|
Jedna z malowniczych plaż Mauritiusa w Blue Bay |
Ta
niewielka wyspa-państwo na Oceanie Indyjskim, ok. 800 km. na wschód
od Madagaskaru znana jest przede wszystkim filatelistom, a to za
sprawą dwóch znaczków pocztowych z podobizną królowej Wiktorii
wyemitowanych na tam w 1847 r., w liczbie 500 egzemplarzy każdy.
|
Port Luis i muzeum znaczka |
Jeden z nich miał kolor jasnobrązowy, drugi niebieski. To obecnie
najsławniejsze i najcenniejsze znaczki pocztowe świata, w
szczególności tzw. „Błękitny Mauritius”. Ten skrawek papieru,
warty pierwotnie 2 pensy, sprzedawany jest obecnie za grube miliony,
o ile w ogóle trafi na aukcję. W Port Louis, stolicy wyspy,
istnieje nawet specjalne muzeum znaczka, w którym eksponowany jest
jeden z nielicznych zachowanych egzemplarzy „Błękitnego
Mauritiusa”. To jakoby wielka atrakcja turystyczna, ale do nas
jakoś nie przemówiła. Obejrzawszy sobie wizerunek w internecie
uznaliśmy, że to nam w zupełności wystarczy. Stanie w dość
długiej kolejce i wydawanie 400 miejscowych rupii (1 euro to ok. 40
rupii, czyli 1 zł to nieco mniej niż 10 rupii) uznaliśmy za
zbędne. Cóż, filatelistyka nie jest obecnie tak popularnym hobby
jak niegdyś. I nic dziwnego, w dobie e-maili czy sms-ów tradycyjne
listy oraz znaczki pocztowe odchodzą do lamusa.
|
Jedna z dzikich oddalonych od hoteli plaż Mauritiusa-widok na le Morne Brabant |
|
Inna przyjemna plaża |
|
Drzewo zwane "płomieniem Afryki" kwitnie jedynie w okresie około bożonarodzeniowym. |
|
Bogini Ganga uosabiająca Ganges. Gdy zstępowała z nieba Śiwa by złagodzić jej upadek pozwolił jej wylądować na jego splecionych włosach. Ponadto Śiva rozdzielił Gangę na siedem rzek by nie spowodowała niszczących powodzi. Ganga ma moc oczyszczania kąpiących się w jej wodach. |
Skoro
więc coraz trudniej liczyć na masowy napływ turystów-filatelistów,
Mauritius stara się przyciągnąć gości reklamując się jako
tropikalny raj wakacyjny. Istotnie, posiada liczne zalety: ciepły,
przyjemny klimat, piękne plaże, bujną roślinność, przyjaznych,
życzliwych mieszkańców. Wszyscy mówią tutaj po francusku (na co
dzień i między sobą) oraz po angielsku – w kontaktach z
przybyszami. To spadek po przeszłości wyspy. Odkryta w początkach
XVI w. ale pozostawiona sama sobie przez Portugalczyków,
skolonizowana w XVII w. przez Holendrów, przechodziła następnie
kolejno pod panowanie francuskie i angielskie. Od 1968 r. jest
niepodległym państwem. Co ciekawe, najbliższy skrawek lądu z
którym Mauritius „sąsiaduje” to odległa o 200 km. inna wyspa z
archipelagu Maskarenów: R
ĕunion,
obecnie część... Unii Europejskiej jako zamorski departament
Francji. Możemy więc czuć się prawie jak w Europie, którą w
razie potrzeby mamy „w zasięgu ręki”, tym bardziej, że wszyscy
bez problemu przyjmują euro. Ludność wyspy (ok. 1,3 mln.) jest
bardzo zróżnicowana, co też wiąże się z jej przeszłością.
Pierwotnie była bezludna, obecnie mieszkają tu Kreole, czyli
potomkowie francuskich osadników, czarni mieszkańcy Afryki,
sprowadzani niegdyś na plantacje jako niewolnicy oraz ich bardziej
nowoczesna, cywilizowana i kapitalistyczna wersja – Hindusi,w XIX
w. ściągani z Indii przez Anglików, w identycznym zresztą celu.
Do tego mieszanka religii, chrześcijaństwo w wersji katolickiej
oraz anglikańskiej, islam (ale tutejsi muzułmanie spokojni) oraz
grupa najliczniejsza – Hindusi. Widoczne wszędzie hinduistyczne
świątynie nadają wyspie specyficznego klimatu i kolorytu.
Mauritius
jest niewielki, wszystkiego 60 na 30 km., ale górzysty. Strome,
wulkaniczne szczyty wznoszą się na wysokość ponad 800 m. Niżej
położone tereny toną w zieleni. Główna atrakcja przyrodnicza
wyspy, została, niestety, już dawno eksterminowana. To dużych
rozmiarów ptaki–nieloty, zwane dodo, które nie przetrwały
kontaktu z europejskimi kolonistami. Ostatnie egzemplarze uśmiercono
w końcu XVII w. Przewodnik podsumował to z niezamierzoną (?)
ironią: „ptaki dodo padły ofiarą psów, świń, szczurów i
Holendrów”. Doprawdy, dobrane towarzystwo. Zachowały się jedynie
fragmenty kości, opisy i rysunki. Nie zmienia to faktu, iż obecnie
uczyniono z ptaka dodo symbol wyspy.
|
Zachód słońca w hotelu Tropical Attitude |
|
Widok z naszego tarasu |
|
Łódka, która kursuje codziennie z hotelu Tropical Attitude na Wyspę Jeleni |
|
Plaża hotelu w tle, jak widać dość marna... |
|
Plaże wyspy Ile aux Cerfs przypominają film Błękitna laguna... |
|
...jak okiem sięgnąć brak żywego ducha... |
Wyjazd
na Mauritius można zorganizować za pomocą biura podróży (samolot
czarterowy z Warszawy oraz hotel) albo samemu, wyszukując jakieś
dogodne i niezbyt drogie połączenie. Pamiętać jednak trzeba, że
kuszące foldery ukazujące piękno piaszczystych, dziewiczych plaż
pod palmami wprowadzają często w błąd. Owszem, Mauritius posiada
piękne plaże, ale nie wszędzie. Zazwyczaj są one takie sobie i
wcale nie puste.
Tropical Attitude, we
wspomnianym Trou d'Eau Douce. To hotel trzygwiazdkowy, nic
specjalnego w sumie, ale oferuje wygodne bungalowy, w miarę dobre
jedzenie, nie oszukane piwo. Do tego basen (niezbyt duży) i raczej
kiepska, hotelowa plaża. Co jest więc główną atrakcją? Otóż
codziennie, dwa razy rano i dwa razy po południu, łódź hotelowa
przewozi chętnych na piękną Wyspę Jeleni, co jest wliczone w
cenę. Mamy wówczas dość czasu, aby samodzielnie eksplorować ową
wysepkę. Większość turystów pozostaje w okolicach przystani,
gdzie funkcjonują knajpy, sklepy z pamiątkami, wypożyczalnie
sprzętu wodnego, można wynająć wycieczkę łodzią itp. itd.
Zwykle pełno tam ludzi. Najciekawsze miejsce w tym rejonie to wąski
kanał oddzielający Wyspę Jeleni od położonej na północy
sąsiadki: Ile de L'Est (też bezludnej). Woda sięga tam po kolana,
świeża, czysta i rześka, przepływa bowiem z oceanu do laguny, dno
piaszczyste. Wielu plażowiczów z upodobaniem moczy tam swoje
cielska w pozycji horyzontalnej. Nieco złośliwie nazwaliśmy więc
tę mini-cieśninę Rzeką Krokodyli. Złośliwie, bo sami również
w roli tych plażowych krokodyli skwapliwie występowaliśmy. Ale nie
przez cały czas. Warto ruszyć plażą na południe, wzdłuż
zewnętrznych, wschodnich wybrzeży Wyspy Jeleni. Najdalej po 400-500
metrach zaczniemy natrafiać na piękne, ocienione palmami,
piaszczyste zatoczki. Po kolejnych 400-500 m. znikają nawet ludzie i
mamy taką zatoczkę dla siebie! Bajka, jak na filmie
Błękitna
laguna! Na tyłach tropikalne
zarośla, można również bez problemu wejść w wodę na pół
kilometra w głąb morza albo dalej, sięga najwyżej do pasa. Trzeba
tylko uważać na jeżowce, ale to wszędzie w cieplejszych morzach.
Ponieważ hotel wyposaża swoich gości także we wliczone w cenę
kosze piknikowe (całkiem niezłe) oraz piwo, nie ma nawet potrzeby
odwiedzania tych knajp przy przystani. Piwo z lodówki, dobrze
zawinięte w ręcznik, wytrzymywało 2-3 h. Plaże Wyspy Jeleni to
chyba najpiękniejsze i najbardziej godne polecenia miejsce na
Mauritiusie. Wyprawialiśmy się tam kilkakrotnie na całodniowe
wypady i to ich najbardziej żałowaliśmy, gdy przyszło wracać do
zimowej Polski. To prawdziwy tropikalny raj, niespecjalnie w dodatku
zadeptany. Warto również dogadać się z „kapitanem” Johnnym –
to bardzo sympatyczny młody człowiek obsługujący wspomnianą
łódkę hotelową. Za niewygórowaną cenę 1000 rupii (zwykle
kosztuje to dwa razy tyle) urządzi prywatną wycieczkę po lagunie i
rafie (nurkowanie i snorkeling wliczone w cenę), albo też za kilka euro napiwku popłynie na Wyspę Jeleni
dłuższą trasą, klucząc bocznymi, wąskimi kanałami wśród
namorzynów. Polecamy taką przejażdżkę.
|
Przy "Rzece Krokodyli" |
Także większość plaż hotelowych pozostawia
sporo do życzenia. Te zdjęcia z folderów pochodzą zapewne z Wyspy
Jeleni (Ile aux Cerfs), położonej przy wschodnim wybrzeżu
Mauritiusa, w obrębie okalającej niemal całą główną wyspę
rafy koralowej, w pobliżu miejscowości Trou d'Eau Douce. Plaże u
tych jeleni istotnie bajkowe. Na wyspie nie ma hoteli, urządzono
jedynie luksusowy klub golfowy. Nie wybudowano mostu i na wyspę
można dostać się wyłącznie łodziami. Pływają one na okrągło
praktycznie z każdej okolicznej przystani, cena 12 euro od osoby, a
więc dość wygórowana. Dlatego osobiście poleciłbym hotel
|
Nasz kapitan John |
|
Pomiędzy lasami namorzynowymi, czyli roślinnością brzegu morza która wygląda jakby rosła tuż na powierzchni wody. |
|
Sielskie krajobrazy widoczne ze statku |
|
Prowadząc małą łódkę |
|
Gdzieś przy rafie koralowej |
|
Mijamy kapitana Johna |
|
Jacht jest ciekawym sposobem podziwiania wyspy. Na Mauritiiusie są liczne wypożyczalnie jachtów. |
|
Podrózując lokalnym autobusem do Port Louis |
Wyspa
Jeleni to jednak nie cały Mauritius. Trzeba w końcu ruszyć cztery
litery i zwiedzić inne zakamarki. Są na to trzy sposoby. Można
wynająć samochód albo bus z kierowcą. Najprościej w hotelowej
recepcji. Wtedy w jeden dzień obwiozą was po największych
atrakcjach. Wychodzi to dość drogo, najlepiej wyruszyć większa
grupą i podzielić koszty. Klimatu wyspy nie uświadczymy wówczas
wcale. Osobiście, pomimo namów współurlopowiczów, nie
skorzystaliśmy. Drugi sposób to transport publiczny, autobusy.
Tropical Attitude,
jeździ często autobus do Centre de Flacq (czyli „Flaka”, jak
nazywaliśmy to miasteczko). Tam należy się przesiąść na autobus
do Port Louis. Razem, ok. 2 h. w jedną stronę. Jeżeli kogoś
interesuje lokalny koloryt, targowisko, knajpki, zakupy itp. to
wyjazd do samego Flaka w zupełności wystarczy (ok. 25 min.),
zwłaszcza w dzień targowy (w recepcji poinformują o terminach).
Jest tu wszystko, czego możemy potrzebować i to na mniejszej
przestrzeni niż w Port Louis, właściwie w sąsiedztwie dworca
autobusowego. Ogólnie ceny na Mauritiusie zbliżone do polskich.
Tylko wszelkie towary importowane z Europy zdecydowanie droższe. To
zazwyczaj zdezelowane graty, ale jeździ ich sporo i kursują często
pomiędzy ważniejszymi miejscowościami oraz atrakcjami wyspy. Tylko
nie należy przywiązywać się zbytnio do rozkładów jazdy. Bilety
kupuje się u konduktora w pojeździe, kosztują niewiele.
Skorzystaliśmy z takiego środka wyruszając do stolicy wyspy, Port
Louis. Polecam ten sposób z powodu korków, tłoku i problemów z
parkowaniem w tej 200-tysięcznej, lokalnej metropolii. Z Trou d'Eau
Douce, a właściwie niemal spod hotelu
|
A oto nasz wierny towarzysz podróży. Świetnie się spisywał na wąziutkich dróżkach Mauritiusa. |
Najlepiej
zwiedzać wyspę wynajętym samochodem, chociaż to propozycja dla
osób o mocnych nerwach. Przy okazji pozwala bowiem zapoznać się na
własnej skórze z pewną charakterystyczną stroną życia
mieszkańców – mianowicie ruchem drogowym. Wynajęcie samochodu
nie jest zbyt drogie, warto się przy tym potargować. Za trzy dni
zapłaciliśmy bodajże 120 euro plus paliwo (najbliższa
wypożyczalnia usytuowana jest około pół kilometra od hotelu
Tropical Attitude,
trzeba iść w prawo główną drogą, wzdłuż cmentarza, cel
odnajdziemy po lewej). Właściciel to sympatyczny w sumie gość,
bardzo gadatliwy, niski, korpulentny, z charakterystycznym złotym
zębem. Do interesów z nim nie mieliśmy zastrzeżeń. Oczywiście,
recepcja też załatwi samochód, ale dwa razy drożej. Drogi na
Mauritiusie dobrze utrzymane, równe, bez dziur (czemu sprzyja
łagodny klimat), niestety, zwykle bardzo wąskie. Miejscowi
tradycyjnie korzystają z „trzeciego pasa, niewidzialnego dla
Europejczyków”, często pojawia się też czwarty „niewidzialny
pas” - dla bardzo licznych tu rowerów. Wybudowano jedną,
dwupasmową „autostradę” (raczej drogę szybkiego ruchu),
przecinającą wyspę z południa na północ: od lotniska w pobliżu
Plaine Magnien, do miejscowości Grand Baie Beach na północnym
wybrzeżu. Jest darmowa. Na wyspie obowiązuje ruch lewostronny, co
stanowi jeden z gorszych elementów dziedzictwa brytyjskiego
kolonializmu w różnych częściach świata. Przerabialiśmy to
jednak chociażby na Cyprze i można się przyzwyczaić. Oczywiście,
jazda wymaga zwiększonej uwagi, ale najdalej drugiego dnia prowadzi
się już ok. Jest tylko trochę śmiechu, gdy prawa dłoń drapie
tapicerkę drzwi w daremnym poszukiwaniu gałki zmiany biegów, albo
co i rusz zamiast kierunkowskazów włączają się wycieraczki i
odwrotnie. Ale jak już napisałem, można się przyzwyczaić.
Cała
zabawa to sposób korzystania z dróg przez miejscowych. Drogi nie
mają zazwyczaj żadnego pobocza. Poza terenami zabudowanymi wiodą
często skalistym brzegiem morza, omijając góry i zatoczki, albo
też poprowadzone zostały specjalnymi, kamiennymi groblami-nasypami
poprzez podmokłe ryżowiska. Taki nasyp urywa się jak nożem
obcięty, równo z białą linią oznaczającą kraniec pasa ruchu,
dalej mamy półmetrową „przepaść” (w przypadku brzegu
morskiego może być głębsza). A ponieważ drożynki wąziutkie, oj
wąziutkie, każdy manewr wymijania dostarcza emocji. Zwłaszcza, gdy
wymijamy albo wyprzedzamy ciężarówkę lub autobus. Podobne
atrakcje w wioskach i miasteczkach. Tu z kolei nie ma chodników, a
jeżeli już są, to też wąskie i zastawione wszelkiego rodzaju
kramami. Ludziska chodzą więc po drodze, do tego motocykle, rowery,
wózki, psy, koty... I mnóstwo dzieci. Tutaj też niełatwo
kogokolwiek wyminąć. I najlepsze. Ponieważ nie ma poboczy (w
terenie) ani chodników (w miejscowościach) nie ma też gdzie
zaparkować. Jak radzą sobie z tym miejscowi? Stają po prostu na
środku drogi, zostawiają samochód i ruszają załatwiać swoje
sprawy. Znakami zakazu zupełnie się nie przejmują, takowych prawie
wcale się zresztą nie spotyka. Tym, że blokują cały ruch też
się nie kłopoczą. Kto chce jechać, to jego problem, żeby znaleźć
jakąś szczelinę! Początkowo trochę się tym irytowałem, potem
zacząłem brać przykład. I co? Widząc ustawiony w szczerym polu
przy jednej ważniejszych dróg stragan z owocami po prostu stanąłem
sobie tuż przed nim i niespiesznie wybieraliśmy z Adą towar.
Ponieważ ruch w obie strony był duży, wkrótce ustawił się za
naszym samochodem spory ogonek. W Europie skończyłoby się to
wzywaniem policji, straży miejskiej, mandatem, w Polsce dodatkowo
pyskówkami. A tu nikt nawet nie zatrąbił! Wszyscy uznali to za
normalne, czekali na jakąś lukę i starali się jechać dalej.
Te
zaparkowane na drogach samochody stanowią jednak dla Europejczyka
groźną pułapkę innego rodzaju. Gdy w Europie widzimy nawet
takiego zawalidrogę na sąsiednim, przeciwnym pasie (czasami się
zdarzają), to nie zwracamy na niego uwagi. Nie nasz kłopot, tylko
tych, co jadą z naprzeciwka. Na Mauritiusie to poważny błąd,
który może łatwo prowadzić do wypadku. Tutaj zwyczajowe
pierwszeństwo (bo wątpię, aby tak stanowiły oficjalne przepisy)
ma nie ten, kto jedzie wolnym pasem lecz ten, który pierwszy zbliżył
się do przeszkody! I wystarczy w tym celu pierwszeństwo liczone
dosłownie w centymetrach! Zablokowany kierowca miga wówczas
światłami, bywa, że grzmi jeszcze klaksonem i pcha się na cudzy
pas. Oczywiście, dodając przy tym gazu, bo chce być pierwszy i
uprzejmie, jak najszybciej drogę zwolnić! Kilka razy skończyło
się to hamowaniem z piskami hamulców, okrzykami Ady wyklinającej
mój (sic!) sposób jazdy i brak uwagi oraz blokowaniem ruchu, zanim
obydwa samochody nie zdołały się jakoś wyminąć albo wycofać.
Raz zatkaliśmy w ten sposób główną ulicę w Mahébourg
na prawie kwadrans. Ruch był naprawdę gęsty i wycofanie okazało
się już niemożliwe. Ten mieszkaniec Mauritiusa chyba się trochę
wkurzył. Przecież mignął światłami, więc mógł jechać cudzym
pasem! A tu ktoś pcha mu się przed maskę! Wyskoczył nawet z auta,
gotowy na kłótnię (takie emocjonalne reakcje to tutaj wielka
rzadkość) i dopiero na widok Europejczyka za kółkiem machnął
ręką. Przecież wiadomo, to dzieci, które nie potrafią jeździć,
więc jak się tu na nie złościć? Wykazał się zresztą potem
kunsztem, znajdując w jakiś przedziwny sposób szczelinę na
przejazd i tak, centymetr po centymetrze, zdołaliśmy się wyminąć
(przyznaję, ja już wtedy głównie stałem w miejscu i czekałem).
Takie drobnostki jak dzieci biegające po ulicach czy rowerzyści bez
świateł, jadący własnym, „niewidzialnym pasem” (a ciemna noc
zapada na Mauritiusie błyskawicznie, jak to w tropikach), to zupełne
drobnostki. Zaskoczył mnie tylko poruszający się ze sporą
szybkością motocykl, oczywiście pod prąd, bez świateł i ciemną
nocą.
To wszystko nie oznacza, że
odradzam zwiedzanie Mauritiusa samochodem. Ostatecznie wszędzie
dojechaliśmy szczęśliwie, raz tylko, leciutko, zarysowując
obudowę bocznego lusterka. Czarny, wodoodporny eyeliner, którym - jak
znalazł - dysponowała akurat Ada, pozwolił zakryć ryskę bez
śladu! Nasze panie górą! Z drugiej strony, gdy zdarzyło nam się
złapać gumę i musieliśmy zmienić koło, natychmiast, sami z
siebie, znaleźli się ludzie gotowi do konkretnej pomocy. Nie, żeby
była potrzebna, dalibyśmy radę bez trudu, ale świadczy to o
życzliwym podejściu mieszkańców do ludzi. Co konkretnie warto na
wyspie obejrzeć, opiszę w kolejnych postach.
Kuchnia Mauritiusa szczególnie
oryginalna nie jest. Mieszanina dań uznawanych za „kreolskie”,
czyli europejskie, oraz potraw indyjskich. O tym, co można wypić,
pisałem już osobno w części poświęconej piwom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz