sobota, 20 stycznia 2018

Villa Romana del Casale – świat mozaiki

Pierwszy rzut oka na Villa Romana del Casale 
Po robiących wielkie wrażenie świątyniach Agrygentu oraz cudzie natury – Schodach Tureckich postanawiamy zwiedzić kolejne miejsce, reklamowane jako wielka atrakcja Sycylii – mozaiki w Villa Romana del Casale. To pochodząca z ok. 300 r. n. e. posiadłość, prawdopodobnie ośrodek dużego majątku ziemskiego. Musiała należeć do wysoko postawionej osobistości, rzymskiego arystokraty, może nawet członka rodziny cesarskiej. Kompleks budynków obejmował kilkadziesiąt pomieszczeń, zarówno mieszkalnych jak i łaźni oraz sal gimnastycznych. Właściciel traktował willę jako miejsce wiejskiego odpoczynku, zażywając zapewne przyjemności polowania w okolicznych, górskich lasach. Zniszczona w dobie zawieruchy towarzyszącej upadkowi imperium w V w. była jednak częściowo użytkowana aż do XII w., gdy pogrzebało ją osunięcie się ziemi i została ostatecznie opuszczona. Odkryta w XX w., została stopniowo odsłonięta w wyniku prac archeologicznych. W 1997 kompleks wpisano na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO. Sławę zawdzięcza licznym, dobrze zachowanym mozaikom zdobiącym posadzki poszczególnych pomieszczeń.
Aby dotrzeć do tego położonego wgłębi wyspy obiektu wyruszamy z wybrzeża, odbijając w miejscowości Gela z drogi SS 15 na szosę nr 117 bis. Po około 40 km. dojeżdżamy do miasteczka Piazza Armerina, w pobliżu której znajduje się willa. Po drodze możemy obserwować zmieniające się otoczenie. Coraz więcej wzgórz, pojawiają się głębokie doliny, w których zachowały się lasy. Niegdyś pokrywały obficie całą wyspę, później wycięto je w większości dla celów gospodarczych, co czyni obecnie krajobraz wnętrza Sycylii monotonnym oraz powoduje problemy klimatyczne. O lasy dba się teraz na wyspie, ale nadal jest ich niewiele. Sama miejscowość rozczarowuje, niezbyt duża ale zatłoczona, ulice zapchane samochodami. Odnalezienie samej willi okazuje się zadaniem niełatwym. Brakuje wyraźnych oznaczeń, nieliczne drogowskazy wiodą bardzo krętymi uliczkami i kilkakrotnie szlak się urywa. Błądzimy około godziny, pytając raz po raz o drogę. W końcu trafiamy na miejsce, to wąska dolina, porośnięta gęstym lasem. Dzisiaj pomoże zapewne nawigacja satelitarna, łatwo dostępna po zniesieniu roamingu w UE. W 2014 r. stanowiło to jeszcze pewien problem.
Wkraczamy na teren posiadłości wiele sobie obiecując.
W sąsiedztwie willi działa kilka restauracji, stajemy w jednej z nich na kawę i słodką przekąskę. Nie polecamy, ceny dość wysokie, a jakość kawy i ciasta – jak na Włochy – bardzo przeciętna. No ale to zwykła przypadłość miejsc turystycznych. Pewnie lepiej zjedlibyśmy w miasteczku (po znalezieniu jakimś cudem miejsca parkingowego). Przykra niespodzianka to płatny parking obok willi, w połączeniu z brakiem możliwości pozostawienia samochodu przy drodze – to z kolei wynika z układu terenu oraz obstawienia jedynej szosy zakazami parkowania. Na Sycylii to rzadki przypadek, zwykle w pobliżu znanych nawet obiektów parkingi są bezpłatne: Segesta, Selinut, Schody Tureckie... Można