środa, 14 sierpnia 2019

Monywa, A Myint i Pho Win Taung – nad rzeką Chindwin, poza turystycznym szlakiem


Na herbatce u buddyjskiego mnicha w A Myint.
Po kilkudniowym pobycie w Mandalay ruszamy na północny wschód, do miasta Monywa nad rzeką Chindwin, wielkim dopływem Irawadi. W zasadzie turyści omijają zwykle te okolice, nas przyciągnęły entuzjastyczne opinie blogerów o miejscowych, nie zadeptanych zabytkach. A ponieważ trafiły się dwa luźne dni, mieliśmy już dość Mandalay, a z Monywy (jak się okazało) można dojechać bezpośrednio do naszego następnego celu, czyli Bagan, słynnego miasta tysięcy świątyń, decyzja zapadła szybko.
Podróż z Mandalay do Monywy lokalnym busem zajęła ok. czterech godzin (przedłużają ją częste postoje celem ładowania pasażerów oraz ich bagaży) i przebiegła bez większych problemów (bilety kupiliśmy z kilkudniowym wyprzedzeniem). Jedyna niespodzianka polegała na tym, że aż nadto uczynna obsługa zamierzała wysadzić nas już na przedmieściach, przy drodze odbijającej w kierunku centrów pielgrzymkowych: pagody Thanboddhay oraz majaczących na horyzoncie olbrzymich posągów Buddy, stojącego i leżącego. To obiekty współczesne, które niezbyt nas interesowały. Stanowią jednak przedmiot dumy mieszkańców miasta i są oni przekonani, że turyści przybywają właśnie w celu ich ujrzenia. Chcieli więc ułatwić nam zadanie i zdążyli już wyładować nasze bagaże. Sytuację uratowała czujność Ady, wpatrującej się nieustannie w dane GPS i uparcie twierdzącej, że do centrum miasta i dworca autobusowego jeszcze kawał drogi. Po dłuższej dyskusji z posługującymi się łamaną angielszczyzną kierowcą oraz konduktorem udało się wyjaśnić, że najpierw chcemy odnaleźć nasz hotel, na zwiedzanie przyjdzie czas później. I takim to sposobem, dzięki Adzie, zamiast na poboczu wylądowaliśmy ostatecznie w mieście i hotelu. Nauczeni doświadczeniem z Naypyidaw, w pierwszej kolejności poprosiliśmy w recepcji o zarezerwowanie na następny dzień biletów do Bagan. Hotele w Birmie zwykle bez problemu i dodatkowych opłat świadczą tę uprzejmość swoim gościom. Planowy odjazd autobusu wypadał na godzinę 13.00, okazało się więc, że na zwiedzanie Monywy i okolic mamy mniej więcej 24 godziny.
O świcie wyruszamy z Mandalay.

Lokalne sprzedawczynie nie pozwalają na podróż bez śniadania.

A może łakocie zawinięte w liście  banana?
Problem w tym, że atrakcje te usytuowane są „w interiorze”, czyli w wioskach położonych o ok. 20-30 km. od miasta, każda po przeciwnej stronie Monywy i jeszcze na dodatek na różnych brzegach rzeki Chindwin. Zorganizowanego transportu brak, to przecież Birma. Pozostawało szybkie znalezienie taksówki, motorikszy albo innego pojazdu. Bardzo szybkie, bo na każdą z obydwu wycieczek mieliśmy po kilka godzin: tegoż dnia po południu i następnego z rana. I tutaj zaczęły się kłopoty. Chętni, owszem, sami się napatoczyli, już przed hotelem. Tylko ceny brali zupełnie z kapelusza: równowartość mniej więcej 100 USD za objazd całości, albo po 50 USD za jeden obiekt. Jak na Birmę, to żądania z kosmosu, o tym dobrze już wiedzieliśmy. Ale oni ze swojej strony wiedzieli, że czas nagli nas coraz bardziej, liczyli też na własną, niezłą (trzeba przyznać) znajomość angielskiego, która przyciągnie nielicznych w sumie turystów, nie mających ochoty dogadywać się w jakiejś dziwnej wersji tego języka z ewentualną konkurencją. W tej sytuacji, targi nie przyniosły rezultatu, żadna ze stron nie okazywała gotowości do ustępstw. Lekko zdesperowani, ruszyliśmy pieszo w stronę dworca autobusowego, licząc na pojawianie się tam oferty mniej „turystycznej”. I takowa się znalazła, mniej więcej po 200 metrach. Może mieliśmy szczęście. Na ulicy trafił się mianowicie dumny właściciel chińskiej produkcji (podkreślał to z naciskiem kilka razy) ni to rikszy, ni to traktora, ni to pasażersko-towarowej półciężarówki. Zgodził się obwieźć nas w dwa dni po obydwu obiektach za równowartość 25 USD oraz na koniec dostarczyć z hotelu na dworzec autobusowy razem z bagażami. Uradowani, wskoczyliśmy na pakę ruszyliśmy z kopyta.
Nasz chiński wehikuł i jego dumny właściciel.

