|
A oto Kitnos |
Wypływamy
z Aten 15 października przy pięknej pogodzie i niezbyt silnym, ale
narastającym wietrze. Początkowo idziemy na silniku wzdłuż
wybrzeża Attyki, dopiero po minięciu przylądka Sunion pada rozkaz
podniesienia żagli. Morze lekko sfalowane, a ponieważ niektórzy z
członków załogi przeforsowali się odrobinę poprzedniego
wieczoru, odczuwają pewne dolegliwości. Pomaga kieliszek
Glenfiddischa wypity przez
wszystkich „na cześć Posejdona”. Po całodziennym rejsie
kotwiczymy przy osłoniętym, zachodnim brzegu wyspy Kitnos. Morze
faluje coraz silniej.
|
Nad brzegiem morza |
Następnego dnia przechodzimy rankiem na
silniku po portu Kavala na wybrzeżu wschodnim. Fala rośnie,
prognoza zapowiada dwudniowy sztorm. Kapitan postanawia przeczekać
ten okres silnych wiatrów i w ten sposób pozostajemy na Kitnos
przez dwa dni. To niezbyt duża wyspa w archipelagu Cykladów, na
południowy-wschód od przylądka Sunion (druga w kolejności, po
swojej sąsiadce, Kei. Wyspa pokryta jest w większości bezdrzewnymi
wzgórzami, liczy zaledwie ok. 1,5 tys. stałych mieszkańców.
Sprawia wrażenie sennej i na wpół opuszczonej. Kiedyś wydobywano
tu rudę żelaza, po tym okresie pozostał zrujnowany pirs w porcie
Kavali. Później próbowano rozwinąć turystykę w oparciu o ciepłe
źródła, bijące w Kavali właśnie. Pozostałością po tej
inicjatywie jest opuszczony budynek hotelu spa. Obecnie można
odnieść wrażenie, że wszyscy młodzi i posiadający jakieś
ambicje stąd wyjechali (zazwyczaj do Aten). Widać mnóstwo
aktualnie pustych, zamkniętych na cztery spusty domów, zwykle
jednak dobrze utrzymanych. To własność zamożnych Ateńczyków,
którzy przyjeżdżają tu latem.
Pomimo
sztormu, słoneczko jednak świeci. Marina w Kavali nie oferuje zbyt
wiele, ale posiada kabinę prysznicową! Jak się okaże, to rzadkość
w portach na Cykladach. Cóż jednak z tego, skoro zwykle jest
zamknięta na klucz. A gdy już właściciel tego przybytku
cywilizacji raczy się pojawić i kasować po kilka euro za wstęp,
zawsze ustawia się kolejka. Wprawdzie przystań w Kaveli nie jest w
październiku szczególnie uczęszczana, to jednak schroniło się w
niej około dziesięciu jachtów. Mniej więcej połowa ich załóg
to żeglarki, takie czasy. A panie pragną umyć włosy. W ten sposób
prysznic jest praktycznie zawsze niedostępny, chyba, że ktoś
zamierza spędzić w kolejce dwie godziny albo dłużej. Oto dowód,
że dawne wilki morskie miały świętą rację, odmawiając kobietom
prawa wstępu na pokład!
|
Kapitan zażywa kąpieli termalnej w otoczeniu piękniejszej części załogi |
|
Kiedy już znudziło się kontemplowanie widoku łódki przy pomoście i opalanie brzuszków... |
|
...pora poopalać plecy leżąc w ciepłych źródłach wypływających wprost na plaże... |
Zamiast
wątpliwych rozkoszy prysznica, postanawiamy skorzystać z kąpieli
we wspomnianych ciepłych wodach. Strumień termalnej, żelazistej
wody spływa od strony usytuowanego w opuszczonym hotelu źródła
wprost na plażę. Miejscowi amatorzy oraz turyści urządzili tu coś
w rodzaju prowizorycznego basenu.
|
Drink pożegnalny przed przepłynięciem zatoki. |
Można pławić się w leczniczej
wodzie, pełzając na brzuchu aby chronić się przed zimnymi
podmuchami wiatru. Ada decyduje się zaoszczędzić sobie drogi i
rusza w to miejsce wpław, prosto z jachtu, w poprzek zatoczki. Może
500 m., co to dla takiej syreny! Ja wolę spacer brzegiem, wokół
pustej obecnie plaży. To ujście strumienia okaże się bardzo
popularne wśród załogi i oficerów naszej łódki.
Po
wypławieniu się, ogrzaniu i skorzystaniu z leczniczych walorów
Kitnos, postanawiamy z Adą ruszyć na zwiedzanie wnętrza wyspy.
Mają tu ruiny jednego czy drugiego zamku, ale za nasz cel obieramy
stolicę, usytuowane w centralnym punkcie lądu miasteczko Chora.
Około pięciu km. drogą. Podobno jeżdżą tu niekiedy autobusy,
ale nie wiadomo dokładnie kiedy. Nigdy żadnego nie spotkaliśmy. Po
mniej więcej kilometrze jakiś uczynny Grek zabiera nas jednak „do
budy” zdezelowanego samochodu dostawczego. Docieramy więc do Chory
bez wysiłku. Miasteczko okazuje się bardzo greckie. Kręte uliczki,
nieco zaniedbane, białe domki. O tej wczesnej jeszcze porze dnia
Chora jest prawie wyludniona. Kilka knajpek, przyjmujących zapewne w
sezonie turystów, też prezentuje zamknięte podwoje. Włóczymy się
bez celu, spożywamy własne zapasy. Wychodzimy ostatecznie na
górujące nad wioską wzgórze. Rozpościera się stąd widok na
dużą cześć wyspy oraz otaczające wody. Wiatr urywa jednak
dosłownie głowę. Długo tam nie zostajemy. Wzgórze szpeci przykry
widok. Zainstalowano tam przed kilku laty cztery wiatraki małej
elektrowni wiatrowej. Zapłaciła za to Unia, czy też nawet
konkretnie państwo niemieckie. Informuje o tym stosowna tablica,
leżąca już na ziemi, wśród różnych śmieci. Co gorsza, dwa z
tych wiatraków też przyjęły już pozycję horyzontalną, dwa
jeszcze stojące także nie pracują, jeden pozbawiony skrzydeł.
Oczywiście, nikt się tym nie przejmuje. Grecy odwracają wytrwale
maksymę, która kiedyś dotyczyła ich samych: strzeżcie się Unii,
zwłaszcza gdy przynosi dary! Ich przyjmowanie uwłacza przecież
greckiej godności narodowej, bardziej to już chyba tylko domaganie
się zwrotu długów! Wracając, podziwiamy jeszcze potężne
grzywacze, wzbudzane przez fale rozbijające się o skaliste
przylądki zatoczki.
|
Podczas spaceru po wyspie. Rozkołysane morze które chwilowo nie pozwala wypłynąć z portu.. |
Wieczór
spędzamy miło w portowej tawernie. Jest ich kilka i wszystkie, o
dziwo, czynne. Chyba jako jedyna forma aktywności miejscowych
mieszkańców.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz