż, w przeliczeniu, to ta dopiero cena okazała się prawdziwie niebotyczną jak na miejscowe stosunki (10 mln. dongów). Każdy pozostał więc przy swoim asortymencie.
Zakup wodnych lampionów.
Panorama nocna Hoi An z lampionami płynącymi po rzece.

Dołączamy również nasze :D
Po tych nieudanych próbach zakupów zjedliśmy obiad w lokalnej jadłodajni (bo trudno to nazwać knajpą) na krytym targowisku miejskim – okazał się jednym z lepszych podczas całej podróży, następnego dnia też tam wróciliśmy – po czym odbyliśmy spacer w zapadających powoli ciemnościach, rozświetlanych jednak blaskiem setek zapalanych wszędzie lampionów. Hoi An słynie bowiem jako ośrodek produkcji lampionów właśnie. Można je kupić dosłownie wszędzie. To znaczy, zazwyczaj próbują żądać za sztukę 200 k. dongów albo więcej (9 – 10 USD). Ostatecznie jednak Ada wypatrzyła nie sklep, ale jednoosobowy warsztat wytwarzający interesujące ją przedmioty. I tutaj pani okazała się rozsądniejsza, sprzedając dwa lampiony za 100 k. dongów. Raz w miesiącu, w przeddzień Święta Pełni Księżyca, miasto obwiesza się tymi lampionami w sposób szczególnie bogaty. My akurat nie mieliśmy szczęścia ujrzeć tego widoku, ale i tak, na co dzień, w odbijającym się w lustrze rzeki świetle lampionów, wieczorne Hoi An robi wrażenie urokliwe, zasługując na miano najpiękniejszego miasta Wietnamu. Tym bardziej, że po całym dniu deszczu, wieczorem pogoda wreszcie się poprawiła i przestało padać! Mają tu miły zwyczaj wypuszczania na rzekę małych, papierowych łódeczek z zapalonymi świeczkami. Przynosi to szczęście i sprzyjać ma zwłaszcza zakochanym, jakże by inaczej. :D Wieczorem można kupić te stateczki-lampiony za parę groszy u licznych, krążących nad rzeką sprzedawców. Oczywiście, nas także nagabywali, a my nie mieliśmy nic przeciwko takiemu połączeniu ognia i wody. :D Jeszcze spacer mostem na drugi brzeg Rzeki Perłowej oraz podziwianie panoramy miasta. Trzeba porównać, z której strony Hoi An prezentuje się piękniej oraz na którym brzegu lepiej smakuje piwo!
Czas jednak wracać, moja pani zdążyła bowiem zamówić wieczorny masaż. Salonów masażu też tutaj sporo. Ciekawostka, gdy tak Ada przeglądała ofertę i zastanawiała się, czy skorzystać z odwiedzanego, czy też może z innego przybytku, zza kotary rozległ się głos jakiejś klientki, zachwalający w niemożliwej do podrobienia polszczyźnie zalety tego właśnie salonu. Cóż, upodobania podróżujących po Wietnamie rodaczek są przewidywalne. Ale czy można się dziwić, skoro godzinny seans kosztuje tutaj w przeliczeniu ok. 30 zł? I to masażu, który bije na głowę te oferowane w Polsce? W sumie, Hoi An, chociaż bardzo turystyczne, jest jednak ze wszech miar godne odwiedzenia. Nawet stada przyjezdnych nie zdążyły zniszczyć uroku tego miejsca. Może to dlatego, że tak działo się tutaj od zawsze?
A tutaj coś dla pań: cennik masażu (obok cen w dongach ceny w dolarach)