Wielkolud z dwoma krasnalami :D
Na pierwszy ogień wybraliśmy „starożytne” miasto A Myint nad brzegiem Chindwin, na południe od Monywy. Droga początkowo niezła, z czasem przekształciła się w mocno wyboistą. Ale co tam, chiński pojazd spisywał się tymczasem dobrze i po mniej więcej godzinie znaleźliśmy się na miejscu. Określenia „starożytne” miasto użyłem w cudzysłowie, gdyż zabytki A Myint pochodzą w rzeczywistości z XVI-XVII w. Obecnie to senna, zagubiona gdzieś nad rzeką Chindwin wioska. Turyści praktycznie tam nie docierają. Naszym pojawieniem się zbudziliśmy pewną sensację. Same ruiny pagód i świątyń robią duże wrażenie. Przede wszystkim tym, że pozostawiono je samym sobie. Stoją wśród drzew i chatek, porośnięte trawą i chwastami, wokół pasą się kozy i kury. Nikt tych budowli nie pilnuje, ani tym bardziej nie odnawia. Wstęp wolny. Odłamane elementy zdobnicze siedemnastowiecznych fasad walają się po prostu w trawie. Ktoś ma ochotę na posąg lwa wysokości 50 cm? Proszę bardzo, wystarczy wsadzić do plecaka. Inna sprawa, że ten „kociak” trochę waży. Wykonano go zresztą z cegieł obrzuconych gipsem, by udawał tylko rzeźbę kamienną. To częsty sposób w dawnej Birmie. Zapewne o wiele tańszy. Spacerując tak wśród starych i nowych zabudowań A Myint wyszliśmy nad brzeg Chindwin. Z powodu suchej pory rzeka leniwie toczyła swoje wody odległą, wąską strugą, zajmującą niewielką część rozległej doliny. Zapewne podczas pory deszczowej wypełnia ją całą. Dookoła rozłożyły się warsztaty dominującego w wiosce rzemiosła – wytwórstwa plecionych płotów i mat bambusowych. Mieszkańcy przyglądali nam się z coraz większą ciekawością, dokoła krążyły dzieciaki. Gdy zaczęły zagadywać dziwną, „birmańską” angielszczyzną, początkowo sądziliśmy, że chodzi im o cukierki. Ale nie, wysłano je z zaproszeniem na herbatę do jednej z przydomowych altanek. Wypiliśmy napar w towarzystwie gospodarza oraz mnicha z miejscowego, niewielkiego klasztoru.
Gorąco polecam A Myint wszystkim, którzy trafią w tamtejsze okolice. Miejscowość pozostaje nadal kompletnie nieturystyczna, kilkuwiekowe budowle zwiedza się zupełnie na własną rękę, a miejscowi witają przybyszów ciepło i zapraszają na herbatę!
Dzikie ruiny A Myinth

Wstęp wolny.

Można dotykać eksponatów do woli.
Posągi udają tylko, że wykonano je z kamienia.
W rzeczywistości to obrzucone gipsem cegły.
Ta rzeźba prezentuje się jednak dumnie.

Inne ujęcie ruin.

Może ktoś potrzebuje XVI - wieczną głowę lwa?
Na pierwszym planie stopa Ady.
A oto odcisk stopy Buddy.
Zbyszko chce wziąć ze sobą całego lwa. Ale smycz się zerwała.



Jednak zabieramy głowę.
Tylko czy do bagażu wejdzie :D:D:D
Dzieci,
które wysłano, by zaprosić nas na herbatę.



Lokalny klasztor...

...a my robimy za jego główną atrakcję :D:D:D

Ogólny widok doliny rzeki Chindwin (pora sucha). Obecnie wieś żyje głównie z wyrabiania bambusowych płotów i mat (turystyka jeszcze tu nie dotarła).

Pagoda Thanboddhay o zachodzie słońca.

Współczesna (dość kiczowata) świątynia.

Inne ujęcie.

Wnętrze pagody.

Wieża, na którą nie wpuszczają kobiet.
W drodze powrotnej, za niewielką dopłatą dla naszego sympatycznego kierowcy, zahaczyliśmy jeszcze o wspomnianą na wstępie pagodę Thanboddhay. Trafiliśmy tam już po zmroku, ale świątynię rzęsiście oświetlono. Pomimo tego oraz niezależnie od dużych rozmiarów, większego wrażenia jednak nie robi. Klasyczny „buddyjski” kicz, bez niczyjej urazy. Czyli mnóstwo jaskrawych malunków, posągi sprawiające wrażenie wykonanych z plastiku, wszystko aż kapie od rzekomego, a choćby i prawdziwego złota. Typowo azjatycki gust: ma być bogato i wystawnie. Ale czy i w naszych centrach pielgrzymkowych nie bywa podobnie? Cóż, bogowie w każdym zakątku świata starają się wywierać wrażenie na maluczkich tymi samymi metodami.
Ten udany w sumie dzień zakończył długi, ale odbyty z marnym efektem, wieczorny spacer po Monywie w poszukiwaniu przyzwoitej, lokalnej knajpy. Niestety, nie znaleźliśmy takowej. A typowe jedzenie Birmańczyków w wydaniu przeciętnej jadłodajni po raz kolejny rozczarowało smakiem oraz jakością podanych produktów. W tej naszej zbyt chyba sytej Europie odzwyczailiśmy się już od jadania samych kości.
Następnego dnia głodnej odrobinę Adzie poprawiło humor hotelowe śniadanie. Podano frytki! Jedyny bodajże raz podczas całego pobytu w Birmie! A moja Pani uwielbia ziemniaki. Kulinarna dominacja ryżu to dla niej jedyny minus dalekowschodniej Azji.
Zbyszko wcale nie jest usatysfakcjonowany miejscową kuchnią.

Pobudka o świcie, ruszamy na birmańską Antarktydę :D
Zamówiony przewoźnik czekał o czasie razem ze swoim pojazdem. Tym razem wyprawa dłuższa, półtorej godziny jazdy w każdą stronę, trzeba przekroczyć rzekę i pokonać wzniesienia pogórza. Jedziemy bowiem do Pho Win Taung, kompleksu prawie tysiąca jaskiń zapełnionych kapliczkami i posagami Buddy. Wszystko to powstało w ciągu kilkuset lat, pomiędzy XIV a XVIII w. Droga w miarę niezła, porządnie wyasfaltowana. Docierają tam pielgrzymi oraz garstka turystów. Dla tych ostatnich, wstęp płatny. O jaskiniach Pho Win Taung rozpisywano się na blogach w samych superlatywach, ale na nas jakiegoś specjalnego wrażenia nie wywarły. To w większości niewielkie jamy w skałach, w niezbyt ciekawym, zaniedbanym otoczeniu. Same malowidła i posągi też zaniedbane, zabrudzone, wyblakłe. Mają jakoby zachwycać niezwykłymi zestawieniami barw, żywymi, jaskrawymi kolorami. Niczego takiego nie zaobserwowaliśmy, może tylko na reklamowych zdjęciach zamieszczonych w necie. Na dodatek, do ważniejszych jaskiń/kaplic trzeba wchodzić boso (tam, gdzie pilnują tego porządkowi), a podłoże nieprzyjemne, często z walającym się gruzem, zardzewiałym żelastwem, rozbitym szkłem, odchodami zwierząt. Włóczyliśmy się przez mniej więcej dwie godziny, ale już po pierwszej z nich straciliśmy nadzieję, że w końcu trafimy na te zapierające dech w piersiach cudowności. Nie trafiliśmy. Najciekawsze okazały się miejscowe małpy, przyzwyczajone do przyjmowania karmy z rąk pielgrzymów i turystów. Karmę tę można na zawołanie kupić od krążących dookoła sprzedawców. O dziwo, małpy upodobały sobie pomidory! Podsumowując, wycieczka do A Myint okazała się o wiele ciekawsza niż te jaskinie.
I na koniec, mały wyrzut adrenaliny. Z naszym kierowcą umówiliśmy się w określonym miejscu. Wyszliśmy z kompleksu trochę przed czasem i ani przewoźnika, ani pojazdu nie zastaliśmy. Poszukiwania też nie przyniosły rezultatu. Czyżbyśmy kompletnie pomylili wyjścia? Jest ich kilka i wszystkie podobne. Niemożliwe, aż tak nie moglibyśmy się przecież pogubić. Ale transportu nie ma, a czas nagli. O 13.00 odjeżdża autobus do Bagan. Wreszcie, widząc, że krążymy niespokojnie po okolicy, jakaś życzliwa dusza wskazała nam właściwy kierunek. Nasz kierowca naprawia swój pojazd jakieś pół kilometra w dół drogi, prosił, żeby to przekazać, gdybyśmy się niepokoili. Ruszamy uradowani i rzeczywiście, dostrzegamy chiński wehikuł. Ale kłopoty się nie kończą. Dookoła konsylium miejscowych „mechaników”, grzebią w skrzyni biegów. Kierowca uspokaja, już kończą, najdalej za 10 minut wszystko będzie gotowe. Mija kwadrans i nic, dwadzieścia minut, nadal bez zmian. Zaczynamy obliczać czas. Ale co to da? Pho Win Taung leży kilka km. od głównej drogi. Tutaj trudno będzie nawet o taksówkę. Wreszcie konsylium rozstępuje się, odbywają jazdę próbną. Właściciel pojazdu zapewnia, że już wszystko w porządku, ale minę ma nietęgą. Ruszamy, bardzo jednak powoli i ostrożnie. W skrzyni biegów co chwila coś zgrzyta, pojazd z widocznym trudem pokonuje wzniesienia na bocznej drodze. No, jak tutaj się rozkraczy, to koniec. Z napięciem wypatrujemy skrzyżowania z główną szosą. Tam przynajmniej można liczyć na stopa albo ewentualne wynajęcie improwizowanej taksówki. Wreszcie jest. Wzniesienia też już mniejsze, ale zgrzyty nadal niepokoją. Kierowca stara się utrzymać niespieszne, równe tempo. Według naszych obliczeń mamy 30 min. zapasu. Uff, most na Chindwin, za chwilę miasto. Wprawdzie to jeszcze jakieś 10 km. ale teraz już dojedziemy na czas, tak czy inaczej. Dzięki niech będą Buddzie i wszystkim jego wcieleniom. I tak, ostatecznie zdążyliśmy na nasz autobus. Zresztą jego załadunek, a konkretnie budowanie na dachu niewielkiego pojazdu piramidy z piętrzących się w wysokich stosach bagaży (ktoś wysyłał tym busem kilkadziesiąt dużych kartonów wypełnionych jakimś towarem handlowym) i tak zajęło pół godziny i wyruszyliśmy z opóźnieniem.


Ogólny widok jaskiń i świątyń Pho Win Taung.


Jeden z posągów leżącego Buddy, ten akurat z makijażem.

A ten au naturel.

Grupa posągów Buddy biorącego ziemię na świadka prawdy swojej nauki.

Wejście do jednej z ciekawszych jaskiń-świątyń.

Kolejne dowody prawdy nauki Buddy.

A tutaj "patronka" miski do zbierania datków.

"Etatowy" zbieracz odpoczywa w świętym miejscu.

Malowidła naścienne, z których słynie Pho Win Taung.

Miejscowe małpy ignorują zwykle zwiedzających.


Pomidory wzbudzają natomiast duże zainteresowanie.

Ada ma jednak większe powodzenie

A młode czworonogi okazują się samożywne.

Dworzec autobusowy w Monywie. Czy znajdzie się miejsce dla naszych bagaży?

Pokład towarowy już pełny, a nasze plecakowalizki nadal stoją.

Jednak się udało. Ruszamy do Bagan.