środa, 2 maja 2018

Nha Trang – miasto królewskich rozrywek, czyli jak zawisłem głową w dół.

Vinpearl - do parku rozrywki docieramy kolejką linową nad zatoką. Zabawa z wietnamskim rozmachem :D

Nha Trang to miasto przemysłowe, a zarazem nadmorski kurort wypoczynkowy nad Morzem Południowochińskim w południowym Wietnamie, liczący ok. 370 tys. mieszkańców. Główna atrakcja przyciągająca turystów to gorące źródła oraz możliwość zażycia leczniczo-relaksacyjnych kąpieli błotnych. Zmęczeni już nieco zimowym, chociaż słonecznym chłodem Wietnamu Północnego oraz deszczami Wietnamu Środkowego, byliśmy zdecydowani zatrzymać się tutaj na kilka dni dla odpoczynku. Wabiły też długie, piaszczyste plaże, pobliskie tropikalne wyspy oraz rafa koralowa. Nadto nadchodziła Noc Sylwestrowa, a nadmorski, tropikalny kurort wydawał się dobrym miejscem do świętowania nadejścia nowego, 2018 r. Niektóre z tych atrakcji okazały się godne polecenia, inne kompletnie zawiodły. Ale po kolei.
Do miasta przybyliśmy nocnym autobusem sypialnym z Hoi An. Hotel znaleźliśmy, jak niemal zawsze w Wietnamie, bez problemów: 10 USD za pokój. Wypadło też pożegnać się na dobre z sympatycznymi Bawarczykami, z którymi od ponad tygodnia nasze ścieżki nieustannie się krzyżowały. W Nha Trang mieli tylko przesiadkę i po kilku godzinach pojechali dalej, do położonego jeszcze bardziej na południe kurortu Mui Ne. Też się tam wybieraliśmy, ale dopiero za kilka dni, a po drodze chcieliśmy jeszcze zajechać do górskiej, urokliwej miejscowości Da Lat. Ale oni trochę się już spieszyli, my mieliśmy więcej czasu.
Tancerki przed świątynią  Po Ngar.
Na początek organizujemy zwiedzanie na następny dzień. Całodniowy rejs łódką na „tropikalną plażę” na pobliskiej wyspie (1 mln. dongów za dwie osoby) oraz nurkowanie na rafie koralowej (to dla Ady, kolejny 1 mln. dongów). W sumie ok. 90 USD za całość. W sam raz plan na Nowy Rok.
Hinduistyczna świątynia Po Ngar.
Wybudowana przez Czamów.
Charakterystyczne bryły budowli przypominają te z My Son.
Buddyjska świątynia Long Son.
Charakterystyczne wschodnioazjatyckie smoki.
Posąg leżącego Buddy ze znakiem słońca na stopach.
Znów te znaki słońca :D
Świątynia w kształcie Buddy na kwiecie lotosu.
Wnętrze świątyni.
Przed wejściem do świątyni.
Buddyjski cmentarz.
Katolicka twierdza :D (katedra)
Tymczasem w Starym Roku załatwiamy obowiązkowy „program artystyczny”, czyli zwiedzanie miasta, lokalnych świątyń i innych atrakcji. Te świątynie to hinduistyczna pagoda Po Ngar, wzniesiona w IX-XIII w. przez Czamów (lud podbity później i wchłonięty przez Wietnamczyków z północy) oraz buddyjska pagoda Long Son, znacznie młodsza – z XIX w. Po Ngar to symbol miasta, poświęcona została patronce Nha Trang, bogini Po Ingo Ngar, jednemu wcieleń żony Sziwy. Ulokowano ją na wzgórzu z którego rozciąga się ładny widok na samo miasto, ujście rzeki Song Cai oraz morze. Cztery wieże świątyni też robią spore wrażenie. Long Son to z kolei spacer po 150 stopniach obok wielkiego posągu leżącego Buddy. Na szczycie wzgórza, obok kolejnej, gigantycznej statuy, ulokowano buddyjski cmentarz. Przybrał on postać długich ścian, w których można zamurować urnę z prochami przodka. Miejsca należy rezerwować z dużym wyprzedzeniem, przecież każdy wierny chce spocząć w „uświęconej ziemi”. Na dolnym dziedzińcu mnisi prowadzą restaurację wegetariańską. Jedzenie całkiem smaczne, do tego bardzo dobre, świeżo wyciskane soki (zwłaszcza, gdy wzbogacić je dyskretnie czymś mocniejszym). Oprócz świątyń odwiedzamy atrakcję przyrodniczą Nha Trang, czyli grupę skalną Hon Chong na wybrzeżu, rozdzielającą ciągnącą się kilometrami piaszczystą plażę. Ulokowano tam przy okazji niewielką pagodę buddyjską, ale to miejsce przyciąga głównie młodych, w tym pary nowożeńców. Przyjeżdżają, by zrobić zdjęcia ślubne. Trzeba tylko uważać, bo kamienie dość ostre i niekiedy mokre. I jak tu stąpać wdzięcznie w delikatnych pantofelkach? Na koniec katolicka katedra Chrystusa Króla z pierwszej połowy XX w. Budowla we francuskim stylu neogotyckim. I tu ciekawostka, o ile do poprzednich świątyń hinduistycznych czy buddyjskich wpuszczono nas bez trudu (po opłaceniu niezbyt drogich biletów), o tyle Matka Kościół w Nha Trang okazała się prawdziwą „oblężoną twierdzą”, broniącą się przed turystami niczym krzyżowcy przed Saracenami. Wstęp niby wolny, ale nigdy nie wtedy, gdy akurat tam zachodziliśmy. W ciągu trzech dni zawsze odbywały się wówczas msze, albo pora nie ta, itd., itp. Gmach obstawiony porządkowymi w służbie Kościoła, którzy strzegli dostępu niczym Archaniołowie z ognistymi mieczami (wyposażeni w wydające przenikliwy dźwięk gwizdki). Turystom wstęp wzbroniony! A wszystkich innych, tzn miejscowych, wpuszczali bez problemu, zakochanych, biegające dookoła dzieci, studentów Akademii Sztuk Pięknych wykonujących szkice itp. W końcu, trzeciego dnia, w drodze powrotnej z gorących źródeł, gdy była to już ostatnia szansa, wtargnęliśmy na wzgórze katedralne pomimo oporu! Ścigani wspomnianymi gwizdkami Rycerzy Kościoła oraz ich gwałtownymi tyradami w różnych językach. Ponieważ jednak nie znalazł się wśród nich język polski (a oni sami nie należeli do funkcjonariuszy państwowych – wtedy to zupełnie inna sprawa), zignorowaliśmy ich gniewne protesty po rzuceniu na odczepnego (po angielsku), że to dobrze, iż trwają przygotowania do mszy (nieustające zresztą), bo jako Polacy właśnie na mszę przyszliśmy! Sama katedra to w sumie nic specjalnego, ale rozdrażnił nas ten długotrwały opór. Jak to zwykle w przypadku wojsk oblężniczych.
Grupa skalna Hon Chong na wybrzeżu Morza Południowochińskiego w Nha Trang.

