piątek, 4 sierpnia 2017

Mauritius 2016

Informacje podstawowe (aby dowiedzieć się więcej kliknij link)

Mauritius – Port Louis i północ wyspy (aby dowiedzieć się więcej kliknij link)

Mauritius – południe wyspy (aby dowiedzieć się więcej kliknij link)


Informacje podstawowe


Jedna z malowniczych plaż Mauritiusa w Blue Bay
Ta niewielka wyspa-państwo na Oceanie Indyjskim, ok. 800 km. na wschód od Madagaskaru znana jest przede wszystkim filatelistom, a to za sprawą dwóch znaczków pocztowych z podobizną królowej Wiktorii wyemitowanych na tam w 1847 r., w liczbie 500 egzemplarzy każdy.
Port Luis i muzeum znaczka
Jeden z nich miał kolor jasnobrązowy, drugi niebieski. To obecnie najsławniejsze i najcenniejsze znaczki pocztowe świata, w szczególności tzw. „Błękitny Mauritius”. Ten skrawek papieru, warty pierwotnie 2 pensy, sprzedawany jest obecnie za grube miliony, o ile w ogóle trafi na aukcję. W Port Louis, stolicy wyspy, istnieje nawet specjalne muzeum znaczka, w którym eksponowany jest jeden z nielicznych zachowanych egzemplarzy „Błękitnego Mauritiusa”. To jakoby wielka atrakcja turystyczna, ale do nas jakoś nie przemówiła. Obejrzawszy sobie wizerunek w internecie uznaliśmy, że to nam w zupełności wystarczy. Stanie w dość długiej kolejce i wydawanie 400 miejscowych rupii (1 euro to ok. 40 rupii, czyli 1 zł to nieco mniej niż 10 rupii) uznaliśmy za zbędne. Cóż, filatelistyka nie jest obecnie tak popularnym hobby jak niegdyś. I nic dziwnego, w dobie e-maili czy sms-ów tradycyjne listy oraz znaczki pocztowe odchodzą do lamusa.
Jedna z dzikich oddalonych od hoteli plaż Mauritiusa-widok na le Morne Brabant

Inna przyjemna plaża

Drzewo zwane "płomieniem Afryki" kwitnie jedynie w okresie około bożonarodzeniowym. 

Bogini Ganga uosabiająca Ganges. Gdy zstępowała z nieba Śiwa by złagodzić jej upadek pozwolił jej wylądować na jego splecionych włosach. Ponadto Śiva rozdzielił Gangę na siedem rzek by nie spowodowała niszczących powodzi. Ganga ma moc oczyszczania kąpiących się w jej wodach.
Skoro więc coraz trudniej liczyć na masowy napływ turystów-filatelistów, Mauritius stara się przyciągnąć gości reklamując się jako tropikalny raj wakacyjny. Istotnie, posiada liczne zalety: ciepły, przyjemny klimat, piękne plaże, bujną roślinność, przyjaznych, życzliwych mieszkańców. Wszyscy mówią tutaj po francusku (na co dzień i między sobą) oraz po angielsku – w kontaktach z przybyszami. To spadek po przeszłości wyspy. Odkryta w początkach XVI w. ale pozostawiona sama sobie przez Portugalczyków, skolonizowana w XVII w. przez Holendrów, przechodziła następnie kolejno pod panowanie francuskie i angielskie. Od 1968 r. jest niepodległym państwem. Co ciekawe, najbliższy skrawek lądu z którym Mauritius „sąsiaduje” to odległa o 200 km. inna wyspa z archipelagu Maskarenów: Rĕunion, obecnie część... Unii Europejskiej jako zamorski departament Francji. Możemy więc czuć się prawie jak w Europie, którą w razie potrzeby mamy „w zasięgu ręki”, tym bardziej, że wszyscy bez problemu przyjmują euro. Ludność wyspy (ok. 1,3 mln.) jest bardzo zróżnicowana, co też wiąże się z jej przeszłością. Pierwotnie była bezludna, obecnie mieszkają tu Kreole, czyli potomkowie francuskich osadników, czarni mieszkańcy Afryki, sprowadzani niegdyś na plantacje jako niewolnicy oraz ich bardziej nowoczesna, cywilizowana i kapitalistyczna wersja – Hindusi,w XIX w. ściągani z Indii przez Anglików, w identycznym zresztą celu. Do tego mieszanka religii, chrześcijaństwo w wersji katolickiej oraz anglikańskiej, islam (ale tutejsi muzułmanie spokojni) oraz grupa najliczniejsza – Hindusi. Widoczne wszędzie hinduistyczne świątynie nadają wyspie specyficznego klimatu i kolorytu.
Mauritius jest niewielki, wszystkiego 60 na 30 km., ale górzysty. Strome, wulkaniczne szczyty wznoszą się na wysokość ponad 800 m. Niżej położone tereny toną w zieleni. Główna atrakcja przyrodnicza wyspy, została, niestety, już dawno eksterminowana. To dużych rozmiarów ptaki–nieloty, zwane dodo, które nie przetrwały kontaktu z europejskimi kolonistami. Ostatnie egzemplarze uśmiercono w końcu XVII w. Przewodnik podsumował to z niezamierzoną (?) ironią: „ptaki dodo padły ofiarą psów, świń, szczurów i Holendrów”. Doprawdy, dobrane towarzystwo. Zachowały się jedynie fragmenty kości, opisy i rysunki. Nie zmienia to faktu, iż obecnie uczyniono z ptaka dodo symbol wyspy.
Zachód słońca w hotelu Tropical Attitude

Widok z naszego tarasu

Łódka, która kursuje codziennie z hotelu Tropical Attitude na Wyspę Jeleni

Plaża hotelu w tle, jak widać dość marna...
Plaże wyspy Ile aux Cerfs przypominają film Błękitna laguna...

...jak okiem sięgnąć brak żywego ducha...
Wyjazd na Mauritius można zorganizować za pomocą biura podróży (samolot czarterowy z Warszawy oraz hotel) albo samemu, wyszukując jakieś dogodne i niezbyt drogie połączenie. Pamiętać jednak trzeba, że kuszące foldery ukazujące piękno piaszczystych, dziewiczych plaż pod palmami wprowadzają często w błąd. Owszem, Mauritius posiada piękne plaże, ale nie wszędzie. Zazwyczaj są one takie sobie i wcale nie puste.Tropical Attitude, we wspomnianym Trou d'Eau Douce. To hotel trzygwiazdkowy, nic specjalnego w sumie, ale oferuje wygodne bungalowy, w miarę dobre jedzenie, nie oszukane piwo. Do tego basen (niezbyt duży) i raczej kiepska, hotelowa plaża. Co jest więc główną atrakcją? Otóż codziennie, dwa razy rano i dwa razy po południu, łódź hotelowa przewozi chętnych na piękną Wyspę Jeleni, co jest wliczone w cenę. Mamy wówczas dość czasu, aby samodzielnie eksplorować ową wysepkę. Większość turystów pozostaje w okolicach przystani, gdzie funkcjonują knajpy, sklepy z pamiątkami, wypożyczalnie sprzętu wodnego, można wynająć wycieczkę łodzią itp. itd. Zwykle pełno tam ludzi. Najciekawsze miejsce w tym rejonie to wąski kanał oddzielający Wyspę Jeleni od położonej na północy sąsiadki: Ile de L'Est (też bezludnej). Woda sięga tam po kolana, świeża, czysta i rześka, przepływa bowiem z oceanu do laguny, dno piaszczyste. Wielu plażowiczów z upodobaniem moczy tam swoje cielska w pozycji horyzontalnej. Nieco złośliwie nazwaliśmy więc tę mini-cieśninę Rzeką Krokodyli. Złośliwie, bo sami również w roli tych plażowych krokodyli skwapliwie występowaliśmy. Ale nie przez cały czas. Warto ruszyć plażą na południe, wzdłuż zewnętrznych, wschodnich wybrzeży Wyspy Jeleni. Najdalej po 400-500 metrach zaczniemy natrafiać na piękne, ocienione palmami, piaszczyste zatoczki. Po kolejnych 400-500 m. znikają nawet ludzie i mamy taką zatoczkę dla siebie! Bajka, jak na filmie Błękitna laguna! Na tyłach tropikalne zarośla, można również bez problemu wejść w wodę na pół kilometra w głąb morza albo dalej, sięga najwyżej do pasa. Trzeba tylko uważać na jeżowce, ale to wszędzie w cieplejszych morzach. Ponieważ hotel wyposaża swoich gości także we wliczone w cenę kosze piknikowe (całkiem niezłe) oraz piwo, nie ma nawet potrzeby odwiedzania tych knajp przy przystani. Piwo z lodówki, dobrze zawinięte w ręcznik, wytrzymywało 2-3 h. Plaże Wyspy Jeleni to chyba najpiękniejsze i najbardziej godne polecenia miejsce na Mauritiusie. Wyprawialiśmy się tam kilkakrotnie na całodniowe wypady i to ich najbardziej żałowaliśmy, gdy przyszło wracać do zimowej Polski. To prawdziwy tropikalny raj, niespecjalnie w dodatku zadeptany. Warto również dogadać się z „kapitanem” Johnnym – to bardzo sympatyczny młody człowiek obsługujący wspomnianą łódkę hotelową. Za niewygórowaną cenę 1000 rupii (zwykle kosztuje to dwa razy tyle) urządzi prywatną wycieczkę po lagunie i rafie (nurkowanie i snorkeling wliczone w cenę), albo też za kilka euro napiwku popłynie na Wyspę Jeleni dłuższą trasą, klucząc bocznymi, wąskimi kanałami wśród namorzynów. Polecamy taką przejażdżkę.
Przy "Rzece Krokodyli"
Także większość plaż hotelowych pozostawia sporo do życzenia. Te zdjęcia z folderów pochodzą zapewne z Wyspy Jeleni (Ile aux Cerfs), położonej przy wschodnim wybrzeżu Mauritiusa, w obrębie okalającej niemal całą główną wyspę rafy koralowej, w pobliżu miejscowości Trou d'Eau Douce. Plaże u tych jeleni istotnie bajkowe. Na wyspie nie ma hoteli, urządzono jedynie luksusowy klub golfowy. Nie wybudowano mostu i na wyspę można dostać się wyłącznie łodziami. Pływają one na okrągło praktycznie z każdej okolicznej przystani, cena 12 euro od osoby, a więc dość wygórowana. Dlatego osobiście poleciłbym hotel
Nasz kapitan John

Pomiędzy lasami namorzynowymi, czyli roślinnością brzegu morza która wygląda jakby rosła tuż na powierzchni wody.

Sielskie krajobrazy widoczne ze statku

Prowadząc małą łódkę

Gdzieś przy rafie koralowej

Mijamy kapitana Johna

Jacht jest ciekawym sposobem podziwiania wyspy. Na Mauritiiusie są liczne wypożyczalnie jachtów.
Podrózując lokalnym autobusem do Port Louis
Wyspa Jeleni to jednak nie cały Mauritius. Trzeba w końcu ruszyć cztery litery i zwiedzić inne zakamarki. Są na to trzy sposoby. Można wynająć samochód albo bus z kierowcą. Najprościej w hotelowej recepcji. Wtedy w jeden dzień obwiozą was po największych atrakcjach. Wychodzi to dość drogo, najlepiej wyruszyć większa grupą i podzielić koszty. Klimatu wyspy nie uświadczymy wówczas wcale. Osobiście, pomimo namów współurlopowiczów, nie skorzystaliśmy. Drugi sposób to transport publiczny, autobusy. Tropical Attitude, jeździ często autobus do Centre de Flacq (czyli „Flaka”, jak nazywaliśmy to miasteczko). Tam należy się przesiąść na autobus do Port Louis. Razem, ok. 2 h. w jedną stronę. Jeżeli kogoś interesuje lokalny koloryt, targowisko, knajpki, zakupy itp. to wyjazd do samego Flaka w zupełności wystarczy (ok. 25 min.), zwłaszcza w dzień targowy (w recepcji poinformują o terminach). Jest tu wszystko, czego możemy potrzebować i to na mniejszej przestrzeni niż w Port Louis, właściwie w sąsiedztwie dworca autobusowego. Ogólnie ceny na Mauritiusie zbliżone do polskich. Tylko wszelkie towary importowane z Europy zdecydowanie droższe. To zazwyczaj zdezelowane graty, ale jeździ ich sporo i kursują często pomiędzy ważniejszymi miejscowościami oraz atrakcjami wyspy. Tylko nie należy przywiązywać się zbytnio do rozkładów jazdy. Bilety kupuje się u konduktora w pojeździe, kosztują niewiele. Skorzystaliśmy z takiego środka wyruszając do stolicy wyspy, Port Louis. Polecam ten sposób z powodu korków, tłoku i problemów z parkowaniem w tej 200-tysięcznej, lokalnej metropolii. Z Trou d'Eau Douce, a właściwie niemal spod hotelu
A oto nasz wierny towarzysz podróży. Świetnie się spisywał na wąziutkich dróżkach Mauritiusa.
Najlepiej zwiedzać wyspę wynajętym samochodem, chociaż to propozycja dla osób o mocnych nerwach. Przy okazji pozwala bowiem zapoznać się na własnej skórze z pewną charakterystyczną stroną życia mieszkańców – mianowicie ruchem drogowym. Wynajęcie samochodu nie jest zbyt drogie, warto się przy tym potargować. Za trzy dni zapłaciliśmy bodajże 120 euro plus paliwo (najbliższa wypożyczalnia usytuowana jest około pół kilometra od hotelu Tropical Attitude, trzeba iść w prawo główną drogą, wzdłuż cmentarza, cel odnajdziemy po lewej). Właściciel to sympatyczny w sumie gość, bardzo gadatliwy, niski, korpulentny, z charakterystycznym złotym zębem. Do interesów z nim nie mieliśmy zastrzeżeń. Oczywiście, recepcja też załatwi samochód, ale dwa razy drożej. Drogi na Mauritiusie dobrze utrzymane, równe, bez dziur (czemu sprzyja łagodny klimat), niestety, zwykle bardzo wąskie. Miejscowi tradycyjnie korzystają z „trzeciego pasa, niewidzialnego dla Europejczyków”, często pojawia się też czwarty „niewidzialny pas” - dla bardzo licznych tu rowerów. Wybudowano jedną, dwupasmową „autostradę” (raczej drogę szybkiego ruchu), przecinającą wyspę z południa na północ: od lotniska w pobliżu Plaine Magnien, do miejscowości Grand Baie Beach na północnym wybrzeżu. Jest darmowa. Na wyspie obowiązuje ruch lewostronny, co stanowi jeden z gorszych elementów dziedzictwa brytyjskiego kolonializmu w różnych częściach świata. Przerabialiśmy to jednak chociażby na Cyprze i można się przyzwyczaić. Oczywiście, jazda wymaga zwiększonej uwagi, ale najdalej drugiego dnia prowadzi się już ok. Jest tylko trochę śmiechu, gdy prawa dłoń drapie tapicerkę drzwi w daremnym poszukiwaniu gałki zmiany biegów, albo co i rusz zamiast kierunkowskazów włączają się wycieraczki i odwrotnie. Ale jak już napisałem, można się przyzwyczaić.
Cała zabawa to sposób korzystania z dróg przez miejscowych. Drogi nie mają zazwyczaj żadnego pobocza. Poza terenami zabudowanymi wiodą często skalistym brzegiem morza, omijając góry i zatoczki, albo też poprowadzone zostały specjalnymi, kamiennymi groblami-nasypami poprzez podmokłe ryżowiska. Taki nasyp urywa się jak nożem obcięty, równo z białą linią oznaczającą kraniec pasa ruchu, dalej mamy półmetrową „przepaść” (w przypadku brzegu morskiego może być głębsza). A ponieważ drożynki wąziutkie, oj wąziutkie, każdy manewr wymijania dostarcza emocji. Zwłaszcza, gdy wymijamy albo wyprzedzamy ciężarówkę lub autobus. Podobne atrakcje w wioskach i miasteczkach. Tu z kolei nie ma chodników, a jeżeli już są, to też wąskie i zastawione wszelkiego rodzaju kramami. Ludziska chodzą więc po drodze, do tego motocykle, rowery, wózki, psy, koty... I mnóstwo dzieci. Tutaj też niełatwo kogokolwiek wyminąć. I najlepsze. Ponieważ nie ma poboczy (w terenie) ani chodników (w miejscowościach) nie ma też gdzie zaparkować. Jak radzą sobie z tym miejscowi? Stają po prostu na środku drogi, zostawiają samochód i ruszają załatwiać swoje sprawy. Znakami zakazu zupełnie się nie przejmują, takowych prawie wcale się zresztą nie spotyka. Tym, że blokują cały ruch też się nie kłopoczą. Kto chce jechać, to jego problem, żeby znaleźć jakąś szczelinę! Początkowo trochę się tym irytowałem, potem zacząłem brać przykład. I co? Widząc ustawiony w szczerym polu przy jednej ważniejszych dróg stragan z owocami po prostu stanąłem sobie tuż przed nim i niespiesznie wybieraliśmy z Adą towar. Ponieważ ruch w obie strony był duży, wkrótce ustawił się za naszym samochodem spory ogonek. W Europie skończyłoby się to wzywaniem policji, straży miejskiej, mandatem, w Polsce dodatkowo pyskówkami. A tu nikt nawet nie zatrąbił! Wszyscy uznali to za normalne, czekali na jakąś lukę i starali się jechać dalej.
Te zaparkowane na drogach samochody stanowią jednak dla Europejczyka groźną pułapkę innego rodzaju. Gdy w Europie widzimy nawet takiego zawalidrogę na sąsiednim, przeciwnym pasie (czasami się zdarzają), to nie zwracamy na niego uwagi. Nie nasz kłopot, tylko tych, co jadą z naprzeciwka. Na Mauritiusie to poważny błąd, który może łatwo prowadzić do wypadku. Tutaj zwyczajowe pierwszeństwo (bo wątpię, aby tak stanowiły oficjalne przepisy) ma nie ten, kto jedzie wolnym pasem lecz ten, który pierwszy zbliżył się do przeszkody! I wystarczy w tym celu pierwszeństwo liczone dosłownie w centymetrach! Zablokowany kierowca miga wówczas światłami, bywa, że grzmi jeszcze klaksonem i pcha się na cudzy pas. Oczywiście, dodając przy tym gazu, bo chce być pierwszy i uprzejmie, jak najszybciej drogę zwolnić! Kilka razy skończyło się to hamowaniem z piskami hamulców, okrzykami Ady wyklinającej mój (sic!) sposób jazdy i brak uwagi oraz blokowaniem ruchu, zanim obydwa samochody nie zdołały się jakoś wyminąć albo wycofać. Raz zatkaliśmy w ten sposób główną ulicę w Mahébourg na prawie kwadrans. Ruch był naprawdę gęsty i wycofanie okazało się już niemożliwe. Ten mieszkaniec Mauritiusa chyba się trochę wkurzył. Przecież mignął światłami, więc mógł jechać cudzym pasem! A tu ktoś pcha mu się przed maskę! Wyskoczył nawet z auta, gotowy na kłótnię (takie emocjonalne reakcje to tutaj wielka rzadkość) i dopiero na widok Europejczyka za kółkiem machnął ręką. Przecież wiadomo, to dzieci, które nie potrafią jeździć, więc jak się tu na nie złościć? Wykazał się zresztą potem kunsztem, znajdując w jakiś przedziwny sposób szczelinę na przejazd i tak, centymetr po centymetrze, zdołaliśmy się wyminąć (przyznaję, ja już wtedy głównie stałem w miejscu i czekałem). Takie drobnostki jak dzieci biegające po ulicach czy rowerzyści bez świateł, jadący własnym, „niewidzialnym pasem” (a ciemna noc zapada na Mauritiusie błyskawicznie, jak to w tropikach), to zupełne drobnostki. Zaskoczył mnie tylko poruszający się ze sporą szybkością motocykl, oczywiście pod prąd, bez świateł i ciemną nocą.
To wszystko nie oznacza, że odradzam zwiedzanie Mauritiusa samochodem. Ostatecznie wszędzie dojechaliśmy szczęśliwie, raz tylko, leciutko, zarysowując obudowę bocznego lusterka. Czarny, wodoodporny eyeliner, którym - jak znalazł - dysponowała akurat Ada, pozwolił zakryć ryskę bez śladu! Nasze panie górą! Z drugiej strony, gdy zdarzyło nam się złapać gumę i musieliśmy zmienić koło, natychmiast, sami z siebie, znaleźli się ludzie gotowi do konkretnej pomocy. Nie, żeby była potrzebna, dalibyśmy radę bez trudu, ale świadczy to o życzliwym podejściu mieszkańców do ludzi. Co konkretnie warto na wyspie obejrzeć, opiszę w kolejnych postach.

Kuchnia Mauritiusa szczególnie oryginalna nie jest. Mieszanina dań uznawanych za „kreolskie”, czyli europejskie, oraz potraw indyjskich. O tym, co można wypić, pisałem już osobno w części poświęconej piwom.

wtorek, 1 sierpnia 2017

Samochodem po Skandynawii

Gdzieś na równinach Laponi
Skrzyżowanie niemieckiego motocykla z samochodem terenowym wyposażonego we własne zapasy paliwa
Samochód to wygodny i szybki sposób podróżowania po krajach skandynawskich. Drogi dobre, komunikacją publiczną nie da się natomiast dojechać wszędzie i natychmiast. Pewien kłopot, to koszty paliwa. Litr benzyny 95 to wydatek około 7-8 zł. W Szwecji i Finlandii minimalnie taniej niż w Norwegii, ale różnice w sumie niewielkie. Cóż jednak począć?  Sposób na to zaprezentował eksperymentalny pojazd Wehrmachtu, na który natrafiliśmy w okolicach Drogi Trolli. Dziwne skrzyżowanie motocykla i samochodu terenowego, ze specjalnymi miejscami na cztery solidne kanistry. Właściciel miał zresztą może inny jeszcze powód do takiej zapobiegliwości. Ostrzegano nas, że problemem mogą okazać się odległości pomiędzy stacjami benzynowymi i to się potwierdziło. O dziwo, nie na północy, w Laponii czy w okolicach Nordkappu, ale w Norwegii południowej. Przykładowo, jadąc drogą nr 50 od rozjazdu z E 16 w okolicach Flåm, aż do miejscowości Hol (w pobliżu której łączy się z drogą nr 7) nie znajdziemy żadnej stacji benzynowej na przestrzeni ponad 100 km., czyli na całej tej trasie. Niewiarygodne! Nawet przy niemieckich autostradach stacje występują częściej i ustawiono znaki informujące o odległości do następnej. Tutaj brak jakiegokolwiek ostrzeżenia, a droga wiedzie przez teren zupełnie dziki. Tylko góry, tunele, góry i jeziora, jeden camping, a w innym miejscu grupka domków letniskowych. Wjechaliśmy tam mając paliwa na 160 km. Do tej stacji w Holm dotarliśmy już z duszą na ramieniu, błogosławiąc jej obecność. Wiele stacji, podobnie zresztą jak i ta, jest zautomatyzowanych i przyjmuje tylko karty płatnicze lub kredytowe. Obsługa prosta (co nie zawsze jest regułą, np. na Cyprze), po włożeniu karty często pojawia się nawet menu w języku polskim. Na wszelki wypadek warto mieć jednak dwie karty. Mogłoby się wydawać, że w takim kraju jak Norwegia, posiadającym własne złoża ropy naftowej oraz słynącym z uczciwości nie ma szans natrafienia na złe, „ochrzczone” paliwo. A jednak, nam się udało. Zatankowaliśmy coś takiego na stacji sieci Best w miejscowości Mo i Rana (to podwójne, obecnie połączone, miasteczko pomiędzy Trondheim a Narwikiem). Mniej więcej godzinę później zapaliła się kontrolka złego spalania. Jak wiadomo, ten irytujący znaczek może oznaczać wszystko albo nic. W Norwegii ta świecąca się lampka kosztowała nas jednak sporo nerwów. Zgasła następnego dnia, mniej więcej godzinę po kolejnym tankowaniu. Jeżeli ktoś chce szybko dojechać na północ, np. na Nordkapp, to polecam drogi szwedzkie. Na bardzo długim odcinku porządna autostrada, poprowadzona jak strzelił po płaskim terenie. Brak właściwie specjalnych widoków do podziwiania, to i stawać nie ma po co. Drogi i autostrady w Szwecji są darmowe. W Norwegii drogi bardziej kręte, górskie, mnóstwo naprawdę imponujących mostów oraz bardzo długich tuneli. A widoki zmuszają wręcz do tego, aby stawać co 5 min. i robić zdjęcia! Jeżeli po godzinie nie uodpornisz się na taką sytuację, to nigdzie nie dojedziesz. Oto kilka przykładowych widoczków które na tyle nas zachwyciły, że zatrzymaliśmy się by zrobić fotki :P
Laponia
Fiord Alta

Lofoty

Fiord Alta

Wynurzające się zza chmur Lofoty

Droga Atlantycka 

Na Drodze Trolli

W drodze na górę Dalsnibba

Jeden z przydrożnych wodospadów

Bliżej nieokreślony fiord 

na Drodze Trolli
Sporo odcinków w Norwegii jest ekstra płatnych – tunele, mosty, wybrane fragmenty dróg szybkiego ruchu. Kamery fotografują przejeżdżające samochody. Tu 30 koron, tam 20, ówdzie 60 i po pewnym czasie przychodzi do domu zsumowany rachunek. Podobno lepiej zapłacić za pierwszym razem, kary za nieuregulowanie należności potrafią okazać się bardzo wysokie. Podobnie zresztą jak i mandaty za przekroczenie prędkości, złe parkowanie oraz jazdę bez pasów bezpieczeństwa. Fetyszem jest nadto pierwszeństwo pieszych na pasach. Miejscowi zwykle przestrzegają tych ograniczeń, może z wyjątkiem prędkości. Tu i tam można spotkać bryki prujące ile fabryka dała albo przynajmniej na ile warunki faktycznie pozwalają. Może to już zaaklimatyzowani w Skandynawii Polacy? Dodatkowy sposób prześladowania jedynej mniejszości, wobec której można to jeszcze robić bezkarnie w czasach powszechnie obowiązującej political correct, czyli białych, heteroseksualnych, pełnosprawnych mężczyzn jeżdżących samochodami – jak zauważył nieodżałowany Jeremy Clarkson w Top gear, to specjalne opłaty za wjazd do miasta, czyli po prostu średniowieczne myto. O ile w Szwecji obowiązuje to w ośrodkach naprawdę dużych, np. w Sztokholmie czy Göteborgu i jest zorganizowane w sposób kulturalny (nie dotyczy autostrad tranzytowych poprowadzonych niegdyś zapewne poza miastem, a obecnie przecinających obrzeża centrum), o tyle w Norwegii dla samochodziarzy nie ma żadnej litości! Nieważne, że jedziesz autostradą i nie masz zamiaru stawać w Oslo. Wjechałeś do miasta (bo tak wiedzie autostrada), to płać – kamera czeka. Płatnym potrafią zrobić wjazd nawet do takiej dziury jak Harstad na Lofotach, przez które trzeba przejechać, aby dotrzeć do „dział Adolfa”, czyli poniemieckiej baterii armat 406 mm (największe na świecie, oryginalnie zachowane działa zainstalowane na lądzie).
Zwierzaki uciekające nieśpiesznie spod naszych kół

Trzeba się zatrzymać, renifer wybrał się na spacer

Dodatkowe atrakcje to zwierzęta na północnych drogach. W Laponii renifery skubiące trawę na poboczu i spacerujące po szosie to nic niezwykłego. Nie boją się ani samochodów, ani ludzi. Te pierwsze przystają, ci drudzy często fotografują. Mniej chętne do pozowania są łosie, przed którymi gęsto ostrzegają znaki drogowe w Szwecji, Finlandii i Norwegii. Trafić na takiego nie jest już jednak tak łatwo. My spotkaliśmy jednego. Przebiegł przez drogę E 6 około 100 km. na północ od Trondheim. Zdarzyło się to ok. 23.30, ale światłą nie brakowało. Niestety, zanim udało się nastawić aparat, łoś zniknął wśród drzew.
Jak widać drogi w Norwegii potrafią być naprawdę strome...tu akurat przypadkowa droga...


Inny przykład to Droga Orłów sprowadzająca do Geirangerfiord

Albo Droga Trolli...
Drogi mają spore nachylenie...
W razie problemów jednak uczynne trolle pomagają wjechać na górę...