sobota, 8 lipca 2017

Suzhou i Tongli. Miasta na wodzie

Zaporę Trzech Przełomów mamy za sobą. Teraz jak najszybciej do Yichang, złapać tam pociąg i pchać się na wschód, w stronę wybrzeża. Pewnie do Suzhou, naszego pierwotnego celu na ten dzień i tak nie dotrzemy, ale pokonamy może przynajmniej część dystansu. W przeciwnym razie trzeba będzie szukać noclegu na miejscu i stracimy kolejną dobę.
W  wagonie nr 10 relacji Yichning-Suzhou ekscytujemy się
wyświetlanymi informacjami o prędkości.
Turystyczny autobus wiezie nas w niewiadomym kierunku, mamy nadzieję, że do miasta, najlepiej na dworzec kolejowy. Nie dysponujemy w tej chwili netem, z pomocą przychodzi uprzejma pilotka. Przysiada się ze swoim smartfonem i sprawdza połączenia kolejowe. Niestety, wiadomości są fatalne. Na dziś wykupiono już wszystkie bilety w pociągach dalekobieżnych jadących na wschód. Zresztą ostatni skład, który osiągnie Suzhou o rozsądnej porze (przed 22.30, wtedy zamykają tam metro – tak, Chińczycy wcześnie chodzą spać) wyjeżdża z Yichang o 14.35, czyli za dwie godziny z minutami.
A wyświetlacz pokazuje coraz bardziej nieprawdopodobne (nawet dla naszego
pendolino) cyfry...
Nocnych połączeń brak. Małe szanse, że w ogóle zdążymy. Tym bardziej, że nasza wycieczka kończy się jednak na dworcu autobusowym oraz rzecznym, a nie kolejowym. A w Yichang nie ma jeszcze metra! Zostają miejskie autobusy. Odnajdujemy najbliższy przystanek, rozkłady jazdy w krzakach. Usiłujemy wypytywać przypadkowych pasażerów. Ci, niezbyt zapewne rozumiejąc o jaki cel nam właściwie chodzi, odsyłają do taksówek, z których usług nie mamy jednak ochoty korzystać, pomni licznych ostrzeżeń w przewodniku i na necie. Wreszcie jakaś bardziej rozgarnięta i litościwa dusza podaje numer autobusu jadącego na dworzec kolejowy: 1B. Upewniamy się, wyświetlając ten numer i literę na klawiaturze komórki.
Ale ta linia kursuje z innego przystanku, gdzieś tam, na kolejnej ulicy – nasz informator wskazuje kierunek. Ruszamy i szczęśliwie trafiamy nie tylko na właściwy przystanek ale i podjeżdżający właśnie pojazd. Nie tracąc czasu ładujemy się z plecakami do środka. Cztery yuany do „skarbonki” przy siedzisku kierowcy i jedziemy! Tylko, czy dokładnie tam, gdzie chcemy? Na szczęście dwie młode Chinki rozumieją cokolwiek po angielsku (który to już raz dziewczyny przychodzą nam z podobną pomocą) i potwierdzają: tak, one też jadą na dworzec. Zauważam zresztą, że na kolejnych przystankach umieszczono strzałki opatrzone napisami: „To the railway station”, co prawda, wykonane niezbyt dużymi literami. Czyli nie jest źle. Czas też mamy dobry.
Pod ogromny, jak zawsze, budynek kolejowej świątyni docieramy około 13.00. Ustawiamy się w kolejce do kasy, numer i godzinę odjazdu pociągu znamy dzięki uprzejmej przewodniczce oraz jej komórce. Ada wklepuje do translatora standardową prośbę o dwa bilety. Liczymy, że może mają pulę nie przeznaczoną do sprzedaży przez internet albo trafiły się jakieś zwroty. Kasjerka przygląda się długo krzaczkom na ekranie, sprawdza coś na własnym komputerze i nagle słyszymy upragnione: Passports, please. Udało się! Jeszcze dziś dojedziemy do Suzhou! Co prawda, miejsca są w różnych wagonach, ale co tam! Zamienimy się.
Naszą radość studzi nieco cena, prawie 600 yuanów za każdy bilet (ok. 300 zł.). Jak na Chiny, bardzo drogo. Zaczynamy pojmować dlaczego, gdy spoglądamy na kilometrówkę: ponad 1 tys. km. Do przebycia pociągiem w jedno popołudnie! Oczywiście, szybką torpedą.
Ponieważ nasze zasoby yuanów gwałtownie stopniały, a następny dzień to przecież Pierwszy Maja – w Chinach ważne święto państwowe, usiłujemy jeszcze znaleźć gdzieś w pobliżu bank i dokonać wymiany. To jednak w niedzielne popołudnie okazuje się w okolicach dworca kolejowego w Yichang niemożliwe. Poprzestajemy na uzupełnieniu zapasów piwa i zupek. Jakoś to będzie! Dzięki tym zakupom, podróż upływa dość miło. Okazuje się nadto, że miejsce obok Ady zajęte jest tylko na krótkim odcinku i ostatecznie lokuję się tam ja sam. Ekscytujemy się wskazaniami szybkościomierza. Pociąg gna z prędkością bliską 250 km/h. Czekamy, czy przekroczy tę barierę i w końcu jest! Krajobrazy za oknami umykają spiesznie do tyłu, a my pędzimy na wschód, w kierunku wybrzeża. Na dworcu w Suzhou przejście do metra oznaczono bardzo dobrze, inaczej niż w Chongqingu. Całe szczęście, załapujemy się bowiem na ostatnie składy, a mamy po drodze przesiadkę. Postanowiliśmy bowiem jechać do hotelu, w którym jeszcze z Polski wykupiliśmy dwa noclegi. Co prawda, rezerwację na bieżącą noc odwołaliśmy kilka dni temu, gdy poinformowano nas, że rejs po Jangcy kończy się w Yichang o 17.00, co oznaczało, że w żaden sposób tego dnia do Suzhou już nie zdążymy. A tu proszę, taka niespodzianka. Hotel był dość tani, miał dobre opinie, liczymy, że tego pokoju nie zdążyli