Inne ujęcie grupy skalnej.

Nowożeńcy podczas ślubnych zdjęć.

Nowożeńcy w tradycyjnych wietnamskich strojach ślubnych w kolorze czerwonym.

Jako, że mamy 31 grudnia, akcent bożonarodzeniowy :D

Jaki silny jestem :D
Kilka słów o komunikacji miejskiej. Jest ona w Nha Trang dość dobrze rozwinięta, jeździ sporo autobusów, ale uzyskanie rozeznania w ich trasach okazuje się bardzo trudne. Na przystankach brakuje map i schematów, w necie także żadnych informacji nie zamieszczono (inaczej niż w Hanoi czy Sajgonie, ale to jednak prowincja). Można odnieść wrażenie, że wszystko urządzono celowo w taki sposób, by przybysz musiał skorzystać z jednej z licznych taksówek. Nie są one wprawdzie bardzo drogie, ale taka sytuacja jednak irytuje. Dopiero drugiego dnia udało nam się wypytać zaprzyjaźnioną już obsługę pewnej knajpy i dowiedzieliśmy się, że najprzydatniejszy dla turysty jest autobus linii nr 4. Wiedzie ona od stacji kolejki linowej do parku Vinpearl (o którym dalej) i pobliskiego portu turystycznego, poprzez nabrzeżną promenadę i strefę hotelową, do świątyni Po Ngar, skał Hon Chong i wreszcie w okolice resortów z kąpielami błotnymi (chociaż pod same ciepłe źródła już nie dociera). Minus jednak taki, że ostatnie kursy odchodzą o godz. 19.00. Tak, w Wietnamie to już pora iść spać!
Przekonaliśmy się o tym podczas obchodów Nowego Roku. Na plaży ustawiono estradę, muzyka, koncert, światła, ciepła noc, mnóstwo młodych ludzi, którzy zjechali na skuterach. Dookoła czynne wszystkie knajpy. I nagle, tak po 23.00, gdy w Europie zabawa noworoczna dopiero się rozkręca, tutaj zaczynają wszystko zwijać! Z trudem dotrwali jeszcze do północy, trochę fajerwerków i dziesięć minut później rozjeżdżają się do domów! Ale Nowy Rok to dzień pracy. To zresztą nie jest święto tradycyjne, tylko przyniesione przez Europejczyków. Wietnamski Nowy Rok, liczony według kalendarza księżycowego, przypada w innym terminie (przełom stycznia/lutego, data jest zmienna), może wtedy świętują bardziej poważnie?
Kolacja sylwestrowa. Tutaj krokodyl.

Menu

A tutaj ostrygi.

Na dobrą zabawę po szybko zakończonej imprezie sylwestrowej :D

Niemrawe przywitanie Nowego Roku 2018 
Tak czy inaczej, Nowy Rok, 1 stycznia 2018, okazał się dla mnie niezapomniany. Zaczęło się niewinnie, od zamówionej wycieczki na koralowe wyspy. O tych wyspach i o tych wycieczkach pisano różnie. My musimy się, niestety, przyłączyć do opinii negatywnych. Olbrzymie tłumy, trzeba było dosłownie przepychać się w tłoku, jazgot, hałas, dookoła pełno śmieci. Kiepski lunch z owoców morza (nie najlepszych, jak mogliśmy potem porównać). Plaża, na którą w końcu nas dowieziono, też na kolana nie rzucała: kamienista, wąska, w dodatku zanieczyszczona przez silniki licznych motorówek. Nurkowanie, na które wybrała się Ada, również bardzo kiepskie. Zanurzali się nie z łodzi tylko z pomostu, widoczność słaba, rafa bardzo zniszczona. Kilku innych entuzjastów tego sportu z różnych stron świata, którzy dali się nabrać w podobny sposób jak moja Pani (współtowarzysze wycieczki), także podzielało tę opinię. Jedyna atrakcja całej wyprawy to przejazd szybką łodzią motorową po zatoce.
W drodze na koralowe wyspy.

Rozczarowany turysta z kokosem na kamienistej plaży :D
Pod wodą też słabo. Może nie ta pora roku...

...ale porównia choćby z Egiptem rafy wietnamskie nie wytrzymują, a i tłok jak na Marszałkowskiej :( W każdym razie nurkowania z Viet Asian Nha Trang nie polecam.
Skończyliśmy tę zabawę ok. 16.00 i odmeldowaliśmy się w porcie, zamierzając przejechać się imponującą kolejką gondolową poprowadzoną ponad wodami zatoki. Nie dokonaliśmy wcześniej „zwiadu” i tak, niechcący, trafiliśmy nieświadomi do Vinperal, otwartego kilka lat wcześniej parku rozrywki. Ulokowany na wyspie Vung Ngan, połączony został ze stałym lądem tęże kilkukilometrową kolejką gondolową. Stacja początkowa znajduje się w pobliżu portu. Możecie wierzyć lub nie, ale sądziliśmy, że odbędziemy tylko przejażdżkę widokową. Zaskoczyła nas trochę cena: 700 k. dongów (ok. 30 USD) od osoby. Jak na Wietnam, to kwota zaporowa. Ale podobnie liczono sobie za wjazd na szczyt Fansipan w Sa Pa, a ta tutejsza kolejka naprawdę robiła wrażenie. Tymczasem okazało się, że jedziemy do gigantycznego parku rozrywki! Czego tam nie ma! Baśniowe zamki, rollercoastery, wesołe miasteczka, oceanarium, kilka wybiegów dla zwierząt inscenizujących warunki w różnych strefach klimatycznych, ptaszarnia, motylarnia, kino 4D, olbrzymie koło widokowe, aquaparki, plaże, baseny! I wiele innych jeszcze rzeczy. I to wszystko wliczone w cenę biletu! Każdy, kto zapłaci za wejście na teren parku Vinpearl ma prawo bez ograniczeń korzystać ze wszystkich jego atrakcji! Tylko jedzenie i napoje w bufetach oraz restauracjach osobno płatne. A teren olbrzymi. Można tam spokojnie spędzić cały dzień i na pewno nikt się nie znudzi. A my, idioci, przyjechaliśmy na trzy godziny przed zamknięciem. Ruszamy więc biegiem do kolejnych miejsc. Na szczęście, gości w sumie niewielu, głównie zagraniczni turyści rosyjscy i chińscy. Na początek dwa robiące wrażenie rollercoastery. Serce mam w gardle po pierwszym przejeździe, oczy zamknięte, kurczowo trzymam się drążków zabezpieczających. A mojej Pani mało.
- Jeszcze raz! - woła, a raczej rozkazuje.
I wtedy ujrzałem coś, co zmroziło mi krew w żyłach – „diabelski młot na czarownice”. Potworne, przerażające urządzenie, przejażdżka na którym równa jest, moim zdaniem, wyrokowi śmierci! Co gorsza, dostrzegłem równocześnie znajomy błysk w oku mojej Królowej i Bogini.
- Błagam, moja Pani. Tylko nie tam - wyjęczałem rozpaczliwie. - Wszędzie, tylko nie tam, mam lęk wysokości!
- Dobrze, teraz szkoda czasu. Biegniemy dalej, do ptaszarni i oceanarium!
Odetchnąłem z ulgą. Może się upiecze? Ale wszystkie pozostałe atrakcje zwiedzałem z duszą na ramieniu, ciągle mając przed oczyma widok tego „młota”, niczym szafotu. I nie pomyliłem się! Gdy już zwiedziliśmy co się dało, gdy z powodu zapadającego powoli zmroku zamknięto wybiegi dla zwierząt, nadszedł czas śmiertelnej próby. Moja Pani postanowiła, że za wszystkie popełnione przewiny zostanę zawieszony głową w dół! Bezlitośnie odrzuciła żałosne próby błagania o łaskę i zdecydowanym krokiem zawiodła na miejsce kaźni. Złożyliśmy w przechowalni okulary i plecak. Ustawiliśmy się w krótkiej kolejce, bo niewielu było chętnych do takiej jazdy. Przyznam, na chwałę Królowej, że w ostatniej chwili zmiękła. Może ulitowała się, widząc moją zieloną ze strachu twarz.
- Jeśli chcesz, to możesz zostać. Pojadę sama, a ty poczekasz na mnie na dole.
Ale teraz nie mogłem się już wycofać, honor sługi nie pozwalał.
