środa, 11 lipca 2018

Kos – wyspa w sam raz na krótkie wakacje


Kos grecka wyspa w sam raz na tygodniowe wakacje.

Nas akurat powitała burza, ponoć mieszkańcy wyczekiwali jej od miesiąca :D
Kos to stosunkowo niewielka wyspa grecka na Morzu Egejskim (ok. 290 km. kw., 50 km. długości i 10 km. szerokości), położona tuż przy wybrzeżu tureckim, od którego oddzielona jest wąską cieśniną. Od kilkudziesięciu lat stanowi jeden z ulubionych celów turystów z różnych krajów Europy, ostatnio również z Polski. Polaków można spotkać tam bardzo wielu, pojawiają się tak licznie, że greccy sprzedawcy, restauratorzy, kelnerzy itp. znają już sporo słów w naszym języku. Uwaga na roaming. Bardzo często telefony łapią same z siebie sieć turecką zza cieśniny, ściągają dane internetowe, a potem można się zdziwić przy rachunku. Na chwałę firmy Orange zaznaczę, że uprzejmie uznała naszą reklamację w tej sprawie, chociaż właściwie to sami byliśmy sobie winni brakiem „rewolucyjnej czujności”.
Na Kos najlepiej przyjechać w początkach czerwca. Pogoda już piękna, morze względnie ciepłe, a nie nastał jeszcze szczyt sezonu turystycznego, mniej tłoczno i ceny na przyzwoitym poziomie. Miejscowy Grek zajmujący się wynajmowaniem samochodów, wśród całej lawiny narzekań na rząd, na przedsiębiorców z Aten, na turystów i ogólnie na wszystkich świętych (którymi uraczył nas podczas krótkiej przejażdżki próbnej) stwierdził wręcz, że za dwa tygodnie (tzn. od końca czerwca) „będzie tutaj jak w Indiach”, czyli prawdziwie tłoczno. Zdążyliśmy jednak opuścić wyspę przed tym spodziewanym najazdem, toteż trudno nam ocenić prawdziwość tych słów.
Możemy natomiast z czystym sumieniem polecić Kos jako cel wakacyjnego wypadu. Wyspa nie tylko zachwyca pięknem krajobrazów, zabytkami z epoki starożytności i średniowiecza, doskonałą kuchnią oraz ogólnym poczuciem swobody, ale przede wszystkim tym, że na Kos jest co robić i nikt nie może się tutaj nudzić. Typowe leniwce mają możliwość wynajęcia pobytu w pięciogwiazdkowych hotelach z opcją all inclusive, po czym zalegną w bezruchu na plażach (bywa, że trochę kamienistych, ale ogólnie przyjemniejszych pod tym względem niż na wielu innych greckich wysepkach – najlepsze na północnym wybrzeżu Kos), przy basenach lub na stołkach w drink-barach. Na zwolenników odpoczynku bardziej aktywnego czeka natomiast moc atrakcji, często mniej przy tym obciążających dla kieszeni niż „tucznikowy” pobyt w allu.
Hmm. Czy my na pewno trafiliśmy na Kos. Bo na zdjęciu chyba kolos z Rodos...już obalony :D


Podczas kontemplacji z piffkiem w ręku.

I nasze nieodłączne rowery :D

 Komunikacja

Wyspę zwiedzić można na różne sposoby. Najprostszy, to wykupienie jednodniowej, objazdowej wycieczki w biurze turystycznym. Najlepiej nie zdawać się przy tym na ofertę biur polskich, jest ona mocno przedrożona w stosunku do cen żądanych przez lokalne agencje greckie, których pełno we wszystkich odwiedzanych przez przybyszów osadach. A wycieczki proponują te same, często z polskojęzycznymi przewodnikami. Nie przepadamy za podobnymi, tłocznymi imprezami i objazd wyspy w sposób zorganizowany z miejsca wykluczyliśmy. Druga opcja to wynajęcie samochodu albo quada. Wynajem samochódu małolitrażowego to ok. 25 euro za dzień, plus paliwo. Gdy ktoś zwiedza szybko, to jeden dzień w zupełności wystarczy. Jeżeli chcemy przy okazji wpaść na jakąś ciekawszą plażę, to warto wziąć auto na dwa dni. Trzeci sposób to rowery. Wyspa jest na tyle nieduża, że można ją objechać przy pomocy tegoż środka lokomocji. Tu i tam trafiamy wprawdzie na krajobraz górski i strome podjazdy, ale większa część Kos jest w miarę równa. Wypożyczalni wszędzie pełno, warto poszukać takiej z korzystną ofertą. Dzienny koszt wynajęcia roweru rozpoczyna się od 4 euro, chociaż bywają też propozycje droższe. I wreszcie sposób czwarty, transport publiczny. Jest on na Kos rozwinięty bardzo dobrze, autobusy jeżdżą dość często i nawet zgodnie z rozkładem, docierając do większości interesujących turystę miejsc. Najlepiej skomunikowana jest pod tym względem stolica wyspy, czyli miasto Kos. Toteż, jeżeli ktoś zamierza zwiedzać, miejscowość ta wydaje się najkorzystniejszym punktem wypadowym. Dodatkowo, dla dzieci (ale dla tych troszkę „starszych” również :D) przygotowano w Kos kilka składów kolejek turystycznych, które obwożą turystów po mieście i najbliższej okolicy, docierając przy okazji do Asklepionu.
"Nasz" samochodzik.

Rowerem po plaży. Polecamy :D

I tzw. wycieczka pakietowa na Nissiros :D

Atrakcje krajoznawcze


Kąpiele w gorących źródłach. Kos to wyspa położona na obszarze aktywnym sejsmicznie i wulkanicznie. Występują na niej naturalne, gorące źródła, już w starożytności cieszące się sławą wśród zamożnych kuracjuszy. Obecnie najbardziej znane miejsce, w którym można zażyć takich kąpieli, znajduje się na południowo-wschodnim krańcu wyspy, w punkcie zwanym po prostu Therma. Prowadzi tam ze stolicy droga wzdłuż wybrzeża (ok. 6 km., nie sposób zabłądzić). Dojazd samochodem, rowerem albo autobusem linii nr 5 (tu kłopot taki, że ostatni kurs z owych term do miasta Kos odjeżdża już o 18.30, czyli zdecydowanie zbyt wcześnie). Dla miłośników zwiedzania na rowerze ostrzeżenie – mamy po drodze trochę podjazdów (może to zresztą zachęta?). W okolicy wzniesiono kilka hoteli, ale najciekawiej zażyć kąpieli w „dzikim” ujściu gorącego, niosącego siarkową wodę strumienia. Zatrzymujemy się wtedy na szutrowym parkingu na szczycie urwistego klifu (obok mała knajpka oraz przystanek końcowy autobusu linii nr 5) i schodzimy w dół, ku morzu (spacer ok 10-15 min.), by odnaleźć otoczony skałami i kamieniami „naturalny” basen, w którym względnie zimna woda morska niesiona przez fale miesza się z wodami termalnymi. Naturalność tego miejsca jest dyskusyjna, co jakiś czas koparka pogłębia i odnawia wspomniany basen. Ale i tak kąpiele cieszą się dużą popularnością, zwłaszcza wśród miejscowych Greków oraz przyjezdnych Polaków. Może dlatego, że wstęp wolny. :D Polacy królują popołudniami, by wieczorem wracać do swoich hoteli na wykupione obiadokolacje, Grecy – prawdziwi koneserzy - pojawiają się razem z zapadającymi ciemnościami i korzystają z kąpieli po zmroku, co jest ich najprzyjemniejszą formą. Na taką okoliczność warto zaopatrzyć się w latarki, pomogą przy powrocie szutrową dróżką na parking. Nie zaszkodzą też dobre sandały na nogach, a do kąpieli specjalne buty. Ogólnie, do term nie należy przyjeżdżać wcześniej niż późnym popołudniem. Słońce chowa się wtedy za oferujące cień skały, uprzednio prażąc niemiłosiernie „kuracjuszy”, podgrzewanych równocześnie od spodu siarką. Bardziej leniwi mogą zaryzykować zjazd na sam dół, gdzie także da się zaparkować samochód. Nie jest to nawet specjalnie ryzykowne, aczkolwiek wynajętym autem mimo wszystko nie polecamy.
W drodze na gorące źródła, uważajcie na nachylenie terenu :D

Zejście z parkingu do basenu termalnego.

Jako, że podekscytowaliśmy się miłą atmosferą w basenie, zabrakło zdjęć z samego kąpieliska. Zrobiliśmy tylko panoramę sąsiadującej plaży (kąpielisko pod widoczną skałą).

Zia i wspinaczka na Dikeos Christos. Zia to urokliwa, malowniczo położona wioska w dominującym nad wyspą „paśmie górskim”. Z jej uroku pozostały właśnie położenie oraz ładna panorama północnej, równinnej części wyspy. Resztę klimatu „pożarli” turyści oraz stragany z pamiątkami. Przybywa tu prawie każdy przybysz, samochodem, rowerem (rzadziej, bo podjazdy ostre), autobusem wycieczkowym lub miejskim (z miasta Kos). W dolnej części osady urządzono obszerny, bezpłatny parking. W Zia mamy sporo knajp, jedzenie niezłe, ale stosunkowo tutaj drogo, a da się znaleźć na wyspie lepsze restauracje. Z naszego punktu widzenia główna atrakcja Zia to jej funkcja jako punktu wypadowego wycieczki „górskiej” na szczyt Dikeos Christos, najwyższe wzniesienie Kos (843 m.). Wędrówka ta zajmuje ok. 4 h. w obie strony, przewyższenie ok. 560 m. Wystarczą dobre sandały. Punkt startowy ścieżki to kościółek w górnej części wioski, do którego docierają wszyscy turyści. Potem idziemy kierując się rozmieszczonymi mniej lub bardziej regularnie kierunkowskazami, opuszczając wioskę i wkraczając w porastający „pogórze” las. Tutaj drogowskazów mniej, ale po pewnym czasie szlak skręca w prawdziwie już górską ścieżkę, pnącą się zakosami przez coraz niższe zarośla. Zabłądzić nie sposób (tzn. prawdziwi specjaliści w tej materii zapewne daliby radę). Wreszcie wychodzimy ponad krawędź lasu, pojawiają się przepiękne widoki. Jeszcze ostatni wysiłek marszu po kamienistych zboczach i jesteśmy na miejscu. Tu również wzniesiono niewielki kościółek, otwierają się wspaniałe panoramy na obydwie strony wyspy oraz okoliczne morze. Doskonałe miejsce na piknik. Koniecznie trzeba bowiem zabrać ze sobą wodę (a najlepiej również wino :D). Bywa, że na szczycie potrafi wiać, co poddajemy pod uwagę zmarzluchom. Po powrocie lokalne specjały oferowane w Zia (lemoniada z cytryn oraz koźlina na różne sposoby) znacznie zyskują w porównaniu z poprzednią degustacją. Tak to piękne widoki zaostrzają apetyt. :D

Zia. Knajpka, w której ponoć można wypić pyszną lemoniadę.

Panorama z wioski Zia na północną część wyspy. Widoczne przybrzeżne jezioro Alykies.

Od czego by tu zacząć wyprawę w góry? Może od pifffka? :D

Na początku szlaku, przy kościółku.

I już nie ma wymówek. W góry!

Widoki wynagradzają trudy wspinaczki.

Może ciut wyżej będzie jeszcze ciekawiej?

Góra, dół, góra, dół, co za ścieżka...

A na horyzoncie majaczy Turcja (i turecki internet właśnie zżerający nam zawartość portfela :D)

Gdzieś na szlaku.

Wyżej już na szczęście nie bardzo się da :D

I już na miejscu, kościółek pod wezwaniem Chrystusa Sprawiedliwego (Dikeos Christos).

Widoki nas rozpieszczają...

Pora na piknik...w stylu greckim (feta, oliwki, wino oraz pyszne, południowe pomidorki)

Ostatnia fotka i pora wracać.

Plaża św. Stefana (Ag. Stefanos) – to najciekawsza chyba plaża na wyspie. Położona jest w jej południowo-zachodniej części, w niewielkiej zatoczce. Dobrze oznaczony zjazd z głównej drogi, prowadzącej do miejscowości Kefalos. Na dole darmowy parking. Plaża jest piaszczysta, co w warunkach greckich nie zdarza się zbyt często. Uroku dodaje jej otoczenie, wyniosłe góry po zachodniej stronie, usytuowane na wzgórzu przy plaży ruiny wczesnośredniowiecznej katedry (a właściwie aż dwóch, młodszą i większą zbudowano bowiem przy ścianach starszej), wreszcie zamykająca zatoczkę skalista wysepka, z ulokowanym na niej niewielkim kościółkiem (użytkowanym raz na jakiś czas). Śmiali pływacy mogą tam dotrzeć wpław, odległość wynosi kilkaset metrów, z czego ok. połowę można przebyć mając grunt pod nogami. Potem jednak dno dość gwałtownie opada. Inny sposób to wynajęcie dostępnego na miejscu roweru wodnego. Lokalni ludzie interesu mocno jednak przesadzają z cenami, 20 euro za 30 min. to opłata zdecydowanie wygórowana. Rowery nie cieszyły się więc większym powodzeniem. W rezultacie, moja Pani – która pływa niczym syrena, o czym niejednokrotnie już pisałem – zdecydowała się ruszyć wpław samotnie. Moim żywiołem pozostaje nieodmiennie ogień :D. Dotarła bez żadnych problemów. Zaskoczyła przy tym jakąś parkę, która pod osłoną skalnej wyniosłości składała w tym rzekomo odosobnionym miejscu hołdy Afrodycie. W dzisiejszym świecie trudno jednak, doprawdy, o chwilę prawdziwego odosobnienia. :D Z odwiedzinami plaży św. Stefana należy się spieszyć. Na jej bezpośrednim zapleczu Grecy ruszyli z budową luksusowego hotelu, co już teraz psuje trochę ogólne wrażenie. Gdy skończą (oby jak najpóźniej), to z obecnego klimatu pozostanie niewiele.
Hmmm....Gdzie ta katedra/katedry?

O! Chyba tutaj był nawa główna...

Położenie w każdym razie bajeczne...

A w oddali na wyspie majaczy współczesny kościółek.

Kościółek na wyspie odwiedzony...

...czas na piknik, tym razem na plaży :D

Las Plaka i pawie. Jadąc główną drogą z miejscowości Antimahia w kierunku Kefalos natrafiamy na odbicie w prawo, opatrzone drogowskazem wskazującym na miejsce zwane Plaka. To las, który otoczy nas po kilku kilometrach. Droga zamienia się tymczasem w szutrówkę, ale zupełnie znośną. Las jak las, może to cud natury dla miejscowych Greków, ale niespecjalny dla przybyszów z północy. Aby uatrakcyjnić to miejsce zainstalowano więc w tym lasku ok. 200 pawi. Ptaki szwendają się po okolicy, czekając na karmę i niekiedy, jak z łaski, prezentując turystom ogony. Można tam zajechać dla chwili wytchnienia w cieniu i spożycia drugiego śniadania na jedynym przygotowanym przy parkingu stoliku.
Pierwszy paw sfotografowany z okien samochodu :D

Potem było ich całkiem sporo...

Koty o wiele wdzięczniej proszą o jedzenie niż pawie...

Ale w końcu i paw pokazał swój ogon...

Koniec przedstawienia...bye

Hmm....a może jednak jeszcze coś dla mnie macie?

Alykies, słone jezioro okresowe pomiędzy wsiami Marmari i Tigaki. Kilka kilometrów na północ od głównej drogi Kos – Kefalos znajduje się sporych rozmiarów płytkie, słone rozlewisko przybrzeżne, które latem wysycha. Można tam jakoby spotkać liczne gatunki ptaków, a trafiają się także podobno żółwie lądowe. Nam nie udało się zaobserwować ani jednych, ani drugich. Dojazd bez większych problemów, aczkolwiek nad samo jezioro prowadzą drogi gruntowe. W pobliżu stadnina oferująca przejażdżki konne. W sumie atrakcja taka sobie.
Jezioro Alykies.

Ptaków ani żółwi nie widać...

...próbuję jak mogę wykrzesać jakieś fajne foty, ale tak naprawdę nie ma czego fotografować :D

Zachodnie wybrzeże i zachody słońca.
Dysponując samochodem postanowiliśmy zaliczyć zachód słońca na zachodnim, urwistym wybrzeżu Kos (wielu turystów wybiera w tym celu wspomnianą wioskę Zia, która jednak leży w centralnej części wyspy). Dość przypadkowo dotarliśmy ostatecznie do zagubionej wśród wzgórz wioski Agios Theologos, położonej na samym krańcu wyspy oraz końcu dość dobrze utrzymanej drogi. Widok urwistego brzegu, bijących fal, schodzącego coraz niżej słońca nie rozczarował, chociaż na kolna nie rzucił. Z niedawnych porównań, na Capri wypadło to lepiej, może trafiło się też bardziej przejrzyste powietrze. Na tych zachodnich rubieżach Kos na ogół spokój i cisza, ludzi bardzo niewielu. Na wspomnianym klifie tawerna o nazwie „Agios Theologos Beach”. Nie, żeby była jakaś zła, ale w porównaniu z innymi knajpkami na Kos wypada jednak tak sobie. Cóż, brak konkurencji rozleniwia. Inne miejsce dobre do podziwiania zachodów słońca to rybacka wioska Limionas na wybrzeżu północno-zachodnim. Tam już jednak nie dotarliśmy, parkując we wspomnianej knajpce.
W drodze na zachód słońca.

Napotkany gdzieś  po drodze koścółek.

I wreszcie docieramy na zachodni kraniec wyspy Kos.

Widokowo ładnie....

...ale odpoczywać na takiej plaży? Dramat.

Buziak w blasku zachodzącego słońca.

Ostatni rzut oka na plażę...

...i pora na kolację, bo słońce zanurza się w morzu :D

Widoki przy kolacji :D

Zabytki i atrakcje historyczne


Kos to wyspa o długiej i bogatej historii. W starożytności zasłynęła jako miejsce działalności Hipokratesa, ojca greckiej medycyny. Sławę zdobył Asklepion, kompleks świątynny poświęcony bogowi sztuki lekarskiej, Asklepiosowi. W średniowieczu wyspą władali przez dwa wieki Kawalerowie Rodyjscy, czyli joannici – zachodnioeuropejski zakon rycerski. Pozostawili kilka robiących wrażenie zamków, które jednak nie zdołały obronić ich panowania przed atakami Turków. Po czterech wiekach rządów tureckich Kos i pozostałe wyspy archipelagu Dodekanez (z Rodos na czele) przeszły w początkach XX w. pod panowanie włoskie. Sporą zasługą Włochów stało się podjęcie kompleksowych badań archeologicznych. Od 1948 r. Dodekanez należy do Grecji. Najciekawsze zabytki Kos to wspomniany Asklepion oraz kilka joannickich zamków.
Platan pod którym ponoć siadywał Hipokrates (w centrum Kos), tak naprawdę jest duuuuużo młodszy ;P

Pozostałości włoskich bunkrów na wybrzeżu.

Widok ze strzelnicy na plażę.
Asklepion. Kompleks świątynny położony w pobliżu miasta Kos, związany z medycyną oraz Hipokratesem, jej greckim ojcem. Można tam odbyć ze stolicy ok. godzinny spacer pieszy, podjechać rowerem albo „dziecięcą” kolejką turystyczną. Wstęp 8 euro. Świątynię Asklepiosa wzniesiono w IV w. p. n. e., potem kilkakrotnie przebudowywano i rozbudowywano po kolejnych trzęsieniach ziemi. Funkcjonowała nie tylko jako miejsce kultu, ale też jako swego rodzaju szpital i cel pielgrzymek chorych. Leczono ich przy pomocy doprowadzonych akweduktem wód termalnych, ale najczęściej stosowaną metodą pozostawały wieszcze sny. Pacjenci spędzali noc w przygotowanych dla nich kwaterach, a kapłani-lekarze tłumaczyli ich widzenia senne, poszukując zesłanych przez bogów wskazówek co do sposobów kuracji. Polecamy tę metodę szanownemu panu ministrowi zdrowia. Czym to się różni od niedawnego zawierzenia naszej polskiej służby zdrowia opiece NMP? :D Kolejne trzęsienie ziemi w VI w. n. e. położyło kres działalności Asklepionu. Nastawały już zresztą wtedy nowe czasy i nowi patroni medycyny, spod znaku NMP właśnie. Obecna postać kompleksu to wynik prowadzonych od końca XIX w. prac wykopaliskowych oraz rekonstrukcji. Usytuowany na zboczu wzgórza, Asklepion posiada kilka poziomów, z których roztacza się ładny widok na miasto Kos, morze, okoliczne wyspy i wybrzeże tureckie. Cień dają porastające dookoła drzewa.
Na dolnym tarasie Asklepionu.

Zrekonstruowana kolumnada.

Schody, schody a tu upał. Kto wdrapie się na wyższe poziomy (medycyny)? :D

Panorama z górnego tarasu.

Na szczęście na górze można odpocząć w cieniu cyprysów.

Schodzimy w dół.
Wykopaliska archeologiczne w Kos. W centrum miasta znajdują się trzy osobne strefy archeologiczne, do większości wstęp wolny. To efekty wykopalisk prowadzonych przez Włochów po trzęsieniu ziemi z 1932 r.. Obecnie to głównie spalone słońcem, obrośnięte suchą trawą kamienie i trochę zrekonstruowanych kolumn. Te ostatnie w dużej części padły zresztą ofiarą niedawnego trzęsienia ziemi z 2017 r. i leżą obecnie pokotem. Najciekawszy obiekt to odeon (wstęp wolny). Do zrekonstruowanego domu rzymskiego (casa Romana), w którym znajdują się podobno malowidła, nie wchodziliśmy. Odstręczyła dość wysoka cena wejściówki, 8 euro. Uznaliśmy ją za raczej nieadekwatną, skoro za wstęp do Koloseum i jednocześnie na Forum Romanum w Rzymie (w końcu stolicy imperium) liczą tylko 6 euro.
Agora starożytnego Kos.

Jedyne dwie stojące kolumny w okolicy :D

Ołtarz Dionizosa.

Odeon w Kos.


Widok z korony odeonu.

Południowa strefa archeologiczna w Kos.

Fragment starożytnej mozaiki.

Tu spodziewaliśmy się kolumnady, ale trzęsienie ziemi w 2017 r. wszystko zniszczyło...Swoją drogą, jak myślicie, czy rok to wystarczająco długo, by postawić kilka kamieni jeden na drugim? A może ja jestem zbyt wymagająca?

Zamek Antimahia. Położona w centrum wyspy potężna i rozległa forteca joannitów, wzniesiona w pierwszej połowie XIV w., rozbudowana i unowocześniona na przełomie XV/XVI w. Dojazd osobną, oznaczoną mało widocznym drogowskazem drogą w lewo. Skręt przed osadą Antimahia, jadąc główną szosą od strony Kos. Asfaltowa trasa wiedzie prosto pod bramę wejściową. Wstęp wolny! Tylko przed furtą „urzęduje” często stary Grek w tradycyjnym stroju, oferując się z pozowaniem do zdjęć i prosząc o napiwki. Wypada dać mu euro lub dwa. Sam zamek, otoczony jałowymi, spalonymi słońcem wzgórzami, jest obecnie opuszczony (nawet przez przemysł turystyczny, stado owiec „okupuje” dawny bar czy knajpę). Warto obejść rozległe, zrujnowane fortyfikacje twierdzy. Służyła ona jako schronienie dla ludności w razie najazdu. W 1457 r. wytrzymała poważne oblężenie tureckie. Joannici opuścili zamek po utracie Rodos w 1523 r. Mury po dziś dzień imponują masywnością, rozpościerają się z nich ładne widoki.
U stóp zamku Antimahia.

Rzut oka na potężne mury...

...i obłaskawiamy strażnika twierdzy :D

Zaczynamy od barbakanu.

Wnętrze twierdzy...

...otoczone potężnymi murami.

Widok z murów.

Dzwonnica zagubiona pośród łąk twierdzy.

Zbyszko próbuje sił jako dobry pasterz :D

Ale został pogoniony przez pasterza wykwalifikowanego :D

Zamek w Kos. Osłaniającą port twierdzę joannitów można obecnie oglądać tylko z zewnątrz. Potężne mury i tutaj robią wrażenie, forteca ucierpiała jednak w wyniku trzęsienia ziemi w 2017 r. i od tej pory nie jest dostępna dla zwiedzających. Podobno ma zostać otwarta lada dzień (informacje miejscowych Greków z maja/czerwca 2018 r.), ale żadnych konkretnych prac na jej obszarze nie widać. Grecy nie spieszą się zbytnio z naprawami po wspomnianym trzęsieniu ziemi. Dwa inne zamki joannitów na wyspie znajdują się w Kefalos oraz w Pyli.
Wejście do zamku joannitów w mieście Kos (oczywiście, rok to za mało, by choć zacząć sprzątanie po trzęsieniu ziemi i zamek jest nieczynny)

Zamek, widok z nadbrzeża portowego.

A tutaj widok na zamek z łodzi.

Katedra św Paraksewy i i zabytki potureckie w Kos. Główna prawosławna świątynia wyspy, nosząca wezwanie chrześcijańskiej dziewicy z epoki rzymskiej, która wydarła sobie oczy, by uniknąć gwałtu (ciekawe, w jaki sposób miało to w tej sprawie pomóc?) i stała się w ten sposób specjalistką od przywracania wzroku oraz patronką okulistyki, również ucierpiała podczas trzęsienia ziemi w 2017 r. i została zamknięta dla wiernych oraz turystów. Żadnych śladów prac naprawczych nie widać, po roku nadal walają się dookoła nieuprzątnięte gruzy. Jak usłyszeliśmy później od polskiej, zdecydowanie zhellenizowanej przewodniczki, trwają ciągłe przepychanki pomiędzy władzami lokalnymi, rządem i Cerkwią, kto ma za remont zapłacić. Proponuję, żeby uczyniła to Unia Europejska. Takie rozwiązanie powinno pogodzić wszystkie zaangażowane w spór strony. Skoro Grecy nie kwapią się do sfinansowania remontu własnej katedry, to nie może dziwić, że tym bardziej ani myślą naprawiać ulokowanych w pobliżu potureckich meczetów z XVIII w. (jeden z nich funkcjonował w latach 90-ych XX w. jako luksusowa łaźnia i podobno dom publiczny). Tam także nadal walają się gruzy. Ta sama, zhellenizowana do szpiku kości pani przewodnik wyjaśniła z całą powagą, że jeżeli Turcy chcą, żeby owe meczety stały, to niech sami zapłacą za ich remont.
Katedra św. Paraksewy w Kos. Jak widać, gruz nadal nie usprzątnięty.

Na nabrzeżu portowym, mocno "wytrzęsionym" :D

Meczet poturecki w Kos (też uszkodzony i zamknięty)

Wiatrak w Antimahii. Antimahia (w polskich opracowaniach niekiedy jako Antimachia) to wieś w centrum wyspy. Jej główną atrakcję stanowi autentyczny wiatrak, typowy dla krajobrazu wysp greckich. Osobliwością tego właśnie pozostaje fakt, że pracował on aż do 2005 r., do śmierci ostatniego młynarza, jako najdłużej działający wiatrak w Grecji. Obecnie przekształcony został w małe muzeum, wstęp 2,5 euro. Warto tam zajrzeć, sympatyczny przewodnik, należący do rodziny młynarzy, osobiście pokazuje działanie mechanizmów (dobrze zachowanych). Chętni mogą wykazać się tężyzną przy manipulowaniu drągami obracającymi konstrukcję względem wiatru. Uczyniłem to na wezwanie i ku uciesze mojej Pani. :D
Symbol wyspy, wiatrak w Antimahi.

Uczymy się latać :D Ale wyżej wiatraka nie podskoczysz :D
We wnętrzu wiatraka.
Zbyszko ustawia żagle do wiatru :D

Rodzaj skansenu naprzeciw wiatraka.

Dwa turonie :D

Wycieczki morzem po okolicy


Z Kos można odbyć kilka interesujących wycieczek morskich. Oferują je biura podróży (polskie i lokalne), możliwe są też wyprawy samodzielne, w zależności od miejsca zakwaterowania.

Nissiros. To niewielka, wulkaniczna wyspa na południe od Kos. W jej wnętrzu znajduje się rozległy i głęboki, robiący wrażenie krater wciąż czynnego wulkanu. Turyści schodzą na jego dno, wąchając wyziewy siarki oraz przyglądając się bulgoczącym, gorącym błotom wulkanicznym. Mniej to ciekawe niż podobne atrakcje w Solfatarze (zob. posty o Neapolu), ale sam krater o wyniosłych krawędziach dużo bardziej widowiskowy. Na Nissiros jedzie się jeszcze na punkt widokowy do wioseczki Emporios, gdzie warto wspiąć się na wzgórze kościelne, skąd roztacza się wspaniała panorama karteru, wyspy i okolicznego morza. Pobyt kończymy wizytą w portowej wiosce Mandraki. Po szybkim zwiedzeniu mało w sumie ciekawego monastyru Panagia Spilani warto skosztować niedrogiej i pysznej koźliny, specjalności wyspy. Na Nissiros, podobnie jak na Kos, znajdują się w kilku miejscach źródła termalne, znane już w starożytności. Przyciągają one pewną liczbę „kuracjuszy”, lokujących się w usytuowanych przy termach hotelikach. Można też zażyć dzikiej kąpieli, ale w mniej „komfortowych” warunkach niż na Kos. Ponieważ czas jednak naglił, a ze źródeł na Kos skorzystaliśmy w ciągu siedmiu dni aż czterokrotnie, tym razem zrezygnowaliśmy. Ponad wioską Mandraki wznoszą się starożytne ruiny antycznego miasta, tzw. Paleokastro. Prowadzi tam dobra droga. Ruiny pochodzą z epoki mykeńskiej (XI w. p. n. e.), twierdza została następnie odnowiona w IV w. p. n. e. za sprawą władców Halikarnasu, którzy panowali wtedy nad wyspą. Wycieczkę na Nissiros postanowiliśmy odbyć w sposób zorganizowany, oszczędzając w ten sposób sporo czasu. Statki na tę wysepkę wypływają z portu Kardamena (na południowym wybrzeżu Kos), co oznacza konieczność dość długiego dojazdu ze stolicy. Na samej Nissiros też należałoby wynająć samochód, quada albo taksówkę. W tej sytuacji postanowiliśmy iść na skróty, rozkoszować się rejsem, pogodą i winem. W ten sposób nawiązaliśmy do miejscowego stylu życia. Zafascynowały nas słowa bardzo sympatycznej skądinąd polskiej przewodniczki (poślubiła Greka i od lat mieszka na Kos – innej, niż wspominana poprzednio). Po zwyczajowych narzekaniach (Polacy oraz Grecy to chyba mistrzowie świata w tej konkurencji), jak to trudno i biednie żyje się na wyspach, stwierdziła, że sezon turystyczny trwa tutaj tylko cztery miesiące i trzeba przez ten czas zarobić na cały rok. A ona pracuje jeden dzień w tygodniu! Przez te cztery, pracowite miesiące! Dodam, że w biurze greckim wycieczkę takową można nabyć za 30 euro (co czwartek jest nawet polskojęzyczna przewodniczka), podczas gdy w hotelach polskie biura oferują ją za 49 euro (sic!). To dokładnie ta sama wycieczka.
W drodze na Nissiros.

Wioska portowa Mandraki.

Widok na krater.

Pora zejść na dół.

Wreszcie na gorącej, wulkanicznej ziemi :D

Jeziorka siarkowe u stóp.

Pamiętając o niedawnym, tragicznym wypadku w Neapolu, nie przekraczamy wątłych barierek.

W drodze powrotnej.

Na szczycie majaczy kościółek, ponoć jest stamtąd ładny widoczek na krater, ale te schody...

A może wystarczy fotka stąd? Niestety, Ada nie ma litości...

I musiałem wdrapać się pod sam kościół :D

Typowo greckie uliczki wioski Emporios.

W drodze do monastyru Panagia Spilani.

Widok z klasztoru na wioskę Mandraki.

Urokliwe, greckie uliczki.
"Stara przekupa" wychodzi ze sklepu :D :D:D


Wracamy. "Piracki" statek na tle wyspy Giali.

Jak Grecja to....? Wino! :D

Bodrum (Halikarnas). To wypad do Turcji, od której Kos oddziela tylko wąska cieśnina. Jednodniowa wycieczka dostępna jest dla obywateli Polski bez wizy, trzeba tylko mieć przy sobie aktualny paszport. Promy odpływają z portu w Kos (przystań znajduje się po przeciwnej stronie niż zamek). Tym razem uznaliśmy, że biuro podróży nie jest nam do niczego potrzebne. Bilet zakupiony samodzielnie w jednej z kas kosztuje 20 euro od osoby w obydwie strony (wliczona turecka opłata podatkowa). Bilety oferowane w biurach to również 20 euro, ale taksę w wysokości 5 euro opłaca się dodatkowo. W kasach opowiadają, że codziennie odchodzą różne promy, pomiędzy godz. 9.00 a 11.00, szybkie, wolne, duże, małe, cumujące w Bodrum w głównej przystani, albo w jakiejś bocznej, oddalonej od centrum miasta (w tak niedogodny sposób to zawsze konkurencja płynie :D). Nie warto się nad tym zbyt długo zastanawiać ani deliberować. I tak podstawiono ostatecznie jeden duży prom o 9.30, który zabrał wszystkich chętnych, posiadających bilety na różne jakoby rejsy. Na przystań należy przyjść z wyprzedzeniem, odbywamy bowiem grecką odprawę paszportową. Idzie to dość szybko, a zainteresowani mogą dodatkowo odwiedzić przyzwoitą strefę wolnocłową. Ceny niektórych markowych alkoholi (oferowanych akurat na promocji) bywają odrobinę niższe niż w sklepach w Polsce. Wozić do kraju raczej się nie opłaca, ale opróżnić flaszkę w Grecji (gdzie ceny na te napitki wyższe) już tak. Od razu dodam, że analogiczna strefa po stronie tureckiej wyraźnie gorsza. Rejs trwa ok. godziny, podziwiamy widoki i opalamy się na słońcu. Pewien kłopot wiążę się z zejściem na ląd oraz turecką odprawą paszportową. Chłopakom zabiera to sporo czasu i można odstać w kolejce nawet ponad pół godziny. Jeżeli komuś zależy na czasie (prom odpływa w drogę powrotną o 16.00), to lepiej od razu zająć miejsce przy trapie, w pierwszym szeregu. Wreszcie na tureckiej ziemi. Większość turystów natychmiast zanurza się w uliczkach bazaru, zaczynającego się dosłownie tuż obok przystani. Główna atrakcja to wszelkiego rodzaju ciuchy, torebki, buty, itp., itd. Nie brakuje podróbek znanych firm, ale znaleźć coś konkretnego raczej trudno. Wielu „towarzyszy podróży” chwaliło sobie ofertę, nam ceny wydały się jednak wyższe niż np. w Alanyi i zupełnie niekonkurencyjne z tymi w Wietnamie czy Tajlandii :D. Oczywiście, ceny te są ruchome, trzeba o nie pytać i targować się, ile wlezie. Po zwizytowaniu kilku takich sklepów daliśmy sobie spokój, zmęczeni upałem. W końcu nie przyjechaliśmy do Bodrum na zakupy ciuchów. Zamiast tego rozpoczęliśmy zwiedzanie od zimnego piwa (marki Efez, oczywiście) w którejś z knajpek obok przystani. Okazało się zaraz, że wszędzie przyjmują bez problemu euro („Tu jest Bodrum, madame” - odparł zapytany w tej sprawie kelner), ale przeliczają walutę ze stratą dla turysty, wynoszącą mniej więcej 1/3 kwoty. Lepiej więc znaleźć kantor (najbliższy trafił się w jednej z pierwszych uliczek bazaru) i wymienić euro na tureckie liry. Kurs wynosił trochę ponad 5 lirów za 1 euro (czerwiec 2018 r.). Wymieniliśmy 40 euro, co w zupełności wystarczyło dwóm osobom na bilety wstępów, solidny obiad, zabezpieczenie odpowiedniego nawodnienia organizmu (w końcu temperatura wynosiła ponad 30 stopni i trzeba było zadbać o właściwe proporcje piwa w żołądku) oraz drobne pamiątki. Jeżeli ktoś planuje większe zakupy na bazarze, to i tak powinien targować się raczej w euro. Bodrum to dawne, starożytne greckie miasto Halikarnas, znane przede wszystkim z tego, że pochodził stąd Herodot (pierwszy dziejopisarz, który opisał wojny grecko-perskie w V w. p. n. e. i nazywany jest „ojcem historiografii”), z grobowca Mauzolosa (władcy miasta z IV w. p. n. e., któremu królowa Artemizja II – żona, siostra, współwładczyni i następczyni w jednej osobie wzniosła wspaniałą budowlę grobową, uznaną za jeden z cudów świata starożytnego; stąd nasz rzeczownik „mauzoleum” - oznaczający wystawny grobowiec właśnie) oraz z postaci królowej Artemizji I, która wyróżniła się w wojnach grecko-perskich, walcząc i dowodząc eskadrą floty w bitwie pod Salaminą – nota bene, po stronie perskiej. Pomniki tych osobistości umieszczono w porcie, by przypomnieć o dawnej chwale miasta. Ponad nimi wznoszą się potężne mury zamku św. Piotra, budowli  wystawionej przez zakon joannitów (Kawalerów Rodyjskich), który w średniowieczu przez 200 lat władał również i tutaj. Tymczasem nie da się fortecy zwiedzać, trzęsienie ziemi z 2017 r. dotknęło także Bodrum i na zamku trwają prace remontowe. Przewidywany czas ich ukończenia to lato 2019 r. Przynajmniej widać jednak, że coś tam się naprawdę dzieje i Turcy wzięli się do roboty, inaczej niż Grecy. Do obejrzenia pozostają więc Mauzoleum (czyli grobowiec wspomnianego „króla” Mauzolosa) oraz antyczny teatr. Teatr usytuowano na zboczu wzgórza ponad starą częścią miasta, widać go dobrze z portu. Kierując się w tamtą stronę trafimy po drodze na miejsce, w którym wznosiło się niegdyś Mauzoleum. Jest ono dość niepozornie ukryte w kwartałach współczesnej zabudowy, w razie potrzeby przechodnie uprzejmie wskazują drogę. Tu wstęp płatny (bodajże 30 lirów od osoby – uwaga, w takich obiektach w Turcji nie przyjmują obcej waluty). Same ruiny Mauzoleum większego wrażenia nie robią. Budowla została ostatecznie zburzona podczas trzęsienia ziemi w XIV w. Jej resztki joannici potraktowali jak kamieniołom i całe fragmenty wykorzystali przy wznoszeniu zamku. O wiele więcej przy tej okazji po prostu zniszczyli. Najcenniejsze rzeźby, które dało się odzyskać z zamku albo z samych ruin, Anglicy wywieźli w połowie XIX w. do Londynu i znajdują się one obecnie w British Museum. Pozostały w zasadzie fundamenty, eksponuje się też grafiki i makiety z propozycjami rekonstrukcji oryginalnej budowli (jej właściwy wygląd nie jest bowiem dokładnie znany). Po Mauzoleum udaliśmy się do teatru. Wstęp wolny. Główna atrakcja tego obiektu to piękny widok na miasto, port i zatokę. Sam teatr podobny do wielu innych antycznych pozostałości tego rodzaju. Chociaż nadal zachował dobrą akustykę (co sprawdziliśmy). Na tym wyczerpaliśmy „program artystyczny”, który zajął ok. godziny. Można jeszcze przespacerować się do bielejących na wzgórzu po północnej stronie zatoki wiatraków, ale to łącznie kolejna godzina w obie strony. Uznaliśmy, że podobnych wiatraków widzieliśmy już dość, ładną panoramę okolicy mamy z widowni teatru, upał narasta, a czas powoli mija. Czyli, pora na obiad! Poza okolicami portu, w Bodrum w zasadzie nie ma restauracji. Na bulwarze nabrzeżnym działa ich natomiast bardzo wiele, ogólnie, im dalej od terminala promowego, tym ciekawsze. W końcu trafiliśmy tam na małą, rodzinną knajpkę z kebabem. Naprawdę, doskonały. Prawie tak dobry, jak przy stacji metra Westkreutz w Berlinie! A to już coś znaczy. Talerz pełen „czystego”, przypieczonego mięsa z jagnięciny kosztował 22 liry (4 euro). W knajpce nie mieli piwa, ale okazało się to dodatkową zaletą. Indagowany w tej kwestii syn właścicielki odpowiedział tak, jak na to liczyłem: - Przynieś sobie ze sklepu, jest tu obok. - Nie omieszkałem skorzystać, a ponieważ asortyment i jakość piw tureckich uległy w ostatnim czasie bardzo znaczącej poprawie (o czym w osobnym poście), odbyłem w trakcie tego znakomitego zaiste posiłku kilka wizyt we wspomnianym sklepie. Oczywiście, w celach degustacji na potrzeby bloga. :D Na dłuższe krążenie po bazarze zabrakło w ten sposób czasu, ale wcale nie żałowaliśmy.
Ruszamy do Turcji.

A na horyzoncie Bodrum...

Jak by tu uczcić szczęśliwe przebycie cieśniny? Efezem? :D

Meczet turecki w Bodrum.

Ruiny mauzoleum w Halikarnasie (starożytna nazwa Bodrum).

Niewiele zostało z jednego z siedmiu cudów świata. Panta rei :D

Ponoć tak mogło wyglądać mauzoleum w Halikarnasie.

Starożytny teatr w Bodrum.

Podczas sprawdzania akustyki :D

Widok z górnych rzędów.

Starożytne sławy Halikarnasu: Herodot, Artemizja i Mauzolos.

Zamek joannicki św. Piotra w Bodrum (widok z morza). Obecnie zamknięty z powodu trzęsienia ziemi, ale przynajmniej widać prace remontowe (ma być otwarty latem 2019).

Wycieczka „trzy wyspy”. To opłynięcie trzech wysepek położonych na północ od Kos, czyli kolejno: Pserimos, Kalimnos i Leros. Statki wyruszają z portu w Kos. Po zapoznaniu się z programem (klasyka: wizyty w „typowych, klimatycznych wioskach greckich”, obserwacja poławiania gąbek, możliwość kąpieli itp.) uznaliśmy tę ofertę za najmniej atrakcyjną i z braku czasu zrezygnowaliśmy. Toteż tutaj sygnalizuję tylko taką możliwość.

Kulinaria

Po udanym (drugim) śniadaniu.

Grecja cieszy się ogólnie znakomitą opinią jeśli chodzi o jedzenie. Nawet bywalcy hotelowych „jadłodajni” w ramach opcji all inclusive albo HB zwykle chwalą sobie podawane tam jedzenie, zwłaszcza na wyspach. Zdać się jednak na Kos (i ogólnie na wyspach greckich) na hotelowe koryto, „to gorzej niż zbrodnia, to błąd” (jak mawiał pan de Talleyrand, niezrównany minister Napoleona oraz wszystkich innych, zmieniających się wówczas we Francji bardzo często reżymów, zresztą wybitny smakosz). Knajpki na Kos są najczęściej po prostu genialne i wcale nie straszą niebotycznymi cenami. Przed wyjazdem zdecydowaliśmy się opłacić śniadania w hotelu, co miało zaoszczędzić nam czasu o poranku. Okazało się to właśnie wspomnianym „błędem gorszym od zbrodni”. Posiłki podawano monotonne, pozbawione znakomitych przecież w Grecji warzyw. Do tego serwowano paskudną lurę zamiast kawy (co Ada zawsze ocenia bardzo surowo, potrzebując do życia kofeiny, podobnie jak ja zupki chmielowej). I tak, natychmiast po tym „śniadaniu” lądowaliśmy w którejś z pobliskich knajpek na kawie i piwie. Okazało się, że oferują one smaczne przekąski albo solidne zestawy śniadaniowe (angielskie lub kontynentalne), w cenie ok. 5 euro. Czyli w sumie taniej niż 200 zł na tydzień (a tyle mniej więcej wynosiła dopłata od osoby za te nieszczęsne śniadania). Z obiadami podobnego błędu już jednak nie popełniliśmy, co pozwoliło nam rozkoszować się znakomitym na ogół jedzeniem w różnych miejscach do których trafialiśmy oraz w chwilach, gdy dopadał nas głód. Oto kilka konkretnych typów:

- tawerna „Okeanos” przy ul. Vasileos Georgiu V w Kos (nad morzem, za portem jachtowym, przy drodze do Therme) – bardzo dobre, greckie jedzenie, podkreślone znakomitym doprawdy, białym winem domowym. Było to najlepsze wino którego kosztowaliśmy podczas całego pobytu na wyspie. Bardzo sympatyczna obsługa, prawdziwie rodzinna atmosfera. Wracaliśmy tam kilkakrotnie wobec bliskości hotelu. Często jednak pierwotne plany wieczornego zakotwiczenia w tym przybytku krzyżowały oferty innych knajpek, które napotykaliśmy po drodze, w trakcie zwiedzania wyspy. Niech nam gospodarze wybaczą.
Całkiem miła knajpka na popołudniowo-wieczorny posiłek (i do tego blisko naszego hotelu :D)
- tawerna „Oromedon” w Zia, przy głównej ulicy – specjalność zakładu to pieczone koźlę, przygotowywane w specjalnym piecu. Podaje się je w dwóch wersjach, z ryżem (to danie okazało się nieco zbyt suche) oraz z ziemniakami i bakłażanami, w oliwie z oliwek – tu wrażenia smakowe o wiele korzystniejsze i godne polecenia. Ceny w Zia dość wysokie z powodu dużej liczby turystów (ok. 12 euro za danie). Dodatkową atrakcją są piękne widoki z tarasu restauracji, przyjeżdża się tutaj na zachody słońca.
Tawerna „Oromedon”. Wejście.

Gorsza wersja koźliny (z ryżem).

Lepsza wersja koźliny (z ziemniaczkami).

- restauracja „Hasan” w Platani (na głównym placu wioski, tuż przy drodze do Asklepionu). Platani słynie z dań kuchni tureckiej. Wracając rowerami ze świątyni Asklepiosa, przypadkiem właściwie wstąpiliśmy do tego przybytku, zachęceni fotograficzną ofertą oraz gorliwością obsługi. Wybraliśmy dwuosobowy zestaw przeglądowy tureckich specjałów (20 euro). Okazały się znakomite, w dodatku podano ich sporo i w solidnych porcjach. Bardzo polecamy. Już po wizycie zorientowaliśmy się, że knajpkę polecał też nasz książkowy przewodnik po Kos (z serii Itaka). Przy okazji zaznaczę, że autorka, p. Wiesława Rusin, wykazała się bardzo dobrym gustem kulinarnym i jej rekomendacje zwykle nie zawodziły.
Degustacja potraw tureckich.

- restauracja „Vegos” w Mandraki na wyspie Nissiros (plac Ilikiomeni, przy drodze z portu do klasztoru Panagia Spilani). Wbrew nazwie, sugerującej jedzenie wegańskie, asortyment potraw jest bardzo szeroki. Przewodniczka poleciła to miejsce jako serwujące bardzo dobrą koźlinę. Zwykle podchodzimy do tego rodzaju sugestii sceptycznie, ale tym razem koziołek okazał się znakomity, lepszy niż w rozreklamowanej tawernie „Oromedon” w Zia, tańszy, a porcja solidna. Miejsce godne polecenia.
Pyszna koźlina w pomidorach.

- tawerna „Elia” w Kos (ul. Apellou 27, na starówce). Ten niepozorny lokal oferuje wspaniały specjał, jagnięcinę w pomidorach. Przez chwilę odstraszał nas brak innych klientów (było, co prawda, dopiero południe, wcześnie na obiad, ale za dwie godziny wyruszaliśmy na lotnisko i do domu). Ponieważ jednak przewodnik książkowy o Kos zachwalał to miejsce (podobnie jak i bardzo dobrą, jak się okazało, restaurację „Hasan” w Platani), zaryzykowaliśmy. I oto ten ostatni obiad na Kos podano genialny. Mięso o nietypowym, ale interesującym smaku, dosłownie rozpływało się w ustach, przyzwoite wino domowe gasiło pragnienie, nawet retsinę (wino greckie zaprawione żywicą) zaserwowano tutaj dobrą, podczas gdy Ada zwykle jej nie cierpi. Także inne danie, kurczak w jakimś sosie greckim, niczego sobie. Ceny przystępne.
Tawerna „Elia”

Rewelacyjna jagnięcina po prawej i doskonały kurczak po lewej.

- tawerna „Agios Theologos Beach” w Agios Theologos. Wspominałem już o tej knajpce na zachodnim wybrzeżu wyspy. Oferuje ciekawe widoki zachodu słońca nad wysokim klifem. Ale jedzenie... Trudno powiedzieć, że kiepskie, jednak opinia Trip Advaisora, że to siódma najlepsza knajpa na Kos mocno przesadzona. Cóż, piszą tam głównie Anglicy, których zachwyca byle co (nic dziwnego, gdy spróbuje się ich rodzimej kuchni, choćby w Londynie :D). Podano raczej kiepsko przyprawioną grecką sałatkę, ze śladową ilością sera. Mousakę Ada uznała za przeciętną, przypominającą chwilami gumę. Sama robi o wiele lepszą. Na jakości potraw w tej knajpie odbija się niekorzystnie brak konkurencji oraz fakt, że przyciąga ona głównie zmotoryzowanych miłośników zachodów słońca. Po raz drugi i tak nikt tam nie przyjedzie, bo to spory kawałek drogi od głównych centrów turystycznych.
W oczekiwaniu na posiłek. który jakoś nie zapadł nam w pamięć.

- knajpa „Niebieska” (właściwa nazwa wyleciała nam z głowy), przy skrzyżowaniu ul. Artemisias i Archiepiskopou Gerasimou w Kos, po południowej stronie miasta, przy drodze do Therme, naprzeciwko wejścia do portu jachtowego. Zaszliśmy tam w ramach eksperymentu, ceny wydawały się nieco niższe niż przy samej plaży i postanowiliśmy spróbować. Zwykle w takich miejscach, dalej od morza, bardziej się starają. Jedzenie, owszem, niezłe. Ale jednak nie genialne. A przy tym porcje (wybraliśmy dwuosobowy zestaw specjałów greckich za 25 euro) raczej małe. Turcy w Platani (u „Hasana”) karmią zdecydowanie lepiej.
Tradycyjne desery.

Inne z grckich wysp, które odwiedziliśmy:


Rodos – wyspa kolosa, rycerzy i turystów (kliknij link by dowiedzieć się więcej)

Cyklady Rejs 2016  (kliknij link by dowiedzieć się więcej) 

1. Ateny (aby dowiedzieć się więcej kliknij link)


2. Kitnos (aby dowiedzieć się więcej kliknij link)


3. Mykonos (aby dowiedzieć się więcej kliknij link)


4. Delos wyspa-muzeum (aby dowiedzieć się więcej kliknij link)


5. Santoryn - przy ogromnym kraterze (aby dowiedzieć się więcej kliknij link)


6. Ios  (aby dowiedzieć się więcej kliknij link)


7. Ateny po raz drugi – Sunion (aby dowiedzieć się więcej kliknij link)