sprzedać. Tym razem komórkowy lokalizator nie staje na wysokości zadania. Coś mu się „przesunęło” i wodzi nas po coraz bardziej podejrzanych uliczkach. Jest już zdecydowanie ciemno. Na szczęście to Chiny i ostatecznie nikt na nas nie napadł, nawet, gdy omyłkowo zanurzyliśmy się w czeluściach budynku, który może i był hotelem, ale na pewno nie naszym i na pewno nie godnym polecenia. Ostatecznie, właściwy przybytek odnajdujemy w sposób tradycyjny: mapa oraz nazwy ulic (jak to dobrze, że zamieszczają też tabliczki w alfabecie łacińskim). I tu niespodzianka nader przykra. Młodzian dyżurujący samotnie w recepcji (dochodzi północ) oświadcza, że żadnych wolnych pokoi nie ma. Chcemy się jeszcze upewnić, że przyjmą nas jutro i prosimy o sprawdzenie pozostawionej rezerwacji na kolejną noc. Chłopak nie zna angielskiego i konwersacja, kulawa zresztą, odbywa się za pomocą translatora. Okazujemy nasze papiery, on coś tam długo sprawdza w komputerze. „Nie ma żadnej takiej rezerwacji” - stwierdza wreszcie na ekranie własnej komórki. Ada nie ustępuje, podsuwa potwierdzenia i paszporty. Ponowne poszukiwania i ta sama odpowiedź. Acha, dodaje jeszcze na translatorze, żebyśmy skontaktowali się z naszym pośrednikiem od bookingu! Dobre sobie. O szóstej rano (uwzględniając różnicę czasu) w dniu Pierwszego Maja! Skonsternowani i zaniepokojeni opuszczamy hotel. Niech to, nie mamy gdzie spać, ani dzisiaj, ani jutro.
Zostało nam 450 yuanów, a nadchodzi przecież wspomniane Święto Pracy! U nas, w Polsce, nikt nie pracuje. Wszystko pozamykane, nawet hipermarkety. A w takim kraju jak Chiny to już chyba cały naród na pochody wylegnie i klops!
Trzeba jednak znaleźć koniecznie jakiś hotel na bieżącą noc. Po drodze mijaliśmy dwa dość obiecujące, tzn. nie sprawiające wrażenie Hiltona, Ritza i Mariotta razem wziętych. Tym razem problemem okazuje się nie brak pozwolenia na przyjmowanie cudzoziemców, jak w Chengdu, tylko prozaiczny brak miejsc. Chińczycy mają swój krótki (trzydniowy zaledwie) „długi weekend” i masowo wyruszyli na wojaże. A Suzhou to jedno z najbardziej popularnych miast turystycznych (chociaż liczy ponad 5 mln. mieszkańców). Wszystkie „normalne” pokoje zajęte. Zostały tylko apartamenty, raczej drogie. Z konieczności decydujemy się ostatecznie na taki właśnie luksus w hotelu położonym bliżej stacji metra. Cena: 330 yuanów, jeszcze nas na to stać! Po pobraniu opłaty recepcjonistka prosi o kaucję i tutaj nieprzyjemne zaskoczenie. Żądają 200 yuanów, zamiast zwyczajowych 100! Może to jednak jakiś lepszy hotel? A może za apartament kaucja jest wyższa? Co za różnica, nie mamy tylu yuanów! Tłumaczę to dziewczynie i w desperacji proponuję jako zastaw 50 dolarów (to ponad 300 yuanów). Ujrzawszy banknot z wizerunkiem Ulyssesa Granta, młoda Chinka aż odskakuje, jak gdybym próbował wręczyć jej jadowitego skorpiona. Może zresztą skorpiona albo żmiję przyjęłaby z większym entuzjazmem? Kartą kredytową też nie można kaucji zabezpieczyć. Przyjmują tylko chińską gotówkę. Czyżby, mimo wszystko, czekała nas noc na ulicy? Na szczęście, tym razem jest ciepło, nie pada, a Ada podleczyła przeziębienie. Dziewczyna okazuje jednak serce, chociaż tak niegodnie usiłowałem zdeprawować jej rewolucyjne, patriotyczne i narodowe uczucia. Mówi, że wystarczy 100 yuanów, skoro więcej nie mamy. Widocznie tak dało się nagiąć przepisy, podczas gdy banknoty dolarowe są silnie toksyczne. W taki oto sposób zdobywamy najbardziej luksusowy nocleg podczas całej podróży. Apartament rzeczywiście niczego sobie, w Chinach za wysoką cenę oczekuje się wysokiego standardu i koniec. Sama łazienka większa niż przeciętne m-3 w Polsce, wyłożona kamieniem i lustrami, wyposażona dodatkowo w solidnych rozmiarów wannę z jaccuzi. Z braku czasu i późnej pory nie korzystamy. Wynajdujemy sobie miejsce w rozległym łożu, tradycyjna herbatka z prądzikiem pozwala zasnąć zmęczonym podróżnikom, pomimo braku gotówki, „zagubionej” gdzieś rezerwacji oraz obaw, czy wobec nadciągającego święta znajdziemy jutro bank, który zechce wymienić nasze dolary. Ta wymiana to zadanie numer jeden, które należy wykonać. Podczas gdy Ada korzysta z dobrego wi-fi w pokoju i układa plan zwiedzania Suzhou, ruszam przed dziewiątą na poszukiwanie banku. Ze 130 yuanami (wliczając zwróconą ewentualnie kaucję) wiele nie zwojujemy. A jeżeli nie „odnajdą” naszej rezerwacji, to na kolejny hotel na pewno nie wystarczy. Jak już wiele razy pisałem, wymiana pieniędzy w Chinach to zadanie czasochłonne i niełatwe. Obawiam się poważnie, że w dniu święta klasy robotniczej twierdze kapitalizmu, czyli banki, zamykają swoje podwoje na cztery spusty (u nas, w Polsce, z całą pewnością). Prawdę mówiąc, liczę głównie na jakichś cinkciarzy – jak dotąd, spotkaliśmy jednego jedynego, bardzo nieśmiało i dyskretnie oferującego swoje usługi w Chengdu. Bank of China znajduję szybko (charakterystyczny znak – kamienne posągi lwów przy schodach). Już z daleka widzę, że zamknięty. Przeczucia się sprawdzają. Ale, ale... Zamknięty z powodu remontu! Na drzwiach mapka wskazująca drogę do najbliższej, siostrzanej placówki. Jakieś półtora kilometra. Ruszam pieszo, może jeszcze coś innego się trafi. I oto, serce rośnie. Otwarty, czynny bank! Wprawdzie nie wymieniają tu waluty (jak w większości tych przybytków w Chinach), ale pracują i nikogo nie dziwi, że chcę załatwić sprawę w dniu Pierwszego Maja! Zauważam, że dookoła otwierają galerie handlowe oraz supermarkety... Suzhou to centrum turystyczne i bogate miasto, sklepy najlepszych marek. W Dniu Święta Pracy w Ludowych Chinach się pracuje, a nie świętuje, panowie związkowcy! Przecież trafi się tym większa liczba klientów i można zarobić! Uff, przynajmniej pod tym względem Państwo Środka wydaje się racjonalne, logiczne i normalne! Nic dziwnego, że tempem rozwoju przeganiają Europę o kilka długości. Bank of China też otwarty. Jestem pierwszym klientem. - „Tak, sir. Z przyjemnością wymienimy pana dolary” - oświadcza miła i naprawdę ładna dziewczyna z okienka. To dodatkowy bonus. Tym bardziej, że widząc moją nieporadność w wypełnianiu sążnistych dokumentów (doprawdy, na co im adres siedziby mojej company w Polsce?) pojawia się równie urocza koleżanka, tym razem po „mojej” stronie okienka i służy pomocą oraz wyjaśnieniami. Co prawda, nawet we dwójkę radzimy sobie średnio. Gdy już podaję wypełnione formularze, dziewczyna „przy kasie” zauważa, że nieopatrznie wypisałem je niebieskim długopisem! A regulamin nakazuje używanie w takich sytuacjach wyłącznie czarnego! Takie też mają wyłożone, ale bezmyślnie skorzystałem z własnego, wyjętego z kieszeni, na co moja „opiekunka” nie zwróciła uwagi. No cóż, za takie błędy trzeba zapłacić. I wypełniam wszystko jeszcze raz, trudy wynagradza obecność oraz pomoc miłej dziewczyny. A przed chwilą chwaliłem racjonalność i „normalność” Chińczyków. No to mnie pokarało. Doprawdy, nawet pewien prezydent ma większą swobodę, bo przynajmniej może sobie wybrać (chyba?) kolor długopisu, którym podpisuje ustawy!
Wracam jednak dumny z ponad 3 tysiącami yanów i teatralnym gestem rzucam je do stóp mojej pani. Mamy za co żyć i zwiedzać! Na początek pałaszujemy przy ulicznym straganie pyszne pierogi. To spóźnione nieco śniadanie. Teraz do tego hotelu z „zagubioną” rezerwacją. Tym razem trafiamy na recepcjonistkę. Ada, przygotowana na długą dyskusję, poszukiwania, sprawdzania, odwołania, z głupia frant podaje komórkę z wyświetlonym potwierdzenie bookingu. I oto cud! -Passports, please! - Dziewczyna wypowiada sakramentalną formułkę, oznaczającą spełnienie naszych życzeń. Nawet wolny pokój znajduje się natychmiast, chociaż nie minęła jeszcze 11.00. Dzisiaj wszystko idzie jak z płatka. Chiny to kraj niespodzianek! W tle przemyka jeszcze chłopak, który „obsługiwał” nas wczoraj. Zagląda dziewczynie przez ramię na ekran komputera.
"Kapitański fotel"
Podczas rejsu po Wielkim Kanale w Suzhou.
Pojmujemy, że to stażysta, który niczym lekarz-rezydent dostał paskudny, nocny dyżur w dniu święta i nie potrafił sobie poradzić. Wykorzystujemy dotychczasowe sukcesy i ruszamy na zwiedzanie. Świeci słoneczko, wreszcie ciepło – ponad 30 stopni. Jak to w Dniu Święta Pracy! Suzhou to „Wenecja Dalekiego Wschodu”, miasto na wodzie, pełno tu kanałów. Pierwsza atrakcja – rejs po mieście. Odnajdujemy przystań turystyczną (po zachodniej stronie kwadratu starego miasta), po drodze Ada kupuje jeszcze w sklepiku specyficzne lody o smaku fasolowym, podobno lokalna specjalność.
Przewodniczka cały czas coś opowiada, oczywiście...
wyłącznie po chińsku (przecież jesteśmy w Chinach ! :D)
Trochę trwało tłumaczenie, o co nam chodzi. Z piwem, które wybrałem na drogę, poszło szybciej. Jedno i drugie, średniej klasy. Po tym piwie cudów się zresztą nie spodziewałem, ale przyjemnie wypić na stateczku. I w przeciwieństwie do lodów, gasi pragnienie. Za to na przystani mieli pyszne owoce, dobra przekąska. Niestety, nie zdołaliśmy poznać ich nazwy. Rejs trochę rozczarowywuje, tłoczno i drogo (130 yuanów, ok 75 zł.). Płyniemy dość szerokim kanałem, głównie wśród parków i ogrodów. Jedyne ciekawsze miejsca to przejścia pod niskimi, kamiennymi mostami. Moją uwagę przyciąga natomiast specyficzny „fotel kapitański”. To przyśrubowany do podestu przed kołem sterowym mebel w stylu bodajże chippendale! Może nawet jest autentyczny! Takie europejskie, antyczne meble to w Suzhou szczyt szyku i dobrego smaku. Pewnie zresztą nie tylko tam, ale to bogate miasto, a te antyki cenowo też biją rekordy (widzieliśmy to na wystawach sklepowych). Widocznie pan kapitan lubi pokazywać, kto tu rządzi!
Ogrody widziane z pokładu stateczku, podczas rejsu po Wielkim Kanale w Suzhou