dojechać autobusem z Piazza Armerina (z Piazza Sen. Marescalchi), ale odjazdy tylko o 9, 10, 11 oraz 16, 17 i 18 (powrotne z willi 30 min. później). Ponieważ jednak samo dotarcie do miasteczka zajmie kilka chwil, trudno zdążyć choćby na 11.00. Ewentualny spacer (ok. 1 h w każdą stronę) jest może i w miarę przyjemny ze względu na malowniczą okolicę, ale samo zwiedzanie willi trwa i tak 2-3 h., co oznacza zbyt dużą stratę czasu przy objeździe tak rozległaj i pełnej atrakcji wyspy jak Sycylia. W sumie najlepszą opcją pozostaje i tak samochód. Willa otwierana jest o godz. 9.00 i zamykana na godzinę przed zmrokiem. Cena biletu 10 euro (2014 r.).
Skoro już przyjechaliśmy i zaplanowaliśmy przeznaczyć ten dzień na zwiedzanie willi, to oczywiście weszliśmy. Szczerze jednak przyznam, że spotkało nas rozczarowanie. Może nie jesteśmy wielkimi miłośnikami starożytnej sztuki mozaiki? Może tutejsze ustępują jednak wczesnobizantyjskim w kościele św. Wita w Rawennie (gdzie zresztą dojazd szybszy i łatwiejszy, a samo zwiedzanie o wiele krótsze)? A może po wrażeniach z poprzednich dni ta atrakcja wydała się nam mniej godna uwagi? Dość powiedzieć, że w sumie snuliśmy się po kolejnych salach i pomostach, z pewnym znużeniem przyglądając się zdobiącym podłogi wizerunkom ułożonym z drobnych kamyków. Liczyłem w skrytości ducha, że atmosferę ożywią wizerunki młodych dziewcząt oddających się grze w piłkę oraz innym formom ćwiczeń, umieszczone w łaźniach i salach gimnastycznych. Niestety, starożytni mieli chyba trochę odmienne od naszych gusta w odniesieniu do urody kobiecej, a może to mistrzowie sztuki układania mozaiki nie stanęli na wysokości zadania? Dość, że dziewczęta wydały się raczej przeciętne, w dodatku przedstawiono je z różnymi wadami postawy, a nawet anatomii. Ada, fachowiec w tej kwestii, wytykała to z bezlitosną precyzją, nie wiem tylko, czy skierowaną wobec dawnych rzemieślników czy też ich ewentualnych modelek? Pozostały sceny myśliwskie, żywe i bogate, ukazujące prawdziwą mnogość zwierzyny z różnych krain imperium, do tego obrazy prac polowych i inne związane z życiem wieśniaków. Wypada to nawet ciekawie, ustępuje jednak malarstwu mistrzów renesansu czy baroku i na dłuższą metę może znużyć. Po dwóch godzinach mieliśmy już zdecydowanie dosyć i bez specjalnego żalu opuściliśmy willę.
Pierwsze pomieszczenie...
Sceny z życia wsi.
A taki oto obraz ukazał się rozczarowanemu Zbyszkowi, wielkiemu miłośnikowi kobiecego piękna :D
Zbyszko zawiedziony atrakcjami łaźni udał się na "polowanie"
Inna ze scen myśliwskich...
I krótki filmik. Ciekawe, że Rzymianom tak się spodobał hinduski znak słońca :D
W sumie miejsce to byłoby dobre właśnie na dwu- trzygodzinną wycieczkę celem spędzenia przedpołudnia. W połączeniu z koniecznością dojazdu wymaga jednak w praktyce poświęcenia całego dnia. W naszym przypadku zmuszeni byliśmy odbić sporo od podstawowej trasy wzdłuż wybrzeża. Później tego czasu brakowało trochę dla innych atrakcji. Oczywiście, każdy musi sam zobaczyć i ocenić, ale gdybym miał usunąć coś z odbytej na Sycylii trasy, zdjąłbym z planu właśnie Villę Romana del Casale.

piątek, 19 stycznia 2018

Good morning Wietnam

Uliczny sprzedawca owoców.
Wietnam kojarzy się zazwyczaj Europejczykowi jako kraj dalekiej, azjatyckiej egzotyki, tropikalnej dżungli, komunistycznych rządów, a przede wszystkim jako miejsce prowadzonej i przegranej przez Amerykanów wojny wietnamskiej. Poznajemy go też zwykle przez pryzmat amerykańskich filmów wojennych. Początkowo były to głównie propagandówki w rodzaju „Zielonych beretów” Johna Wayne lub „Zaginionego w akcji” z Chuckiem Norrisem, potem przyszły filmy bardziej ambitne i rozrachunkowe: „Czas apokalipsy” F.F. Coppoli, „Łowca jeleni” z Robertem De Niro czy „Pluton” Olivera Stone. Wszystkie one ukazują jednak Wietnam spojrzeniem Amerykanów, najpierw jako dzielnych bojowników zwalczających komunizm, potem poczuwających się do winy agresorów. Tak czy inaczej, prawdy o współczesnym Wietnamie nie oddają ani jedne, ani drugie.
Ślady obecności Amerykanów w Muzeum Wojny w Sajgonie

Częsty widok: Ojciec Narodu Ho Chi Minh błogosławi lud w mieście swego imienia.
A tutaj rzadszy widok :D wujek Lenin (Hanoi)
Socjalizm i kapitalizm na ulicach Wietnamu.

Przewoźny punkt usług krawieckich zaparkował pod...estakadą.
W socjalistycznym Wietnamie ludzie pracy się nie boją.


Socjalistyczna Republika Wietnamu to dzisiaj kraj w którym z socjalizmu zostały tylko nazwa, wystawione w wielu miejscach pomniki „ojca narodu” Ho Chi Minha, dużo rzadziej spotykane monumenty ku czci Lenina oraz czerwone flagi z gwiazdą lub sierpem i młotem, ginące jednak często w równie czerwonych dekoracjach świątecznych ze św. Mikołajem albo nader licznych reklamach coca-coli, Mac Donalda lub KFC. Poza tymi „dekoracjami” kraj jawi się jako na wskroś kapitalistyczny, rozwijający się szybko bez zwracania większej uwagi na ochronę środowiska, kraj, w którym każdy pracuje albo prowadzi jakiś mniejszy lub większy biznes (choćby przewoźny, ulokowany na skuterze punkt usług krawieckich, który napotkaliśmy pod jednym z wiaduktów autostrady). Na opiekę socjalną państwa nikt nie może tu raczej liczyć, nawet szkoły ponadpodstawowe są często płatne i to słono (jak zapewniali nas miejscowi w Sa Pa, w północnej części Wietnamu). Jedną z ważnych gałęzi gospodarki stała się turystyka, kraj otworzył się więc na zagranicznych gości. O wizę łatwo, obywatel Polski może ją bez problemu uzyskać drogą internetową, koszt 25 USD (tu link). Do Wietnamu organizowane są liczne wycieczki biur podróży, najlepiej odwiedzić jednak ten kraj na własną rękę. Jest bezpiecznie, ludzie zwykle życzliwi (o ile nie próbują „bogatego” przybysza naciągnąć, co wielu uważa tutaj za swoje święte prawo), mówią lepiej lub gorzej po angielsku i zazwyczaj chcą się dogadać, dla turystów zorganizowano liczne udogodnienia: transport, wycieczki lokalnych biur podróży, wielki wybór noclegowni oraz hoteli różnej klasy. Podróż drogą lotniczą najlepiej odbyć liniami kuwejckimi albo Zjednoczonych Emiratów Arabskich, z przesiadką nad Zatoką Perską. Jeżeli poszukać połączenia mniej więcej z półrocznym wyprzedzeniem, można dostać bilet w obie strony za ok. 2000 – 2200 zł w okresie świąteczno-noworocznym dla przykładu. Pewnie są też połączenia tańsze, ale wspomniane linie gwarantują naprawdę wysoki standard oraz jedną, niezbyt długą przesiadkę.

Zatoka Ha Long Bay. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych zakątków Wietnamu.

Dzieci w tradycyjnych strojach górskich plemion w okolicy Sa Pa.

Phan Xi Pang. Dach Indochin.
Turystów przyciągają do Wietnamu egzotyka, wspaniałe krajobrazy, opinie o smacznym jedzeniu (a także o innych, bardziej wyszukanych „atrakcjach” - łatwo dostępne usługi seksualne oraz narkotyki, naganiacze oferują to przybyszom na ulicy, nie skorzystaliśmy, ale proponowano), oraz w dużym stopniu niskie ceny. Życie, noclegi, jedzenie, alkohol, transport, pseudo-markowa odzież i różne gadżety – wszystko to jest tanie (na turystycznych szlakach), albo wręcz rewelacyjnie tanie (gdy z tych utartych szlaków zejść). Wietnam to w końcu nadal kraj bardzo biedny. Lata kolonializmu, wojny, a potem surowych rządów komunistycznych zrobiły bowiem swoje i Wietnamczycy dopiero zaczynają pracować nad własnym dobrobytem. Wszyscy przyjmują tutaj chętnie dolary, nie ma też większych problemów z wymianą. Najbezpieczniej zrobić to w którymś z banków, które dają też zdecydowanie lepszy kurs niż oferujące podobną usługę biura turystyczne. Nie ma w Wietnamie żadnych problemów z netem (inaczej niż w Chinach). Wszystkie strony i komunikatory działają, w knajpach, hotelach, autobusach dalekobieżnych niezłe wi-fi. Można też kupić wietnamską kartę telefoniczną (15 USD za miesiąc), która daje 2 giga dziennie. Zrobiliśmy to już na lotnisku, pan uprzejmie zainstalował tę kartę w jednym z naszych telefonów i upewnił się, że wszystko chodzi. Zasięg praktycznie w całym kraju, w górach, lasach oraz w delcie Mekongu. Znacznie lepszy niż w Polsce.
Wietnam posiada jednak również pewne minusy i potrafi niemiło zaskoczyć. Na przykład, pogodą. To nieprawda, że przez cały rok panują tu tropikalne upały. Górzysta północ posiada normalne cztery pory roku i zimą potrafi być tam po prostu zimno. W górach wokół Sa Pa temperatura może spaść poniżej zera, zdarzają się opady śniegu, mgły i częste deszcze. A kwatery, nawet te w hotelach, zazwyczaj nie są ogrzewane. Warto więc pamiętać o ciepłych ubraniach i naprawdę dobrych, przeciwdeszczowych kurtkach. Z kolei w środkowym Wietnamie (w okolicach Hue) mamy ulewną porę deszczową od listopada do marca. Pada tam wtedy na okrągło i deszcz jest po prostu nieunikniony. Wreszcie południe, prawdziwie gorące i tropikalne. W sumie, do Wietnamu najlepiej jechać wiosną. Nie każdy może jednak akurat wtedy zorganizować sobie urlop, trzeba więc liczyć na szczęśliwy uśmiech bogów. Nam bogowie pobłogosławili i poza trzema dniami nieustannego deszczu, w Hue oraz Hoi An w środkowym Wietnamie, pogoda dopisywała w sposób rewelacyjny, co jest szczególnie istotne podczas zwiedzania takich miejsc jak malownicza zatoka Ha Long Bay czy górskie szczyty wokół Sa Pa.
Kolejna niemiła niespodzianka to mit o taniości Wietnamu. Wprawdzie napisałem już wyżej, że to kraj bardzo tani, ale o tę taniość trzeba walczyć w każdym sklepie, na każdym straganie, w każdym hotelu czy ulicznej garkuchni. Biały turysta jest traktowany jak skarbonka i zwierzyna łowna. Miejscowi podają na dzień dobry ceny wzięte po prostu z kosmosu, dostosowane może do cen amerykańskich, australijskich czy niemieckich (tzn. nieco niższe niż w tych akurat krajach), mające się jednak nijak do właściwych cen Wietnamu. O wszystko, dosłownie o każdą puszkę piwa czy przekąskę na straganie, trzeba się ostro targować. Na początek, niby to przyjaźnie, handlarz pyta zazwyczaj o to, skąd przyjechałeś. W zależności od odpowiedzi dostosowuje poziom cenowy, zwykle i tak jednak wysoki. Należy zawczasu przemyśleć własną ofertę (broń Boże, nie na poziomie polskim, tu wszystko jest naprawdę o wiele, wiele tańsze) i po prostu odejść. Zwykle sprzedawca zapyta wtedy o Twoją cenę. Podajemy naszą i gotowi jesteśmy ewentualnie podnieść ją przy dalszych negocjacjach o jakąś drobną kwotę. Często daje to dobry rezultat, oczywiście, po dłuższej chwili zawziętych targów. Warto też odbyć kilka prób w różnych sklepach czy straganach, by wyczuć, jaka cena jest odpowiednia i przejdzie. To może nawet wydawać się zabawne, ale w końcu męczy, zwłaszcza, gdy dotyczy każdego drobiazgu. W ostatnich czasach w Wietnamie pojawiły się co prawda markety i centra handlowe, ale ceny są tam (inaczej niż w Europie) znacznie zawyżone w porównaniu do małych sklepów i nie warto się nimi sugerować. Wietnamczycy chodzą głównie do tych galerii po to, by się pokazać i zrobić sobie zdjęcia. Handlarze, kelnerzy, recepcjoniści potrafią nadto kłamać w żywe oczy, zaprzeczać, że miejscowemu sprzedali przed chwilą taki czy inny owoc albo przekąskę za o wiele niższą kwotę, twierdzić, że źle zrozumiałeś podaną cenę (np. 17 USD zamiast należnych 70 USD – to w restauracjach albo w hotelach, gdy już zjadłeś albo skorzystałeś z noclegu), wykorzystywać podobieństwo wietnamskich banknotów (wszystkie z wizerunkiem Ho Chi Minha, a jakże) oraz dużą liczbę wydrukowanych na nich zer (1 USD na przełomie 2017/1018 liczono za ok. 22560 dongów). Wszystko po to, by nabić w butelkę i oszukać mniej uważnego turystę. Na dłuższą metę staje się to nużące i nic dziwnego, że przybysze mają o wiele lepsze zdanie o pobliskiej Tajlandii, gdzie nie dość, że nieco taniej, to podobne numery zdarzają się o wiele rzadziej. Wietnamczyków te opinie o większej atrakcyjności Tajlandii bardzo zresztą irytują. Sami są jednak sobie winni. Zdecydowanie, jako miejsce dłuższego pobytu „rezydencjonalnego” Tajlandia bije Wietnam na głowę.
Autobus sypialny w drodze do Sa Pa.
Kolejna przykra niespodzianka to wszechobecność turystów. Jest ich po prostu mnóstwo, szczególnie w bardziej popularnych kurortach oraz przy uczęszczanych zabytkach lub w miejscach krajobrazowych. W kurortach, takich jak Nha Trang czy Mui Ne, przeważają Rosjanie i Chińczycy. Przyjeżdżają z rodzinami, lokują się w dobrych hotelach, najczęściej nie ruszają się już z miejsca. W punktach krajobrazowych pełno z kolei „plecakowców” z Australii, Europy (także z Polski), USA. Ci przemieszczają się tzw. „open busami” - kilka kompanii oferuje łączone przejazdy autobusami sypialnymi (bardzo w Wietnamie popularnymi) na trasie Hanoi – Sajgon (Ho Chi Minh City) i odwrotnie. Można kupić bilet na całą drogę (co wychodzi wyraźnie taniej) i potem przejeżdżać ją odcinkami, stając na kilka dni w wybranych miejscach. Kolejne przejazdy należy deklarować z 24-godzinnym wyprzedzeniem, ale da się to zrobić np. w recepcji własnego hotelu, która zawiadomi firmę. To wygodny sposób podróżowania, autobusy zabierają bowiem chętnych spod wskazanego hotelu, a nocne przejazdy pozwalają zaoszczędzić mnóstwo czasu. Minus polega na tym, że jeżdżą tak prawie wszyscy i w miejscach, do których docierają „open busy” jest zawsze bardzo dużo turystów. A turyści, niestety, psują Wietnam na potęgę. Niszczą „klimat”, ich obecność winduje ceny i zachęca do naciągania. Ale co zrobić, skoro pewne punkty są po prostu obowiązkowe ze względu na ich atrakcyjność krajobrazową?
Wnętrze autobusu sypialnego.
Odpoczynek po wycieczce rowerowej w okolicach Can Tho.



To co zawsze proszę! Czyli piwo i kufelek lodu :D
O tym, że prawdziwy Wietnam jest zupełnie inny przekonamy się dopiero wtedy, gdy opuścimy szlak „open busów”. Przykładowo, miasto Can Tho w delcie Mekongu. To zupełnie inny świat. Ludzie bardzo przyjaźni, sami z siebie zagadują, oferują pomoc, albo po prostu pozdrawiają Europejczyka. Ceny normalne, tzn. 20-30 % tego, co w miejscach turystycznych i mało kto próbuje je podbijać. Przeciwnie, cieszą się, że trafił się egzotyczny klient. A wioski wokół Can Tho, po których jeździliśmy rowerami, to jeszcze inna bajka. Po dwóch dniach mieliśmy już zaprzyjaźnione knajpy i sklepy, gdzie witano nas jak stałych bywalców, bez konieczności zamawiania podając „to, co zawsze” (czyli zazwyczaj wybrany gatunek piwa – piwo w Wietnamie dobre).
Niekończący się korowód skuterów. Aż strach pomyśleć co by się stało gdyby przesiedli się na samochody...
Skuterem można też odwieźć dzieci do szkoły. Wiadomo! To pojazd czteroosobowy.
Kolejny minus to zatłoczone miasta. Najgorzej w dwóch głównych metropoliach: Hanoi i Sajgonie, ale i w mniejszych ruch duży. Przede wszystkim niekończące się stada skuterów. To główny środek transportu Wietnamczyków. Rząd blokuje bowiem kupno samochodów, nakładając bardzo wysokie podatki. Po ulicach jeżdżą nieliczne, luksusowe limuzyny dobrych marek, należące do prawdziwych bogaczy. Starych gratów nie widać. Zwykłym ludziom zostają skutery. Skuterem jeździ tu każdy, dosłownie od oseska. Paliwo tanie. Ada śmieje się, że Wietnamczykom wyrosły już dwa koła zamiast nóg. Wszyscy z ochotą naciskają przy tym klakson. Na pierwszy rzut oka jeżdżą bez ładu i składu, jak kto chce: pod prąd, na czerwonym, wymuszając na każdym kroku pierwszeństwo. I są ich naprawdę miliony. Po chwili dopiero wyłania się z tego chaosu pewien porządek: jedź tak, żeby wykorzystać każdą lukę i każdy skrawek miejsca na drodze, ale też tak, by zachować możliwość manewru i wyminięcia postępującego w identyczny sposób sąsiada. Wobec olbrzymiego tłoku pojazdy poruszają się też zwykle z umiarkowaną prędkością. I wypadków prawie nie ma! Przez miesiąc pobytu w Wietnamie widzieliśmy jedną, drobną stłuczkę dwóch skuterów. Nie licząc pechowej Europejki, która przewróciła się razem ze swoim pojazdem z powodu nierówności wiejskiej drogi. No, ale ona pewnie nie jeździła od dziecka. Na szczęście, nic się dziewczynie nie stało. Bardzo trudno w tym ruchu przejść przez ulicę, na pasy czy zielone światło nie ma co liczyć – nikt nie zwraca na to uwagi. Trzeba po prostu zanurzyć się w ten strumień skuterów, iść powoli i pewnie (wtedy, przewidując nasze reakcje, kierowcy mogą zaplanować manewr ominięcia przechodnia), a gdy już zaczną nas objeżdżać z obydwu stron, to za chwilę pomyślnie przebijemy się przez jezdnię. W żadnym wypadku nie należy odskakiwać, gdy ktoś zatrąbi, przebiegać przez drogę, wykonywać niespodziewane, nerwowe ruchy. Dopiero wtedy robi się niebezpiecznie! Któraś z Polek - podróżniczek oburzała się na blogu, że Wietnamczycy nie zatrzymywali się, gdy chciała przejść przez ulicę z dziecięcym wózkiem (bo wybrała się do Wietnamu z małym dzieckiem). Śmiech na sali, to nie Unia Europejska ani Skandynawia! Po prostu, coś takiego nie przyszło miejscowym go głowy! Dzieci to tutaj normalna sprawa, same jeżdżą na skuterach (także niemowlaki w ramionach rodziców, niekiedy pociągając w trakcie ze smoczka). Nikt nie traktuje ich w jakiś specjalny sposób. Nie ma też tutaj żadnych ułatwień dla niepełnosprawnych na wózkach. Przeciwnie, krawężniki są niebotycznie wysokie, albo też chodniki zabezpieczono specjalnymi barierkami. Powód wyjaśnia się bardzo szybko. Gdy przypadkiem zabraknie gdzieś takich „fortyfikacji”, stada skuterów natychmiast to wykorzystują i traktują chodnik jak rozszerzenie ulicy. Inna sprawa, że bardzo często chodniki i tak są zajęte do ostatniego centymetra. Przecież skuter trzeba zaparkować, gdy już dojedziemy na miejsce! A i uliczni handlarze oraz garkuchnie muszą się gdzieś ulokować. Tak, chodniki zdecydowanie nie służą w wietnamskim mieście do chodzenia. Zresztą po co, skoro i tak wszyscy podjeżdżają do wybranego celu skuterem? Te stada „motobike'ów” wytwarzają olbrzymią porcję spalin. W Hanoi i Sajgonie smog jest trudny do wytrzymania. Miejscowi jeżdżą i chodzą w maseczkach, ale to właściwie tylko „psychiczne placebo”. Te maseczki tak naprawdę niewiele pomagają. Opary spalin widać wyraźnie po wjechaniu na punkty widokowe, ulokowane na ostatnich pietrach wysokościowców. Ada, wrażliwa na złe powietrze, odczuwała duży dyskomfort już po pierwszym dniu pobytu w Hanoi czy w Sajgonie.
Symbol europejskiego luksusu. Zdjęcie ślubne na tle galerii handlowej.
Nie warto w Wietnamie odwiedzać miejsc przygotowanych w taki sposób, by udawały Europę. To głównie luksusowe puby i restauracje usytuowane na ostatnich piętrach prestiżowych biurowców lub hoteli, ewentualnie tarasy widokowe. Obstawione personelem, który gnąc się w ukłonach otwiera drzwi albo naciska guziki ekspresowych wind. W menu dania europejskiego „luksusu” - czyli np. pizza albo spaghetti! Do tego kawa „po włosku”. Wszystko w niebotycznych cenach (a i tak tej pizzy czy kawy nie zrobią równie dobrze, jak w knajpie w Neapolu, nie ma żadnych szans). Klienci to miejscowi nowobogaccy, odbywający „spotkania biznesowe”. Takich przybytków należy unikać jak ognia. Z Chin mamy podobne wspomnienia. Po prostu, czują tu szacunek dla Europy i małpowanie europejskiego stylu życia to symbol bogactwa oraz statusu. A status kosztuje. Natomiast atrakcje przygotowane typowo dla turystów w wysokiej (jak na tutejsze standardy) cenie – zwykle ok. 30 USD - są naprawdę na bardzo wysokim poziomie i ze wszech miar godne polecenia. Odwiedziliśmy trzy takie miejsca: kolejkę linową na Fansipan, najwyższą górę Indochin (w Sa Pa), park rozrywki Vinpearl w Nha Trang oraz resort z kąpielami błotnymi także w Nha Trang. Wszystkie wywarły na nas bardzo pozytywne wrażenie. Ale za największą atrakcję Wietnamu Ada uznała tutejsze masaże. Początkowo podzieliła je na doskonałe i rewelacyjne. Potem zabrakło skali i musiała dodać kolejną kategorię – genialne. Najlepsze trafiły się w Nha Trang. Salon o nazwie Moskwa (nomen omen), gdyż klientami byli głównie Rosjanie. Obsługa też porozumiewała się w języku rosyjskim. Masażystami są tam autentyczni ślepcy i właśnie wtedy mojej Pani zabrakło skali. Nie spotkamy tam wyszukanego wystroju, ale masują właśnie tak – genialnie. A wszystko to za 180000 dongów (czyli ok 30 zł.) za dwie godziny!
Kolejka linowa na wyspę z parkiem rozrywki Vinpearl. Nha Trang.

Spa z kąpielami błotnymi.

Uliczna garkuchnia. Hanoi
I na koniec kuchnia wietnamska. Napiszę jeszcze szerzej w innym miejscu o naszych wrażeniach. Obecnie tylko wstępna opinia, że jednak w Chinach gotują według nas lepiej. Tam smakowało nam prawie wszystko, w Wietnamie tylko niektóre potrawy. Natomiast nie należy obawiać się o higienę. Jadaliśmy w bardzo różnych miejscach: w drogich restauracjach, w ulicznych garkuchniach, kupowaliśmy przekąski na straganach – w tym dużo warzyw i sałatek. I ani razu nie przytrafiły się problemy żołądkowo - jelitowe. W Azji dbają o czystość przy sporządzaniu i spożywaniu posiłków. Inaczej niż w krajach arabskich, gdzie np. w Egipcie nawet w drogim hotelu „zemsta Faraona” po kilku dniach gwarantowana. To, że raz czy drugi w niezłej nawet wietnamskiej knajpie przez salę jadalną przemknął pod ścianą szczur, to zupełnie inna sprawa. To tutaj normalne i przed takim „gośćmi” trudno się uchronić.