- Nie, pojadę z tobą, piękna i okrutna Pani.
Wstąpiliśmy więc na podest szafotu, zajęliśmy swoje miejsca. „Kat”, czyli pracownik Vinpearl, starannie „zakuł nas w łańcuchy”, tzn. założył i zatrzasnął bariery zabezpieczające. Bardzo solidne, delikwent w żaden sposób nie zdoła ich samodzielnie otworzyć. Zostałem więc uwięziony i nie było już odwrotu. To oczekiwanie okazało się największą torturą. Dygocząc ze strachu zastanawiałem się, co dalej. Tymczasem „kat” skuwał kilku pozostałych skazańców. Trwało to długo, musiał się bowiem starannie upewnić co do siły kajdan (czyli prawidłowego zapięcia zabezpieczeń). Potem niespiesznie podszedł do konsoli sterującej, chwilę pogrzebał wśród przełączników i nacisnął guzik. „Diabelski młot” ruszył. Co tam się działo, opisać z wewnątrz nie sposób. Niby pasażerowie rozumieją, że nic nie powinno się stać, wszystko obliczone, zabezpieczone, tysiące razy testowane... Ale błędnik wie swoje i wysyła rozpaczliwe sygnały do mózgu. A tutaj przejmuje je najbardziej prymitywna część umysłu. Ratuj się kto może, wisisz głową w dół! Chwytam się kurczowo drążków mojego wiezienia, zamykam oczy. Ale nic nie mogę zrobić, jestem bezsilny, zdany na łaskę tego potwornego urządzenia, błędnika oraz oszalałego z przerażenia id. Czuję, że lecę w dół, obracany pod najdziwniejszymi kątami. Ile to trwało, nie wiem. Dla mnie wieczność. Wreszcie przybieram bardziej normalną pozycję, „młot” przekroczył półmetek programu, powoli opuszcza swoje ofiary. Jesteśmy na dole! Nie ulękłem się tej próby i żyję! Uff! I gdy tak czekam na uwolnienie, czuję ze zgrozą, że urządzenie rozpoczyna drugą turę! Tak podstępnie ułożono program! Dać złudzenie końca tortury i wykonać powtórny obrót. Rozlegają się okrzyki przerażenia. Teraz już wszyscy dokładnie wiedzą, co ich czeka. Powtórna droga przez koszmar! Ale wszystko ma kiedyś swój koniec na tym świecie. Ta potworna przejażdżka również. Uwolniony, ledwie trzymając się na nogach, nie protestuję nawet, gdy moja bezlitosna Pani decyduje, że zaliczymy jeszcze trzy urządzenia tego „wesołego miasteczka”. Urządzenia, których jeszcze nie zakosztowaliśmy. Jakieś symulacje upadku z wysokości, sztormu na morzu oraz karuzela samolotowa. A przecież przyrzekła, że z tych już zrezygnuje, jeżeli przejadę się na „młocie”! Złamała królewską obietnicę, ale zachęca w zamian czułymi słowy. Jedno i drugie, jak to Kobieta. Co prawda, teraz nic nie może okazać się gorsze od tamtej piekielnej przejażdżki. I rzeczywiście. Kolejne przyrządy nie robią już takiego wrażenia. Wreszcie wracamy, suniemy gondolką ponad spowitymi mrokiem wodami cieśniny. Uszedłem z życiem, nadal jaskrawo oświetlone piekło Vinperal pozostaje szczęśliwie za plecami... Ostatni autobus linii nr 4 dawno już odjechał, ale co tam, bierzemy taksówkę.
A tak na poważnie (chociaż moje przeżycia zostały tu opisane jak najbardziej serio), to po raz kolejny przekonaliśmy się, że gdy w Wietnamie jakaś atrakcja turystyczna kosztuje naprawdę drogo, czyli w tutejszych realiach ok. 30 USD, to przygotowano ją na bardzo wysokim, światowym poziomie. Wizyta w Vinpearl (najlepiej całodniowa) to obowiązkowy punkt programu podczas pobytu w Nha Trang, zwłaszcza dla rodzin z dziećmi. Najlepiej wybrać się tam zamiast bezsensownej wycieczki na tzw. „koralowe wyspy”.
W drodze do Vinpearl.

Ptaszarnia

Dumny paw.

Prawie jak na safari :D

Plaża w Vinpearl (dużo ładniejsza i czystsza niż na "koralowych wyspach").

Akwaria Oceanarium Vinpearl.

Te z kolei prezentują się lepiej niż zniszczone rafy w pobliżu Nha Trang.

Barwni mieszkańcy olbrzymich akwariów.

Z rybkami :D

Skrzydlica

Nocny widok na baśniowy zamek oraz kolejkę nad zatoką. A Francuzi są tacy dumni z jednej, jedynej wieży Eiffla :D

Wielkie Koło 
I jeszcze wieczorna atrakcja. Salon masażu. Ada przyzwyczaiła się już do codziennych seansów tego rodzaju, zresztą masują w Wietnamie doskonale, w sposób godny Królowej. I do tego niedrogo, więc czemu nie? Tym razem w pobliżu hotelu trafiamy przypadkowo na ukryty w bocznej uliczce salon o nazwie nomen-omen „Moskwa”. Obsługa mówi po rosyjsku, ulotki, również w tym języku, reklamują przybytek jako najlepszy salon „ślepego” masażu w mieście. Cena dwugodzinnego seansu: 200 k. dongów (9 USD). A masaż naprawdę godny Carycy! Nad Adą pracował autentyczny ślepiec (posiada ona kwalifikacje, by rozpoznać ewentualną próbę oszustwa). Po zakosztowaniu usług w salonie „Moskwa” musiała rozszerzyć skalę ocen masaży wietnamskich. Do kategorii „znakomity” i „rewelacyjny” dodała kolejną: „genialny”. Żaden masaż w Polsce nie może się tym równać. Kończymy dzień udanym obiadem w pobliskiej knajpie. Zamawiamy danie z mięsa krokodyla. Cenowo porównywalne z wołowiną. Smakuje bardzo dobrze.
Młot na czarownice :D

Tańczące fontanny na zakończenie dnia w Vinpearl.
I wreszcie luksus odpoczynku. Po morderczych przeżyciach poprzedniego dnia, po wykonaniu na mnie wyroku zawieszenia głową w dół, moja Pani decyduje się zabrać swego sługę do pałacu i łaźni z kąpielami błotnymi! Jak już pisałem, Nha Trang słynie z gorących źródeł oraz wspomnianych kąpieli błotnych. Oferuje je kilka resortów usytuowanych na północno-zachodnich przedmieściach. Wszystkie mają dobre, podobne w sumie opinie. Ceny również. Decydujemy się odpocząć w I Resort Spa. To wyprawa na cały dzień. Nie ma tam dobrej komunikacji miejskiej, bo i po co? Dla turystów? Wolne żarty, niech biorą taksówkę. Resorty oferują w teorii tani lub bezpłatny przewóz swoich klientów z miasta oraz rejonu hotelowego, ale organizacja tych przejazdów pozostawia bardzo wiele do życzenia i lepiej na nie nie liczyć. Autobusem linii nr 4 można dojechać w pobliże dzielnicy resortów, ale tam też trzeba raczej potem wziąć taksówkę. Czyli, dla oszczędności czasu najlepiej od razu ruszyć taxi. Kurs z centrum to ok 120 k. dongów (5 USD). Resorty oferują różne programy odwiedzin, w zależności od czasu pobytu, liczebności grupy (od czterech osób są zniżki), ilości kąpieli oraz tego, czy wykupimy bilet jednorazowy, czy karnet kilkudniowy. Można też wynająć po prostu pokój i nie wychodzić z tego hotelu. Decydujemy się na wersję dla nas optymalną: całodniowy pobyt z dwiema kąpielami (jedna błotna, druga w ziołach leczniczych) z wliczonym lunchem (okazał się bardzo przyzwoity). Wychodzi to po 450 k. dongów (ok 20 USD) na osobę. I znowu przyznać trzeba, że nie zawiedliśmy się. Dzień okazał się bardzo przyjemny, czy to w błocie, czy to pod palmą, czy to na basenie, czy to zażywając biczy wodnych, czy to w restauracji podczas lunchu. Wśród gości głównie Rosjanie i Chińczycy, którzy zdominowali zresztą turystykę w Nha Trang i przyjeżdżają tu na dłuższe pobyty. Ostrzegano przed ich hałaśliwością, zwłaszcza w wykonaniu dzieci. Ale nie było tak źle. Jak zwykle, warto zabrać ze sobą mały zapas piwa (bo w bufecie przedrażają złoty trunek niemiłosiernie) oraz czegoś mocniejszego (bo serwują bardzo dobre, świeżo wyciskane soki). Tak, w takich pałacach to ja mogę mojej Pani towarzyszyć!
A wieczorem, niespodzianka. Oczywiście, żelazne punkty programu to steki z krokodyla i salon „Moskwa”. Tym razem moja Pani upiera się jednak, że ja też muszę z tego masażu skorzystać! Jest tak rewelacyjny, że grzechem byłoby postąpić inaczej. Cóż zrobić? Ustępuję. Raz głową w dół, raz masowany przez piękne niewolnice... (no nie, rozmarzyłem się, przez ślepego Wietnamczyka). Nha Trang to miasto prawdziwie królewskich rozrywek!
W drodze na błotne kąpiele.
Wreszcie odpoczynek...

Formacje skalne w I Resorcie.

Pod jednym z wodospadów.

Podczas spaceru po resorcie.

Kąpiel ziołowa

Apogeum szczęścia...woda, słońce i drink. Czy można chcieć czegoś więcej?

Kąpiele błotne wraz z cennikiem :D

Skromna przekąska po szaleństwach I-Resortu: tradycyjna zupa pho.