Jeden z kamiennych mostków, z których słynie Suzhou.

Stateczek bliźniaczy do tego którym płynęliśmy po Wielkim Kanale
Już po rejsie. W dłoni dowody degustacji lokalnych trunków.

Obiad czeka na amatora...
Następny cel to słynne, stare ogrody Suzhou. Jest ich kilka, różnych rozmiarów, zwykle jednak niewielkie. Najstarsze pochodzą z epoki rozkwitu miasta za dynastii Sung (XI-XIII w.), inne nieco już młodsze. Uchodzą za najpiękniejsze i najsławniejsze tego rodzaju założenia w całych Chinach, gdzie dosłownie wszyscy delektują się takimi przybytkami. Ruszamy pieszo do Ogrodu Mistrza Sieci, to najstarszy z nich, pochodzi z połowy XII w. i założony został na skromnej powierzchni przez emerytowanego urzędnika, który oddawał się w nim rozmyślaniom, kontemplacji oraz tworzeniu poezji i malowideł.
Są również inne dania...
Ponadto pasjonował się rybołówstwem i własnoręcznie splatał w tym celu sieci, stąd nazwa. Czeka nas dłuższy spacer przez ubogą dzielnicę. Tu trafiamy na dość specyficzne atrakcje, sklepiki, w których można kupić świeże mięso na obiad. Pływa sobie w wannach oraz wiadrach i rechocze (żaby) albo zwija się w kłębki (węże). Coś dla prawdziwych smakoszy... Za wejście do tego Ogrodu Mistrza Sieci liczą sobie słono: 100 yuanów (ok. 60 zł.). Do mnie osobiście to urokliwe piękno wyjątkowego jakoby założenia jakoś nie przemawia.
Albo rybki...jest w czym wybierać :D
To zresztą podobno częsta przypadłość Europejczyków. Wszystko otoczone wysokim murem, ukryte w kwartale zabudowy, niczym podwórko kamienicy. Oczywiście, są tu rośliny, kamienie i skały, pawilony, strumyki oraz jeziorko z ozdobnymi karpiami. Można zabłądzić wśród korytarzy i niewielkich dziedzińców. Podobno najlepiej prezentuje się to wszystko w świetle księżyca, ale wątpię. Tym niemniej, wokół centralnego jeziorka-stawu rozłożyło się wielu artystów ze sztalugami, pewnie studentów lokalnej ASP.
W Ogrodach Mistrza Sieci.
Zajmują wszystkie dobre miejsca do kontemplacji! Wynajduję jednak najlepsze z najlepszych, które jakimś cudem przeoczyli. Może dlatego, że na ten miniaturowy półwysep prowadzi kamienna ścieżka ukryta wśród krzewów. My rozkładamy się z piwem i piknikiem, jak to barbarzyńcom z Europy przystało. Miejscowi to zrozumieją, poziom wysublimowania spotykany w Państwie Środka nie wszyscy mogą przecież osiągnąć. Dlatego pozostają barbarzyńcami! Kontemplacja od razu staje się przyjemniejsza i zbliżam się może nawet do jakiegoś objawienia, może dojrzę choćby przelotny zarys piękna tego ogrodu... - „Proszę państwa, piętnaście minut czasu wolnego! Spotykamy się o 16.00 przy tym pawilonie!” - Ten głos wyrywa mnie nieubłaganie ze stanu uwznioślenia. Proza życia, przyjechała wycieczka z Polski! Bodajże biuro Itaka. Mieliśmy z tym spokój od kilkunastu dni, czyli od wyjazdu z Pekinu, ale teraz nas dopadają. Szanghaj i Suzhou to częste cele wycieczek zorganizowanych. Rodacy rozłażą się wszędzie niby stonka, wokół słychać rodzimą mowę. Najczęściej narzekają na zmęczenie. Mieliśmy szczęście, teraz to dopiero wszystkie miejsca w ogrodzie są zajęte! Nie czekamy do chwili zbiórki i przeprowadzamy przyspieszony „odwrót na z góry upatrzone pozycje”.

Artyści w Ogrodach Mistrza Sieci...

...zajmują najlepsze miejsca.

A my piknikujemy kontemplując taki oto widoczek.
Wnętrza domu Mistrza Sieci

Typowe kameralne zakamarki założeń chińskich oparte na równowadze skał, roślin i wody...
Okienka o różnorakim kształcie
częsta cecha chińskich ogrodów.
Ogród Mistrza Sieci
I oczywiście bonsaje...
Ogród Mistrza Sieci
Ta upatrzona rubież to kolejny ogród, tym razem Ogród Pokornego Zarządcy - talentu do wymyślania poetycznych nazw Chińczykom nie brakuje. Ten jest dużo większy i pochodzi z XVI w., z czasów dynastii Ming. Leży na przeciwległym, północnym krańcu starego miasta. Około trzykilometrowy spacer. Ruszamy, chcąc przy okazji wchłonąć atmosferę Suzhou. To „wchłanianie” przybiera wkrótce postać zakupów. Ja kupuje piwo, wódkę i szaszłyki na patykach, moja pani coś dużo bardziej stosownego – sukienkę z jedwabiu (Suzhou to tradycyjny ośrodek jedwabnictwa). Teraz może już godnie odwiedzić tego rzekomo „pokornego” zarządcę. Niestety, na zakupach zmitrężyliśmy jednak sporo czasu i do wejścia docieramy niemal w ostatniej chwili. Czterdzieści minut przed zamknięciem (zamykają o 18.00 – to i tak wyjątkowo późno). Bilety tradycyjnie drogie, kolejne 100 yuanów. A ogród okazuje się nadspodziewanie rozległy. Musze przyznać, że podoba mi się bardziej niż przybytek Mistrza Sieci. Są tu normalne ścieżki, alejki i ławki. Jak w każdym chińskim ogrodzie kręte oraz przeplatane strumieniami i sadzawkami, w których pływają nieodzowne złote karpie sporych rozmiarów. Dużo pawilonów. Nie odczuwa się jednak klaustrofobii. Niestety, na zwiedzanie mamy pół godziny, psuje się też pogoda. Upalne i słoneczne rankiem niebo zasnuwają coraz gęstsze chmury, co utrudnia robienie zdjęć. Przebiegamy gdzie się da, o pikniku czy kontemplacji nie ma mowy. Poganiani ogłaszanymi przez głośniki komunikatami (o dziwo, także po angielsku), wychodzimy jako jedni z ostatnich.
Podobne elementy architektoniczne
(okienka i przejścia o wymyślnych kształtach)
Ogród Pokornego Zarządcy
Ogromny bonsai
w Ogrodach Pokornego Zarządcy
Jeden z widoków u wejścia do Ogrodu Pokornego Zarządcy

Pośród pięknie kwitnących kwiatów

Równowaga skał, wody i zieleni...

Inny uroczy widoczek

Pośród drewnianych pawilonów i stawów.

Bonsaje, nieodłączny element chińskich sztuki ogrodniczej

Jeden z drewnianych pawilonów.

Kwiaty, kwiaty z Chinką w tle.
Ostatni rzut oka...i wychodzimy.
Nasz końcowy cel na dzisiaj to tzw. Pagoda Beisi (Pagoda Północnej Świątyni), jedna z dwóch najważniejszych w mieście. Obecna budowla pochodzi z XII w. Ponieważ usytuowana jest niezbyt daleko od Ogrodu Pokornego Zarządcy, początkowo zamierzamy odbyć półgodzinny spacer.
Hm...gdzie ten hełm kolonialny?
Jako adept riksiarz
Pogoda się jednak psuje, robi się późno, a i nogi coraz bardziej zmęczone – jak to w Chinach. Ulegamy więc natarczywej perswazji właściciela rikszy, wielu ich oczekuje na klientów przy wyjściu z ogrodów. Z ich usług wszędzie korzystają głównie turyści. Koniecznie chce nas zawieźć do jakiegoś centrum handlowego, ale ostatecznie przyjmuje za 20 yuanów kurs do pagody. Ada realizuje w ten sposób jeden z kolejnych punktów wizyty w Chinach – przejażdżkę rikszą. Czyż nie tak podróżowały tutaj europejskie damy przed stu laty? Przemieszczamy się całkiem szybko, rikszarz przykłada się nawet do pracy. Moja pani rozkoszuje się przejażdżką niczym angielska lady zaszczycająca wizytą egzotyczną posiadłość Korony Brytyjskiej, ja natomiast zaczynam się czuć jak prawdziwa, europejska, kolonialna świnia. Jeszcze tylko hełmu korkowego na głowie mi brakuje! Doprawdy, w poprzednich wcieleniach nigdy chyba nie załapałem się na rolę gubernatora (ani nawet pokornego zarządcy). Dojeżdżamy na plac przed pagodą.
Przed Pagodą Beisi.
Menu w "naszej" knajpce
Świątynia, oczywiście, już zamknięta. Co tam, zamierzaliśmy przecież obejrzeć ją tylko z zewnątrz. Zwiedzaliśmy uprzednio dużo starszą i sławniejszą Pagodę Dzikiej Gęsi w Xi'an, a i w Suzhou istnieje jeszcze druga, Pagoda na Tygrysim Wzgórzu. Tam zamierzamy udać się następnego dnia. Wykorzystujemy więc okazję na kilka pamiątkowych zdjęć w rikszy. Zasiadam nawet w siodełku rikszarza i wiozę kawałek moją panią, która przyjmuje to z równie naturalnym wdziękiem, jak poprzednią służbę Chińczyka. 
Po pożegnaniu naszego przewoźnika i obfotografowaniu pagody kolejny spacer, tym razem dłuższy, już do hotelu. Po drodze rozglądamy się za restauracjami i planujemy rozkosze kulinarne obiadu. Najwyraźniej, zgłodnieliśmy. Znajomi bywalcy Chin oraz miejscowe dziewczyny, z którymi Ada wymienia wiadomości mailowe, polecają zgodnie syczuański gorący kociołek (tzw. hot pot). To rodzaj zupy – gulaszu, który klienci samodzielnie gotują na podstawionych palnikach, korzystając z przygotowanych przez restaurację składników: mięsa, warzyw, serów, przypraw itp. Wszyscy zapewniają, że to gorące, bardzo ostre i bardzo smaczne. Uczta trwa godzinę lub dwie i dostarcza mnóstwo zabawy. Co prawda, Syczuan już opuściliśmy (w Emei, Chengdu czy Chongqingu jakoś nie trafiliśmy na tę atrakcję), ale podobno te kociołki są popularne w całych Chinach, zwłaszcza na południu. Nasze plany krzyżuje deszcz. W chwili, gdy wychodzimy z hotelu z zamiarem znalezienia takiego hot pota, zaczyna padać. W tej sytuacji, śladem pary Chińczyków, którzy wyszli tuż przed nami, zapewne także w poszukiwaniu obiadu, skręcamy w najbliższą boczną uliczkę i wchodzimy do usytuowanej tam knajpki. Lokal niewielki, na pierwszy rzut oka zwykły bar, w dodatku właśnie zakończyła tam zbiorowy posiłek jakaś wycieczka (nie mam pojęcia, jak upchnęli około 40 osób). W każdym razie teraz jest pusto, bardzo klimatycznie, a menu okazuje się zadziwiająco bogate i niezbyt drogie.
Wspomagana translatorem konwersacja ujawnia, że i owszem, podają syczuańskie kociołki. Na ścianie wisi nawet odrębne menu dotyczące tej potrawy (wszystko, oczywiście, w krzakach i bez zdjęć, to lokal dla miejscowych). To przesądza sprawę, zostajemy. Jeszcze tylko skanowanie i tłumaczenie pozycji w menu. Decydujemy się na wersję luksusową, hot pot z wołowiną. I tak nie wychodzi drogo, 88 yuanów za porcję dwuosobową (ok 50 zł.). Piwo tradycyjnie tanie, 6 yanów za butelkę Harbinu (0,66 l.). Opróżniamy po jednej, zanim podadzą danie. Zamawiamy po drugim, Gotowanie tego garnuszka chwilę trwa. Potem zaczyna się uczta. Zaprawdę, słusznie chwalono tę potrawę! Godna ze wszech miar polecenia! Ogień i rozkosz gębie! Jeżeli można mieć jakieś zastrzeżenia, to tylko takie, że jak nam następnego dnia wyjaśnili wspomniani znajomi, była to wersja „soft”. Prawdziwy gorący kociołek syczuański klienci gotują sami, a taką knajpkę można poznać po przygotowanych na stolikach miejscach na kuchenki gazowe! Obiecujemy sobie koniecznie spróbować i tego, już w Szanghaju. Tymczasem z odbytej biesiady i tak jesteśmy bardziej niż zadowoleni! Kolejny świt wita nas deszczem. Uciekamy przed tą wodą z nieba od ponad tygodnia, przedwczoraj przejechaliśmy dobry tysiąc kilometrów i zyskaliśmy zaledwie jeden dzień słońca!
Przed Pagoda Huqiu na Tygrysim Wzgórzu.
Hot pot w wersji light.
Nic to, właściwie mamy w planie tylko Pagodę Huqiu, (Pagoda Świątyni Yunyan), znaną jednak najbardziej jako Pagoda na Tygrysim Wzgórzu. Pochodzi z X w. Przybytek usytuowany jest na przedmieściach. Okazuje się, że nie da się tam dojechać metrem, pozostaje autobus. Wypytujemy pasażerów na najbliższym przystanku (translatorem) i dowiadujemy się, że z centrum kursuje w to miejsce linia nr 1. Wysiąść należy na końcowej pętli. W ten sposób dość sprawnie docieramy w okolice świątyni. W okolice, bo to jednak podobno pagoda dość sławna, a więc zwiedzanie to kilka kilometrów, jak to w Chinach. Istotnie, świątynia majaczy dopiero na horyzoncie, a my trafiamy już na kasę biletową. Żądają po 80 yuanów. Drogo, biorąc pod uwagę, że jest to jednak obiekt, o którym nigdy dotąd nie słyszeliśmy. Wielki Mur czy Zakazane Miasto w Pekinie ceniły się o połowę taniej! Cóż jednak zrobić? W Kraju Środka turystyka to luksus dla zamożnych. Ruszamy dalej i przeżywamy duże rozczarowanie. To chyba najbardziej nie warta swojej ceny wejściówka, na którą trafiliśmy podczas całej podróży. Właściwie, to zwiedza się tylko rozległy park wokół pagody. Sama świątynia jest na wpół zrujnowana i nie można do niej podejść, ogląda się ją jedynie z pewnej odległości. Przez jakiś czas krążymy bez celu po parkowych ścieżkach, przyglądamy się występom miejscowego zespołu folklorystycznego. Ada robi zdjęcia, skoro już poświęciliśmy czas i pieniądze... W sumie zdecydowanie odradzam. Oczywiście, każdy i tak musi przekonać się sam, jeżeli trafi do Suzhou.
Tancerki w ogrodach na Tygrysim Wzgórzu (filmik)

Dość szybko mamy dość, tym bardzie, że nadal nęka nas przelotna mżawka. Około 11 jesteśmy już po zwiedzaniu. Co dalej z tak pięknie rozpoczętym dniem? Możemy od razu jechać do odległego o 100 km. Szanghaju, gdzie mamy już zarezerwowany z Polski hotel. Perspektywa „prawdziwego” syczuańskiego hot pota wydaje się nęcąca. Przejeżdżamy jednak akurat obok głównego (północnego) dworca autobusowego i przypominam sobie, że wyczytałem w przewodniku, iż z tego miejsca odjeżdżają autobusy do Tongli.
Przed wejściem do Tongli
To obecnie dzielnica Suzhou, niegdyś odrębne miasteczko. Przewodnik zachwala to miejsce jako prawdziwą „Wenecję Dalekiego Wschodu”, miasto zbudowane na wodzie. Kilka zdjęć istotnie robi wrażenie. Ponieważ mamy wyjątkowo dobry czas, postanawiamy tam pojechać. Pociągi do Szanghaju odjeżdżają z Suzhou aż do późnych godzin nocnych, do hotelu i tak więc zdążymy. Na dworcu nieprzyjemna niespodzianka. Za bilet autobusowy do odległej o ok. 30 km. miejscowości żądają 100 yuanów od osoby! Coś tu nie gra, nawet, jeżeli to bilet w obie strony! Kasjerka tłumaczy, że to razem z wstępem. Pomni doświadczeń z Emei Shan powinniśmy domyślić się, o co chodzi. Ale mamy zbyt zamknięte na chińskie nowinki, europejskie umysły. Przecież nie chcemy jechać do żadnego rezerwatu przyrody tylko do innej dzielnicy miasta! Nie przychodzi nam do głowy, że Chińczycy mogli te dzielnicę zamknąć i wpuszczają wszystkich przybyszów za biletami! Tylko mieszkańcy mają wstęp wolny. Jak się okaże, całe stare Tongli to miasto muzeum, coś w rodzaju żywego skansenu. Tymczasem jednak rezygnujemy, odstraszeni ceną transportu i wracamy do planu przyspieszonego wyjazdu do Szanghaju.
Rekonstrukcja chińskiej sypialni w jednym z domów w Tongli
Już w metrze zauważam, że jedna z linii (niedawno wybudowana, przewodnik nic jeszcze o nie j nie wiedział) kończy się właśnie w Tongli! Można więc tam dojechać za 5 yuanów, a nie za 100! Kolejna zmiana planów i ruszamy metrem. To spory dystans, ponad dwadzieścia przystanków, podróż trwa około godziny. Po wyjściu z końcowej stacji, ze zdumieniem odnajdujemy się niemal w szczerym polu, w oddali majaczą jakieś przemysłowe budynki. A mieliśmy przecież dojechać do starego Tongli!
Zbyszek już rozgościł się na dobre, buszuje po szafach i...
Trafiamy szczęśliwie na uprzejmego policjanta, który wskazuje nam drogę na przystanek autobusowy. Linia 725 dowiezie nas do miasta. Autobus podjeżdża niemal natychmiast, zapewne są skorelowane z metrem. I tak, po kolejnych dziesięciu minutach i po wydaniu następnego yuana na bilet, trafiamy do Tongli. Miasteczko istotnie ciekawe, widać tu więcej starych budynków, wody i kanałów niż w Suzhou, ale nic aż tak rzucającego na kolana, by płacić 100 yuanów za przejazd specjalnym autobusem!
...zaczepia mieszkańców.
I wtedy spotyka nas przykra niespodzianka. Na jednym z mostów punkt kontrolny. Wejście tylko za biletem, a jakże, 100 yuanów od osoby. Właściwe stare miasto położone jest na wyspie, otoczone kanałami i takimiż poprzecinane. Można tam wejść tylko przez trzy mosty, wszystkie zaopatrzone, oczywiście, w bramki kontrolne. Przyznaję, trochę się tym zirytowałem i nie mam zamiaru płacić (wspominam niedawne rozczarowanie tą Pagodą na Tygrysim Wzgórzu). Wolę już wracać i jednak od razu jechać do Szanghaju. Ada okazuje się mądrzejsza, muszę to przyznać, nalega na schowanie złości do kieszeni i kupienie wejściówki. Niechętnie ustępuję. Kraj Środka zawsze górą! Spacerując wokół tej „wyspy” zrobiliśmy przynajmniej kilka ciekawych zdjęć nieturystycznych domków na wodzie (na barkach) oraz trafiliśmy ponownie na lokalne przysmaki z wanny i wiaderka (tym razem żaby oraz jakieś podejrzane robaki).
Obiad w jeszcze innym wydaniu czekający na amatora.
Tajemnicze spojrzenie w głąb chińskiego ogrodu w Tongli

Klasyka nasadzeń chińskich: skały, woda i roślinność dobrane w trudnych do zrozumienia dla Europejczyka proporcjach.

Na tarasie jednego z domów

Uroczy widoczek...

Podczas wycieczki łódką w Tongli. Wiosłująca kobieta specyficznie porusza wiosłem (co dokładniej widać na filmie poniżej)

Z wody miasteczko wygląda bardzo klimatycznie...

Siedząc wygodnie można obserwować toczące się wokół życie...

Przepływamy pod średniowiecznymi kamiennymi mostami.

Lampiony "przykanałowych" knajpek.

Chwilowo nieużywaną łódkę obsiadło stado ptaków.

W innym z ogrodów Tongli.

Chińskie lampiony z ogrodem w tle.


Dziewczyna w Tongli.
"Autozdjęcie" :D w ogrodach Tongli.

Przyznam otwarcie, że Ada miała pełną rację! Tongli okazuje się miejscem urokliwym i bardzo ciekawym. To w zasadzie żywy skansen.
Stare domki, kanały zamiast uliczek, knajpki. Niczym w Wenecji, tylko czyściej i nie śmierdzi. Można przepłynąć się miejscowym rodzajem gondoli (90 yuanów za łódkę, pomieści 6 osób). Nasza przewoźniczka porusza bardzo specyficznym wiosłem rufowym, wioząc nas kanałami wokół miasteczka. Kilka bardziej okazałych i starych rezydencji zamieniono w muzea. Możemy podziwiać kolejne chińskie ogrody, moim zdaniem równie ciekawe, jeśli nie ciekawsze od przereklamowanego Ogrodu Mistrza Sieci. Wstępy są tu już wliczone w cenę, co stopniowo poprawia mi humor. W końcu za ten nieszczęsny ogród też kasowali po 100 yuanów, a do obejrzenia było tam o wiele mniej. Spacerujemy niespiesznie, racząc się lokalnymi przekąskami. Nie wszystkie przypadają nam do smaku (np. jakieś domowe, gumowe ciastka) ale w sumie Tongli jest ze wszech miar godne polecenia. Koniecznie trzeba tam pojechać, będąc w Suzhou. A warto też wybrać się z Szanghaju, odległość spora ale przejazd, jak się przekonamy, nie trwa długo. Najlepiej zaplanować na te atrakcje cały dzień. Żałujemy, że traciliśmy czas na Pagodę na Tygrysim Wzgórzu. Trzeba było od razu jechać do Tongli. Ale przynajmniej tu trafiliśmy, za co składam w tym miejscu podziękowania mojej pani, Adrianie. Jeśli zechce, to ponownie przewiozę ją rikszą!
Krótki filmik z przejażdżki łódką po kanale w Tongli
(warto zwrócić uwagę na specyficzny sposób wiosłowania)